Kraina kości

W szczerym stepie leżały dwie stare ludzkie czaszki. Wynosili ciało zmarłego i zostawiali niebu, ptakom, zwierzętom. Leżały teraz wyschnięte, mineralne i białe jak kamienie. Oczyszczone z ciepła, które potem zamienia się w rozkład.

26.10.2013

Czyta się kilka minut

Cmentarz pod Ułan Bator, Mongolia, 2006 r. / Fot. Carl De Keyzer / MAGNUM / FORUM
Cmentarz pod Ułan Bator, Mongolia, 2006 r. / Fot. Carl De Keyzer / MAGNUM / FORUM

Skończyło się lato i rozmyślam o Gobi. Przypominam sobie miejsca, w których stawaliśmy na noc. Rozbijaliśmy namiot na piasku. Było cicho. Ani z bliska, ani z oddali nie dobiegał żaden dźwięk. Tylko odgłosy naszej krzątaniny. W dzień wiał wiatr, ale wieczorem cichł. Wspinałem się na wydmy, by zbierać suchy nawóz. Przez dziesiątki kilometrów nie było widać żadnych zwierząt, ale nawóz leżał wszędzie. Tak jak kamienie. Jak pośredni stan między żywym i martwym. I jak coś niemal tak samo starego jak pustynia. Żarzył się w palenisku z płaskich kamieni. Wydzielał nieznany, trochę smolisty zapach. Tam, gdzie nie było krzewów saksaułowych, pozostawała tylko ta lekka jak pumeks substancja.


1. Co kilkadziesiąt kilometrów natrafialiśmy przy drodze na studnie. To były zwykłe dziury w ziemi z kilkoma przerzuconymi deskami, żeby było na czym stanąć. Do tego czerpak ze skóry zaczepiony na drągu. Obok stało cementowe albo kamienne koryto. Gdy stawaliśmy, gdzieś zza wzgórz zjawiały się zwierzęta. Konie, wielbłądy. Czekały, aż ktoś naleje wody. Czasami walczyły między sobą o dostęp. Studnia od studni o pięćdziesiąt kilometrów. Kiedyś zgubiliśmy drogę. Gamba, nasz kierowca, kręcił głową. Nic nie było poza żwirem i wzgórzami. Wypatrzyłem ger w oddali. Pojechaliśmy, żeby zapytać. Byli biedni. Wychudzone źrebię ledwo powłóczyło nogami. Pies nawet nie ruszył się z cienia. Łopata ze złamanym trzonkiem leżała w piachu. Nie było żadnego dobytku. Przywitali nas bez uśmiechu. Koścista kobieta tłumaczyła i wskazywała w głąb bezkresnego pejzażu, z którego przyjechaliśmy.

Teraz o tym myślę. O sobie w tamtych miejscach. O tej osobliwości życia, które się rozszczepia na tysiące zdarzeń i potem mamy do nich dostęp. Jak do tych dni na Gobi, dla których próbuję dopasować nazwy miejsc: Bulgan, Bogd – tam, gdzie góry były z zielonkawego szklistego kamienia, a o zachodzie słońca robiły się niemal czarne. Tak. Stąpało się jak po szkle. Ze szczytów wzrok sięgał na dziesiątki kilometrów i nie było nic, tylko różowoszara pustynia. Za grzbietem ułożonym niczym zgięte ramię, w zagłębieniu, które chroniło od wiatru, skryło się gospodarstwo. Kilka gerów, uaz, motocykl, talerz anteny, bateria słoneczna wskazywały, że koczownikom wiedzie się bardzo dobrze. Obok stały wielbłądy i obłaziły z sierści. Wełna wypełniała dwukółkę. Na ziemi stał rozebrany silnik, ale trudno było zgadnąć, od czego. Weszliśmy do białej jurty i usiedliśmy na ziemi przykrytej dywanem. Dwie młode kobiety krzątały się w kucki przy żelaznej kuchni. Podały nam herbatę. Pod ścianą siedziała staruszka i uśmiechała się do nas. Twarze młodych były nieprzeniknione. Weszła dwójka paroletnich dzieci. Przyglądały się ostrożnie i uważnie, popatrując od czasu do czasu na swoich. Dostaliśmy słodkawe suchary i suszony ser. Daliśmy czekoladę. Jedna z kobiet wyszła. Druga zajmowała się gotowaniem i dziećmi. Czasem nasze spojrzenia się spotykały, ale nie odwracała wzroku. Patrzyliśmy na siebie z głębi swoich światów. Zamknięci w nich i tylko domysł albo wyobraźnia mogły nas na chwilę wydobyć z uwięzienia.

