Czarodziej od zapylania

Jerzy Woyke, nestor polskiego pszczelnictwa: Prawdziwy pszczelarz to ten, który pracuje przy pszczołach bez kapelusza ochronnego i bez koszuli. Kto tego nie umie, ten partacz.

05.03.2018

Czyta się kilka minut

Jerzy Woyke podczas badania pszczół olbrzymich Apis dorsata  w Indiach. /
Jerzy Woyke podczas badania pszczół olbrzymich Apis dorsata w Indiach. /

ADAM ROBIŃSKI: Panie profesorze, czy zimą tęskni Pan za pszczołami?

Prof. JERZY WOYKE: Z niecierpliwością oczekuję wiosny, aby otworzyć ul i zobaczyć, jak przezimowały pszczoły! Prawie 40 lat przepracowałem w Zakładzie Pszczelnictwa SGGW, od dawna jestem na emeryturze. Jednak w przydomowym ogródku mam również pasiekę. Składa się tylko z jednego ula z pszczołami. Kiedyś, tylko w jednym roku, zebrałem z niego 97 kg miodu.

To dużo?

Średnia w Polsce to osiem kilogramów. Ale u mnie na Mokotowie prawie nikt inny nie trzyma pszczół. Dlatego moje pszczoły nie mają konkurencji. Cały okoliczny nektar w kwiatach jest dla nich.

Mamy koniec lutego. Co byśmy zobaczyli, gdybyśmy teraz zajrzeli do ula?

Powszechnie uważa się, że pszczoły zimą śpią. Nie jest to prawdą. Pszczoły zimą zbierają się w kulę zwaną kłębem. Kula najlepiej utrzymuje ciepło. Pszczoły jedzą miód i poruszając lekko mięśniami tułowia wytwarzają ciepło. Im zimniej na dworze, tym cieplej w kłębie. Może być tak, że temperatura powietrza na zewnątrz wynosi minus 35 stopni Celsjusza, a w środku kłębu plus 35. Ale najlepsza temperatura powietrza dla zimujących pszczół to plus 4 stopnie Nie za ciepło, nie za zimno. Pszczoły zużywają wówczas najmniej energii na utrzymanie odpowiedniej temperatury. Pójdziemy potem do pasieki za budynkiem zakładu, przyłoży pan rękę do wnętrza ula. Gdy będzie ciepło, to znaczy, że pszczoły mają się dobrze. Gdy będzie zimno – pszczoły przepadły.

Skąd się w Pana życiu wzięły pszczoły?

Zawsze byłem majster-klepka, od małego lubiłem coś budować. Na przykład domek dla królików, które trzymaliśmy w gospodarstwie rodziców w Maleninie, niedaleko Tczewa. Szkicu takiej budki szukałem w kalendarzach, bo dawniej tego typu informacje umieszczano w kalendarzach. Znalazłem coś, co okazało się być opisem konstrukcji ula. Pod spodem – pamiętam to do dziś – prof. Leonard Weber opisał w skrócie biologię pszczół. Zainteresowałem się tym. Był to 1939 rok. Niemcy napadli na Polskę, ojciec siedział w obozie koncentracyjnym, a ja przeglądałem stare kalendarze w poszukiwaniu informacji o pszczołach. Potem Niemcy zabrali nam gospodarstwo. Ojca zwolniono z obozu, a my wszyscy trafiliśmy do Warszawy.

W mieście trudniej pielęgnować taką pasję.

Rodzice nie mieli w Warszawie właściwie prawie żadnych środków finansowych. Mnie zamarzyła się choćby jedna książka o pszczołach. Przy ul. Złotej znajdował się sklep pszczelarski, chodziłem do niego regularnie, oglądałem, czytałem, lecz nie byłem w stanie czegokolwiek kupić. Wreszcie znalazłem sposób. W czasie wojny w sklepie Wedla można było kupić za jednym razem tylko 10 deko cukierków toffi. Taki był limit na osobę. Stawałem więc w kolejce, kupowałem te 10 deko, następnie biegłem na róg Chmielnej i Szpitalnej, do sklepu spożywczego Pakulskich, i sprzedawałem im z przebitką. Wiele razy musiałem tak biegać z torebką toffi, aby zarobić na książkę, ale się udało.