Powracam myślą w tamte strony niemal bezwiednie. Zaczynam myśleć o miejscach, które są daleko, i od razu zjawia się pustynia i zjawia się step na wschodzie. Czasami przychodzą inne obrazy, ale muszę je przywołać. Tamte pejzaże zjawiają się tak naturalnie, jakbym miał je pod powiekami od urodzenia.

Może to chodzi o przestrzeń, o to, że występuje tam ona w stanie niemal czystym. Odwracam się w tamtą stronę i widzę, jak kolejne warstwy, kolejne zasłony rozstępują się, wiatr z kosmosu, wiatr wiejący od początku dziejów unosi przejrzystą materię złożoną ze światła pomieszanego z odległością i ukazuje się pierwotna postać świata. Miejsce, gdzie nas jeszcze nie ma, i zarazem miejsce, do którego powinniśmy powrócić. Pustka pustyni jest jak bezmiar wód, z których niegdyś wyszliśmy na brzeg. Bezpowrotnie.

Potem, gdy już opuściliśmy gospodarstwo i pojechaliśmy dalej na wschód, jeszcze ją dostrzegłem. Porzuciła widać gotowanie i na motocyklu objeżdżała szkliste wzgórza, doglądając stad. Było daleko, ale przejrzyście, i mogłem dostrzec jej czerwoną bluzkę. Stawała na grzbiecie i nie zsiadając z chińskiej maszyny, wypatrywała kóz i wielbłądów. A może patrzyła w ślad za nami, za obcymi, których nigdy już nie zobaczy. W każdym razie ja patrzyłem na nią tak długo, aż pejzaż pochłonął jej postać bez śladu.

Dlaczego myśl nie powraca do miejsc obfitości? Do pejzażu nasyconego? Mogę sobie wyobrazić, że dusza potrzebuje ukojenia.


2. Parę dni wcześniej nocowaliśmy jeszcze w stepie. Jakieś sto kilometrów na południowy zachód od Ułan Bator. Nad jeziorem pasły się stada krów i koni. Było sucho, ale trawy jeszcze starczało. Zwierzęta miały lśniące zaokrąglone boki. Rozbiliśmy namiot i poszliśmy w górę, między skały, żeby popatrzeć, jak zachodzi słońce. Jak smuży się krajobraz bez końca. Fioletowo, czerwono, niemal czarno. Chcieliśmy popatrzeć na zieleń, zanim zacznie się pustynia. W połowie zbocza znaleźliśmy dwa nagrobki, dwa kamienie. Na jednym wyryto słońce. 1927–2008, 1987–2010 – takie były daty. W szczerym stepie, w połowie zbocza. Obok, w piasku, leżały dwie stare ludzkie czaszki. Musiały pochodzić z jakichś wcześniejszych pochówków, gdy nie stawiano jeszcze nagrobków z datami. Po prostu wynosili ciało i zostawiali niebu, ptakom, zwierzętom.

Leżały teraz wyschnięte, mineralne i białe jak kamienie. Oczyszczone z życia, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Z ciepła, które potem zamienia się w rozkład. I zostaje tylko bezwonny, gładki chłód, który będzie trwał prawie tak długo jak wieczność. Przynajmniej ta geologiczna. W dole, w oddali, pasły się stada. Jakby ktoś cisnął garść drobnych kamyków. Potoczyły się i zastygły: białe, brązowe i czarne na zielonej płaszczyźnie ciągnącej się po horyzont.

To umieranie, rozkład pod niebem nie dawały mi spokoju. Widziałem kiedyś fotografie z pogrzebu w Tybecie. Mnisi w czerwonych szatach ćwiartowali zwłoki. Nożami obierali je z mięsa. Na rękach mieli lateksowe rękawiczki. Ciskali czerwone okrawki w powietrze. Sępy porywały je w locie. W pierwszej chwili pomyślałem o barbarzyństwie. Mnisi mieli spokojne, skupione twarze. Pomagali światu, by powrócił do najstarszych kolein. Tak jakby ludzkie życie i ludzka śmierć chwilowo zachwiały porządkiem i potrzebna była chirurgiczna ingerencja, by powróciła harmonia. Bo nie potrafimy samodzielnie umrzeć i potrzebna jest nam pomoc.

Konstanty Rengarten, który pod koniec XIX wieku wyruszył pieszo z Rygi do Chin, wędrował również przez Mongolię. Na Gobi napotkał kondukt pogrzebowy. Orszak kobiet, mężczyzn i psów odprowadzał zwłoki Mongołki „w kwiecie wieku”. Po jakimś czasie ułożyli tobół na ziemi i odeszli, nakazując Rengartenowi, by zrobił to samo. Nie posłuchał ich jednak i został w nadziei, że uda mu się pochować zwłoki. Psy jednak go ubiegły. Strzelał do nich z fuzji, aż skończyła się amunicja, a potem uciekł w głąb pustyni. „Gdy później w ciemnej nocy nie mogłem znaleźć jurty w pustyni, straszny ten obraz stawał mi zawsze przed oczyma”. Co takiego zobaczył Europejczyk i zapewne chrześcijanin? Że to nie ziemia, ale psy pochłaniają ciało? Przecież ziemia jest starsza od psów i jej prawa do zwłok, do uczestnictwa w obrzędzie są większe. Ale czy robaki i bakterie, i powolna zgnilizna mają być bardziej podniosłe niż psy? A może widział swoje ciało rozrywane na strzępy? Przez swojego własnego psa, z którym wędrował?

Dokąd idziemy po śmierci? Na co czekamy? W tych grobowcach z granitu i marmuru jak pałace. W mauzoleach. W pełnych przepychu domach śmierci. Przechowywani w kryptach pod rzeźbioną płytą i za kutymi drzwiami. Na cmentarzach, które są jak ciche miasta. Jakbyśmy nie wierzyli, że przyjdzie Pan, i jakbyśmy sami musieli się o wszystko zatroszczyć. Przechować do nie wiadomo kiedy. W domach z marmuru, w ciemnych mieszkaniach z lastryko. Bo nie mamy psów ani sępów. I nie wierzymy, że Pan ponownie ulepi nas z prochu, pyłu i dymu. Że odnajdzie nas w psim oddechu. Nie wierzymy.

Jedzie się coraz dalej na południe i zieleń powoli znika. Płowieje i nabiera barwy piasku. Spaliśmy gdzieś za Guchin-Us, już bliżej Bogd. Pierwszy nocleg w pustyni, z piaskiem po horyzont. Świecił złoty księżyc. Nazbierałem nawozu i paliłem ogień. Obok księżyca zjawiło się kilka gwiazd. Nie było nic więcej. Zarys nagich wzgórz, czerwony ogień i niebo. Po to tu przyjechałem. Żeby prawie nic nie było między moim ciałem i resztą. Nawet pamięć miała mniej do roboty, bo przecież nie znałem żadnej historii z tych stron. Nie miałem o czym tutaj myśleć. To znaczy myślałem o sobie. Zastanawiałem się, gdzie łatwiej umierać: czy tu, czy u siebie.

No więc przyjeżdżałem, żeby nic nie zasłaniało widoku na to, jak będzie. Wydma za wydmą, wzgórze za wzgórzem, skała za skałą i nic innego. Ale przecież nie wynosili zmarłych byle gdzie. Tylko tam, gdzie łatwiej im było opuścić dotychczasowy świat. W przeciągu jakimś, przewiewie, na przełęcz, z głodnym ptakiem, psem i wilkiem. Sęp porywał część i zamieniał w latanie. Pies i wilk w cierpliwy trucht.


3. Babkę chowaliśmy latem. Patrzyłem, jak opuszczają trumnę na sznurach. Wykopana ziemia była szarożółta. Wydawało mi się, że dół jest bardzo głęboki. Wieś stała wokół. Nie wiedziałem, co robić. Pierwszy raz widziałem, jak kogoś zakopują.

Miałem siedem lat. Nie wiedziałem, co to znaczy śmierć. Wiedziałem tylko, że babka jest w trumnie i nigdy już jej nie zobaczę. Gdy ją całowaliśmy przed zamknięciem wieka, była zimna jak ziemia z głębi grobu. Stałem bez ruchu. Nie płakałem. Kobiety wokół zanosiły się szlochem. Ojciec miał łzy w oczach. Ja nie wiedziałem jeszcze nic. Dzieci są nieśmiertelne.