Po jakimś czasie wiedziałem już sporo o pszczołach, wciąż jednak nie miałem z nimi nic do czynienia. Przenieśliśmy się na wieś do gospodarstwa rolnego, gdzie znajdowała się pasieka. Poszedłem zimą do ula, otworzyłem go, lecz pszczoły nie wykazywały żadnych oznak życia. Wziąłem garstkę pszczół do dłoni, chuchałem, dmuchałem, aż któraś robotnica ruszyła nogami. Pomyślałem, że da się je ożywić. Przeniosłem cały ul do kuchni, aby pszczoły ogrzać. Wróciłem po paru godzinach i zobaczyłem, że wszystkie wyleciały z ula i usadowiły się na lampie pod sufitem. Pszczoły, podobnie jak muchy czy inne owady, lecą do światła. Zrobiłem więc ciasto z cukru pudru i miodu, włożyłem je do ula, a potem, żeby wleciały do środka, zgasiłem światło w kuchni, a zamiast niego zapaliłem lampkę przy wylotku. Zadziałało. Pszczoły wróciły i zadomowiły się w moim życiu na stałe.

Pamięta Pan swoje pierwsze badania na pszczołach?

Wykonałem je jeszcze przed studiami. Po wojnie wróciliśmy z rodzicami do gospodarstwa w Maleninie. Założyłem tam pasiekę składającą się z 30 uli. Ustawiałem kilka uli na wadze i codziennie je ważyłem, aby sprawdzić, ile miodu w nich przybyło. Gdy pszczoły przynoszą do ula nektar z kwiatów, to jest w nim 80 proc. wody i 20 proc. cukru. Potem pszczoły odparowują wodę, wytwarzając za pomocą skrzydeł prąd powietrza w ulu. W dojrzałym miodzie proporcje są odwrotne: 80 proc. cukru i 20 proc. wody. Jeśli w ciągu dnia ciężar ula zwiększy się o 8 kg, to rano pozostaną z nich tylko 4 kg. Do ważenia brałem po dwa ule, jedne pszczoły miały się roić, drugie nie. Wyszło mi, że te, które chcą się roić, na tydzień czy dziesięć dni przed wyrojeniem zbierają o wiele mniej nektaru. Kiedy potem zaczynałem studia na Uniwersytecie Rolniczym w Poznaniu, poszedłem z wynikami moich badań do profesora entomologii i pszczelnictwa Aleksandra Kozikowskiego. Stwierdził, że to świetny temat na pracę magisterską, że mało która praca magisterska jest tak oryginalna. W ten sposób badania do pracy magisterskiej wykonałem przed studiami.

Czy dużo ludzi po wojnie zajmowało się naukowo pszczołami?

Było kilku entomologów, cztery czy pięć zakładów pszczelnictwa na wyższych uczelniach. Istniał również Instytut Pszczelarski w Lublinie, przeniesiony następnie do Puław. Podlegał Ministerstwu Rolnictwa. Na uczelniach pracowało po jednym, dwóch naukowców, raczej bez doświadczenia. Profesor Linke z Poznania robił na przykład badania stanu pszczelnictwa w Polsce. Każdy magistrant miał opisać pszczelnictwo w swoim powiecie. Ile uli z pszczołami, jakie zbiory, jakie choroby itd. Wykonano około stu takich prac. Ale ja wolałem robić biologię.

Pamięta Pan pierwszy wyjazd zagraniczny?

Kiedyś profesora Pieniążka z Instytutu Sadownictwa w Skierniewicach zaczepił w Warszawie człowiek z Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego z USA. Powiedział, że świadczą pomoc krajom, które ucierpiały w wyniku wojny, i przyjmują na praktyki w Stanach gimnazjalistów, by ci zapoznali się z nowoczesnymi metodami prowadzenia gospodarstw wiejskich. Profesor odpowiedział, że nam potrzeba takich stypendiów dla studentów wyższych uczelni, a nie dla gimnazjalistów. W ten sposób w 1958 r. pojechałem do USA. Dali mi wikt i opierunek oraz 25 dolarów miesięcznie. A potem zatrudnili w wielkiej pasiece pszczelarza Shermana w Glen Arm w stanie Maryland, który miał około 500 rodzin pszczelich. W Polsce wiosenny przegląd rodziny pszczelej trwa ok. 20 minut. U Shermana – minutę. Przewoziliśmy pszczoły na zapylanie sadów w Pensylwanii. Nocą, kiedy pszczoły nie latały, ładowaliśmy ule na ogromne ciężarówki, a potem, bez zamykania wylotów, przewoziliśmy do sadów. Nie spałem trzy kolejne noce.