Patrzyłem na ziemię. Wyobrażałem sobie chłodną ciemność, w której spoczywa babka. Ale już wcześniej była zimna, więc tak bardzo się o nią nie bałem. Pewnie czułem, że jej życie pozostało na powierzchni. W dniach, które minęły, ale nie przepadły. Dlatego nie bałem się. Nie płakałem. Patrzyłem, jak ziemia pokrywa trumnę. Głuchy dźwięk, gdy uderzała o wieko, zatrzymując się o centymetry od jej twarzy, od wyprostowanego ciała z rękami złożonymi na piersi. Wokół leżały ciała w skrzyniach i czekały. Cmentarz był niewielki i piękny. Daleko od wsi. W cieniu starych drzew. Za drogą, ku wschodowi, otwierał się łagodny, nizinny widok: pola, łąki, topolowe zagajniki, drewniane domy w sadach. W jednym z nich umarła nad ranem. Przez dziesięciolecia przynosili tutaj swoich zmarłych i kładli jednych obok drugich. Czasem trumna na trumnie, bo już się nie mieściły. To oczekiwanie umarłych za wsią, w cieniu wysokich drzew za metalową furtką, wydawało mi się całkiem naturalne. Cmentarz przylegał do życia jak skóra do ciała. Któregoś dnia mieli wstać. Mieliśmy się z nimi spotkać. Pewnie dlatego nie płakałem.

Przypominałem sobie to wszystko, jadąc w głąb pustyni. Czasami stawaliśmy na noc u ludzi. Gery przesiąknięte były wonią jedzenia i zwierząt. Zapach wydawał się mocniejszy, bardziej materialny niż wojłokowe ściany. Wiał wiatr i było ciemno. Przez sto, przez tysiąc kilometrów. Kruchą ochroną były te siedziby. Znikały jednego dnia i pozostawał tylko wydeptany krąg trawy. Wszystko zabierali. Ładowali na przyczepę traktora, na wóz, na wielbłądy i nie zostawało nic. Ziemia sprzed tysiącleci. Objedzone kości zwierząt, flaszka po wódce, węgle po ogniu. Horyzont się zasklepiał. Podobnie było z tymi starymi grobami. Znikały. Zostawał piach i pył. Myślałem o tym. W gerach i przy ogniskach. O szlachetności tego kraju. O gotowości na odejście.


4. W starym Ułan Bator, zwanym jeszcze Urga, Chińczycy w handlowej dzielnicy gromadzili swoich zmarłych w skrzyniach ustawionych jedna na drugą i gdy zebrała się ich wystarczająca liczba, formowali karawanę i ruszali przez pustynię w stronę Erenhot, by zakopać zmarłych w ziemi przodków. Ponieważ nie chcieli niczego utracić i od tysiącleci gromadzili przedmioty, dzieła sztuki, miasta, księgi, posągi i podziemne armie z gliny, które miały koić cesarską samotność. Gromadzili zmarłych. Całą tę materię, w której znajdowali pocieszenie. Warstwa po warstwie, tysiąclecie po tysiącleciu, jak rzeka niosąca osady mułu.


Nie wiadomo, gdzie jest pochowany Czyngis-chan. Mówią, że na północnym wschodzie, w krainie, gdzie się urodził. Mówią, że zabijano wszystkich, którzy natknęli się na orszak pogrzebowy. Co stało się z orszakiem, nie wiadomo. Może i orszak wymordowali ostatni, najwierniejsi z wiernych i tajemnicę sami zabrali do grobu. Pojawił się znikąd i odszedł bez śladu w głąb górzystego stepu, gdzie wije się rzeka Onon i zaczynają pojawiać się pierwsze lasy. Wrócił, skąd przyszedł? Zostawiając jedynie pamięć grozy i chwały? Tym jest życie? Pamięcią tych, którzy pozostali, i tych, co dopiero nadejdą? Nie ma nic oprócz zdarzeń, których nie ocali, nie zachowa żadna rzecz? Na ziemi ani w grobie? Możemy gromadzić i gromadzić, a nic nas nie osłoni? Możemy układać warstwami naszych zmarłych w nadziei, że nas obronią, odgrodzą, gdy nadejdzie czas? Robimy im legowiska z kamienia, żeby było gdzie przychodzić, żeby nie uciekli. Mięso odchodzi, ale zostaje kość – i to nas pociesza. Kość. Żeby ją zatrzymać, robimy to wszystko. Ponieważ nie wierzymy w pamięć.