Widział Pan w Stanach coś jeszcze?

Dostałem tzw. travel grant. Mogłem odwiedzić zakłady naukowe w Kalifornii i Luizjanie. Prowadziłem tam badania, między innymi nad sztucznym unasienianiem matek pszczelich. Potem dowiedziałem się, że Departament Rolnictwa USA (USDA) sprzedaje Polsce pszenicę za polskie złote, które przeznacza na granty w Polsce finansujące badania ważne z punktu widzenia obu stron. Złożyłem wniosek o taki grant, dostałem na pięć lat. A USDA było tak zadowolone z wyników, że potem przedłużano mi go w sumie na 27 lat.

Co to były za badania?

M.in. na temat determinacji płci u pszczół. Podobne badania prowadził w Brazylii prof. Kerr. Jego wyniki trafiły do recenzji do mnie, a moje – do niego. Wychodziło nam coś innego. Kerr twierdził, że nie mam racji, ja się upierałem przy swoim. W końcu Kerr napisał: „Przyjedź do mnie do Brazylii, dostaniesz stypendium Uniwersytetu w São Paulo, przekonaj mnie”. Rok tam siedziałem i przekonałem go.

Podróże jak po sznurku.

Przy okazji nauczyłem się portugalskiego. Potem w Warszawie pomyślałem, że bardziej przyda mi się hiszpański, a że szkoda mi było czasu na naukę, zrobiłem dwuletni kurs w rok.

Przydało się?

Oczywiście, czasem w zupełnie zaskakujących sytuacjach. Przez długie lata pracowałem w FAO, Organizacji Narodów Zjednoczonych ds. Wyżywienia i Rolnictwa. Raz poproszono mnie, abym poprowadził kursy pszczelarskie w Wietnamie. Zastanawiałem się, w jakim języku mam wykładać? Wietnam to dawne francuskie Indochiny. Przygotowałem więc materiały w języku francuskim, dostałem tłumaczkę z francuskiego. Ale po reakcjach słuchaczy zorientowałem się, że ona mówi najwyraźniej coś innego niż ja. Może nie miała pojęcia o pszczołach? Zapytałem więc, czy jest ktoś, kto zna pszczelarstwo i jeszcze jeden z pięciu międzynarodowych języków. Znalazła się asystentka, która studiowała na Kubie, więc znała hiszpański. I tak po hiszpańsku wykładałem w Wietnamie.

Była też Afryka, gdzie lokalna prasa określała Pana mianem „czarodzieja pszczół”.

Ponieważ pszczoły mnie nie żądliły. Lubię żartować, że prawdziwy pszczelarz to ten, który pracuje przy pszczołach bez kapelusza pszczelarskiego i bez koszuli. Kto tego nie umie, ten partacz. Ale te afrykańskie pszczoły są rzeczywiście groźne, po angielsku nazywa się je zresztą killer bees, bo są wyjątkowo agresywne. Wie pan, dlaczego pszczoła atakuje?

Bo się boi?

Kiedy człowiek zaczyna wywijać rękoma, aby odpędzić pszczołę, tylko zachęca ją do dalszych ataków. Ona widzi inaczej niż człowiek. Ludzkie oko przekazuje do mózgu jeden obraz. Oko pszczoły składa się z sześciu tysięcy małych komórek. Każdą komórką pszczoła widzi tylko jeden punkt. Gdy patrzy na coś nieruchomego, widzi kilka punktów. Gdy obiekt rusza się, wówczas widzi wiele zagrażających jej punktów, które atakuje.

Ważna jest też pora dnia. W Europie wszyscy pszczelarze wiedzą, że najlepiej pracować przy pszczołach w porze obiadowej, kiedy jest najcieplej. Dorosłe robotnice, które mają twarde żądła, są wtedy na ogół na zewnątrz ula. W środku zostają tylko młode, które nie zrobią krzywdy, bo ich żądła są wiotkie i nie przebiją skóry człowieka.

W Afryce tego nie wiedzieli?

Tam jest po prostu inaczej. Gorąco jest przez cały dzień. Gdy próbowałem pracować w Afryce tym samym sposobem jak w Polsce, byłem żądlony. Zacząłem więc badać, o jakiej porze dnia są najbardziej agresywne, okazało się, że odwrotnie niż u nas – najbardziej rozdrażnione były po południu, w największym skwarze. Trzeba było pracować skoro świt i wieczorem. Kiedy to odkryłem, mogłem pracować przy pszczołach bez kapelusza pszczelarskiego i bez koszuli. No i wtedy lokalna gazeta napisała, że z Polski przyjechał czarownik pszczół.

Czyli nie wszystkie pszczoły zachowują się tak samo?

W Indiach czy Nepalu 70 proc. miodu pochodzi od pszczół nieudomowionych, żyjących dziko. Takie pszczoły budują jeden plaster, albo pod wielkimi konarami drzew, albo pod nawisami różnych budowli. Plaster jest początkowo mały, z czasem może mieć nawet dwa metry długości i jeden głębokości. Z kolei himalajska pszczoła skalna buduje plastry pod nawisami urwisk skalnych. To zupełnie inne gatunki niż te europejskie, które zawsze żyły w zamkniętych przestrzeniach, czy to dziupli, czy ula.

To gdzie Pan jeszcze czarował?

W różnych krajach. Do Afganistanu, Tajlandii czy Wietnamu sprowadzano europejskie pszczoły Apis mellifera, które produkowały tam nawet dziesięć razy więcej miodu niż miejscowe pszczoły wschodnie Apis cerana. Niestety, nie przeżywały w Azji dłużej niż trzy lata. Ministerstwo Rolnictwa w Afganistanie miało 3 tys. rodzin pszczelich, a po trzech latach zostało z nich jedynie 150 rodzin. Niszczyły je pasożyty. Zbadałem ich biologię i opracowałem skuteczny, prosty sposób ich zwalczania, a wspomniane kraje, które wcześniej importowały miód, stały się jego eksporterami.

Czyli sukces.

Z kolei w Salwadorze problem był inny – nie ma tam czterech pór roku, są tylko sucha i mokra. W czasie pory suchej jest tak sucho, że liście roślin usychają i opadają na ziemię. Oczywiście nic nie kwitnie. Pszczoły w ulach szybko zjadały zapasy, matki ograniczały składanie jaj lub nawet przestawały je składać. Rodziny bardzo słabły, pozostawała garstka pszczół. Pora ­mokra pojawia się nagle. Rośliny pokrywają się błyskawicznie liśćmi i kwiatami, pożytki są gigantyczne. Ale rodziny pszczele były w tym czasie bardzo słabe i przynosiły mało nektaru do ula. Matki zaczynały składać więcej jaj, ale zanim pojawiały się nowe robotnice, wiele kwiatów już przekwitało. Musiałem przekonywać Salwadorczyków, że pszczoły trzeba dokarmiać w porze suchej, aby rodziny były silne na początek mokrej.

Słuchali?

Dziwili się, bo jak to, chcieli jak najwcześniej wybierać miód, a ja mówię, aby pszczoły karmić. Ale opłaciło się, inwestycja FAO zwróciła się w ciągu roku.

W prasie pszczelarskiej wyczytałem, że dzięki Panu Polska jest światową potęgą w sztucznym unasienianiu pszczół.

Przez długie lata nie wiedziano, jak pszczela matka zostaje unasieniona przez trutnia, bo nikt tego nie widział. Obowiązywało przekonanie, że za zapłodnienie matki odpowiedzialne jest aura seminalis, powietrze nasienne. Innego pomysłu nie było, więc uznawano, że wszystko bierze się z powietrza. Potem pojawił się Szwajcar François Huber, niewidomy od urodzenia. Miał asystenta, z którego pomocą przeprowadzał badania, a jego żona wszystko opisywała. Huber stwierdził, że matka wracając po locie godowym do ula nosi znamię narządu kopulacyjnego trutnia. To było na przełomie XVIII i XIX wieku. Moje badania wykazały, że jedna matka zostaje unasieniona w powietrzu przez wiele trutni. Czasami nawet dwadzieścia, chociaż średnio przez osiem. Wtedy do zbiorniczka nasiennego w jej odwłoku przechodzi około 5 mln plemników. Kiedy więc unasienia się sztucznie, to również nasieniem ośmiu trutni naraz. Dziś to standard światowy, który rozpowszechniałem, prowadziłem kursy sztucznego unasieniania na całym świecie.