To jest kraina kości i trzeba się do tego przyzwyczaić. Leżą wszędzie. Na stepie, przy drodze, w osadach, w miastach. W Ulaangom krowie czaszki leżały pod bramą klasztoru. Gdzieś widziałem wyschniętą połówkę czarnego psa. To był środek wsi i koła aut powoli zamieniały psie resztki w pył. Albo niedaleko Bayandzag, gdy szliśmy godzinami przez szczerą pustynię, by raptem natknąć się na krąg szkieletów i drobnych czaszek z rogami – pozostałości koziego stada. Może wyrżnięte za jednym razem, oprawione i już jako mięso i skóry powiezione dalej.

Albo gdzieś za Manlay ostatniej gobijskiej nocy: rozbiliśmy namioty obok wątłego źródełka. Zasilało błotnistą łączkę i przepadało w piasku. Rano znalazłem nieopodal szkielet wielbłąda. Niczego chyba nie brakowało. Leżał biały i spokojny, tak jak zastała go śmierć. Można było pomyśleć, że zwierzęcy kościotrup śpi. Kilometr dalej widziałem trzy żywe. Szły w stronę horyzontu.

W dziesiątkach innych miejsc też. Czasami jeszcze z resztkami rudej albo szarej sierści. Czasami wyrzucone na brzeg stepowych rzek. Ale zawsze oczyszczone, bez śladu tkanek, bez zapachu, mineralne i gładkie. Można było sobie wyobrażać, że od tysiącleci odkładają się w ziemi, warstwa po warstwie razem z trawami, razem z umierającą rok po roku roślinnością. Że stąpamy po cmentarzysku. Po grobie wszystkiego.


5. Coraz trudniej namówić ją, by wyszła z domu. Drobi po kuchni. Gdy jest cieplej, po podwórku. W tę i z powrotem. W tę i z powrotem. Przypomina ptaszka w klatce. Podfruwa jeszcze, ale traci siły. Trochę się wstydzę tej swojej ruchliwości, że zawsze przejazdem, zawsze w biegu, nigdy specjalnie, tylko przy okazji. Zostawić auto i gdzieś polecieć. Na przykład na jakąś pustynię. Już nawet przestała wypytywać. Zresztą co jej powiem? Że piach? Że wody nie ma? Jak to na pustyni? Że węże pełzną, że czaszki leżą? Więc nie mówię nic. Słucham urywków. Czasem pytam o przeszłość, ponieważ oboje już wiemy, że to jedyne bezpieczne schronienie. Opowiada. Fragmenty.

Zjawiają się obrazy proste i jasne, jakby nie było tych wszystkich lat. Widzę je tak wyraziście, jakbym zapamiętał. Bo może pamięć przekazywana jest wraz z krwią. Widzę jej kilkuletniego brata, jak bawi się na piaszczystej drodze. Nadjeżdżają Niemcy i coś do niego krzyczą, ale nie zwraca na nich uwagi. W końcu jeden z nich, zniecierpliwiony, wyjmuje pistolet. Z domu obok ktoś wybiega i tłumaczy na migi, że dziecko jest głuchonieme, że nic nie słyszy. Porywa chłopaka spod kół i auto odjeżdża. Brat pojawia się teraz w opowieściach często. Rysuje konie. Albo wycina je z papieru i biega drogą, na której mieli go zabić. Gdy byłem mały, rysował konie dla mnie. Były piękne i jak żywe. Więc teraz opowiada o nim, że był wyjątkowy, tylko ta głuchota, choroba i wojenny czas sprawiły, że potem żył w samotności i ciszy.