A po co się to w ogóle robi?

Po to, aby świadomie hodować pszczoły o pożądanych cechach: łagodne, produkujące dużo miodu, odporne na choroby, dobrze zapylające wybrane rośliny, jak lucerna czy pomidory. Wybiera się matki i trutnie o takich cechach i unasienia sztucznie. Nie da się tego dokonać przez przypadkowe kojarzenie matek i trutni w powietrzu.

Skoro już o dziwnych sprawach – podobno badał Pan wpływ erupcji wulkanu Eyjafjöll na Islandii na pszczoły w Polsce?

Tak rzeczywiście było. Po katastrofie w Czarnobylu zauważyłem, że nasze pszczoły przestały latać. Pomyślałem, że z wulkanem na Islandii może być podobnie. Wybuchał zresztą dwukrotnie, 20 marca i 14 kwietnia 2010 r., a chmura popiołu znajdowała się nad Polską od 17 do 20 kwietnia. Gołym okiem widać było zachmurzenie i to, że jest ciemniej niż podczas pogodnego dnia. I rzeczywiście pszczoły latały wyraźnie mniej intensywnie.

Ma Pan 91 lat, pszczoły bada od ponad 70. Jest jeszcze coś, czego chciałby się Pan o nich dowiedzieć?

Wielu rzeczy. Od 20 lat jestem na emeryturze, ale wciąż prowadzę badania. Teraz piszę trzy prace naraz. Bo to jest tak: im dłużej się bada, tym bardziej wchodzi się w wiele nieznanych szczegółów.

A z pszczołami jest dziś rzeczywiście tak źle, jak się słyszy?

Nie dzieje się nic dobrego. Pszczoły giną. Po angielsku to się nazywa Colony ­Collapse Disorder, zespół masowego ginięcia pszczoły miodnej. Nie powoduje go jeden czynnik, lecz cały ich zestaw. Między innymi pestycydy czy pasożyty, warroza, choroba wywoływana przez roztocza Varroa destructor. Raz działanie jednego z tych czynników jest silniejsze, innym razem drugiego. Wiele mądrych głów z całego świata już się nad tym zagadnieniem pochylało, lecz wciąż brak jednej głównej przyczyny. Ale rzeczywiście na świecie jest coraz mniej pszczół. Ubywa ich z roku na rok.

W Polsce też?

Tak. Kiedyś miałem w swoim ulu dziesięć plastrów obsiadanych przez pszczoły, a nowych robotnic przybywało i nie mieściły się w ulu. Musiałem dwa plastry obsiadane przez pszczoły przenieść do pasieki zakładu w SGGW. Na jesieni zaczęło w moim ulu ubywać pszczół, aż pozostała garstka na dwóch plastrach. Oczywiście tak słaba rodzina pszczela nie przeżyła zimy. Z kolei tu, w pasiece SGGW, zeszłej zimy wyginęły wszystkie rodziny pszczele.

Wyobraża Pan sobie świat bez pszczół?

Powiem inaczej. W toku ewolucji pszczoły pojawiły się na Ziemi w epoce kredy [między 145 a 66 mln lat temu – AR]. To było związane z pojawieniem się również kwiatów. Wcześniej były już rośliny, ale zarodnikowce, jak skrzyp, które kwiatów nie rozwijają. W tym samym czasie żyły również dinozaury. I te dinozaury pod koniec Kredy wyginęły, prawdopodobnie wskutek uderzenia dużej planetoidy i zasnucia nieba pyłem. A pszczoły przetrwały tę katastrofę.

Dinozaury wyginęły, a pszczoły nie?

Więc chyba obecnie też przetrwają. Wcześniej czy później słabsze odmiany wyginą, ale te silniejsze będą się miały dobrze. Dokona się selekcja. ©

 

JERZY WOYKE (ur. 1926) jest profesorem nauk rolniczych, nestorem polskiego pszczelnictwa. Ukończył leśnictwo i biologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Od 1958 r. był pracownikiem naukowym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Od 1996 r. jest na emeryturze, ale wciąż prowadzi badania naukowe. Przez wiele lat był ekspertem FAO. Zdjęcia pochodzą z jego archiwum.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2018