Bez trudu wyobrażam sobie to wszystko i bez trudu przypominam sobie samego siebie dwadzieścia lat później na tej samej szarej drodze wśród drewnianych domów. Zapewne wyglądała nerwowo za płot, czy gdzieś nie przepadłem, nie wybrałem się za wydmę, gdzie zielono i rozlegle rozlewał się Bug. Albo czy nie nadjeżdżają jacyś nowi Niemcy. Słucham jej urywanych historii i czuję zapach drzewnego dymu z kominów. Latem, żeby coś ugotować, podrzucało się szyszek do pieca. Zbieraliśmy je do jutowych worków w lesie zwanym „choiną”. Nawet za dnia mało kto wybierał się tam samotnie, bo wciąż żywa była opowieść o setkach trupów leżących wśród drzew, gdy Rosjanie szli tędy w czterdziestym czwartym. Szyszki paliły się gwałtownym ogniem. Powietrze wypełniała woń żywicy, gotowanych ziemniaków i rozgrzanego oleju. Nie muszę niczego sobie wyobrażać, gdy opowiada o czasach, gdy mnie jeszcze nie było.

Mówi o bracie często, ponieważ niedawno umarł. Nigdzie nie wychodzi, ale kiedy mówię: chodź, pojedziemy, godzi się bez protestów. Ponieważ nie miała sił, była zbyt chora, by pojechać na pogrzeb. Więc teraz jedziemy jakby na ponowny pochówek. Jesień się dopiero zaczyna. Jedziemy na północny wschód. To bliżej, to dalej od splotu rzek.

Najpierw jest Bug z Narwią, a potem sam Bug. Jest niedziela. Ludzie wychodzą z kościołów. Wsiadają do aut. Dziesiątki samochodów tarasują szosę. A ja pamiętam konie w hołoblach, worki z obrokiem i ostrą woń potu pomieszaną z kurzem spod kopyt. Tak jak ona brata, gdy był chłopcem i gnał z papierowymi końmi piaszczystym gościńcem, gdzie chcieli go zastrzelić. Oboje jedziemy pod prąd czasu na cmentarz. I oboje się trochę boimy. Ale okazuje się, że wszystko jest dobrze. Cmentarz leży trochę za wsią, na leśnej polanie. Złoty i chłodny blask jesieni sprawia, że groby są wyraziste jak czarna kaligrafia. Piasek jest żółty, suchy i nie ma mowy o wodzie stojącej gdzieś pod powierzchnią, gdzieś w głębi gruntu, wodzie trawiącej trumnę i trupa. Zostawiam ją, odchodzę trochę na bok i patrzę. Stoi lekko pochylona nad szarym nagrobkiem. Powinna się modlić, ale tylko patrzy i wyobraża sobie jego tam, pod ziemią, z zamkniętymi oczami, śpiącego z rękami złożonymi na piersiach, w pozie, w której oczekujemy na wieczność. Dlatego tak ważny jest ten sypki piach, który nie zatrzymuje wody. Żeby było sucho ciału. Żeby się nie męczyło, nim wieczność nadejdzie. Więc pewnie sobie go wyobraża, odgaduje kształty pod suchą ziemią i drewnem trumny. Widzi chłopca, który uniknął śmierci, by pędzić gościńcem z papierowymi końmi. Widzi to wszystko, co odeszło, i teraz czekamy, aż powróci. Przysypani i nieruchomi. Czekamy, aż się rozstąpi. Na suchych śródleśnych polanach, jeśli mamy szczęście. Pewnie go widzi, bo twarz jej łagodnieje. Stoimy tak oboje, trochę oddaleni, i myślimy o nim: czy mu dobrze i czy szybko zleci to oczekiwanie.

A potem trzeba już wracać, bo słońce jest zimne, światło przenikliwe, a ona oprócz ulgi czuje zmęczenie. Ruszamy przez wsie z trawnikami, tujami i figurami greckich tancerek ze sztucznego kamienia. Jest zimno i nie mogę opuścić szyby, by poczuć bagienną woń rzeki, która, choć niewidzialna, towarzyszy nam gdzieś z prawej strony. Nie ma już krów ani koni, więc nadrzeczne pastwiska zarosły wikliną. Jadę i niczego nie poznaję, ale wszystko pamiętam.

W domu zaraz się przebiera w to, co na co dzień, i sobie podreptuje. Trochę zamyślona, jakby jeszcze nie wyszła z tamtego zimnego słońca. Ale widzę, że jest szczęśliwa po tej podróży do grobu.

Taką ją zostawiam. Zgarbioną, z półuśmiechem na twarzy. Nie mogę się dokładnie przyjrzeć, bo we wstecznych lusterkach obserwuję słupki bramy. I już nie patrząc, podnoszę rękę na pożegnanie i odjeżdżam.


Fragment powstającej książki „Wschód”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2013