Wielka woda ’47

70 lat temu gwałtownie topniejące śniegi wywołały najbardziej tragiczną powódź w XX-wiecznej historii Polski.

08.04.2017

Czyta się kilka minut

Kadry z filmu „Powódź”, którego operatorem był Karol Szczeciński.  / Fot. youtube.com
Kadry z filmu „Powódź”, którego operatorem był Karol Szczeciński. / Fot. youtube.com

Świadek pierwszy: „Patrzę, buda płynie, w budzie pies. Bosakiem sięgnąłem, uratowałem go, a on zakochał się we mnie. Chudy był jak ręka”.

Świadek drugi: „Potopili się ludzie, co ślub mieli brać na Wielkanoc. Kry ich zgniotły, chociaż budynek był murowany”.

Świadek trzeci: „Jak przyszła woda, on spał w szopie przykryty kożuchem. W tym kożuchu, w kalesonach tylko i boso, uciekał przez kry do lasu. Trzy dni siedział na drzewie. Kiedy go ludzie zdjęli, jak dzikie zwierzę był”.

Takie historie można jeszcze usłyszeć między Wisłą a Puszczą Kampinoską, w okolicy Leoncina, Głuska i Kazunia. Żyją w pamięci starszych mieszkańców. Zapytani, mówią chętnie: o wojnie i powodzi, która przyszła, zanim zdążyli się po wojnie pozbierać.

Ziemia nie chłonie

Mrozy skuły Polskę w połowie listopada 1946 r. Odpuszczały rzadko i na krótko, a gdy tylko temperatura dawała żyć, do ataku ruszała śnieżyca. Pokrywa lodu na rzekach dochodziła do metra.

Na półtora metra głębokości zamarzła ziemia w Warszawie. W stolicy – gdzie wracający ludzie żyli często w ruinach – brakowało opału, szalała grypa. Zamknięto szkoły, nie pracowały urzędy. Stanęły autobusy i tramwaje. Do uprzątania zasp z ulic, chodników i torów wzywało mieszkańców „Życie Warszawy”, Rada Związków Zawodowych i Obywatelski Komitet Odśnieżania Warszawy.
Wiosna przyszła nagle, a z nią gwałtowne ocieplenie. Topniały masy śniegu, ale zmrożona ziemia nie przyjmowała wody. Na rzekach kra zbijała się w zatory, piętrzyła się woda. Niekonserwowane lub zniszczone w czasie wojny przepompownie i wały przeciwpowodziowe nie miały szans. W marcu polskie rzeki wylały na długości 1300 km.

Operator rejestruje

Szefem „Polskiej Kroniki Filmowej” był wtedy Jerzy Bossak. Reporterskie relacje „Kroniki”, opatrzone propagandowym komentarzem, poprzedzały każdy kinowy seans. W marcu 1947 r. tematem numer jeden stała się powódź. Operatorzy „Kroniki” pojechali w teren. Wśród nich zmarły w 1995 r. Karol Szczeciński.

Jego syn Jerzy pamięta tamte dni. – W Warszawie Wisła ruszyła 20 marca – mówi dziś. – Mieszkaliśmy na Belgijskiej, dom stał na skarpie, do rzeki były może cztery kilometry. Nocą panowała cisza, żadnych aut, żadnego szumu. Słyszeliśmy, jak pęka lód. Ojciec już o świcie był nad Wisłą i filmował. Potem dzień i noc słyszeliśmy wybuchy trotylu, szyby drżały. Saperzy wysadzali krę.

Poziom Wisły w Warszawie przekroczył 5 metrów. Spływ lodu i wody utrudniały elementy zniszczonych mostów, zalegające w nurcie: 4 tys. ton pod mostem Poniatowskiego, tysiąc ton w okolicach mostu Kierbedzia i 600 ton koło mostów przy Cytadeli.
– Ojciec pojechał kręcić materiał o saperach – opowiada Jerzy Szczeciński. – W lot pojął, że nie wytrzyma most przy Karowej, drewniany i na palach. I że jak padnie, to zerwane przęsła staranują skonstruowany ze stalowych kratownic most kolejowy przy

Cytadeli. Dla operatora taka sytuacja to jak wygrany los na loterii. Ojciec czekał. Zarejestrował krytyczne momenty. „Kręciłem. Kiedy jakieś bardzo ważne rzeczy się dzieją, to u mnie ręka nawet nie zadrży – wspominał później Karol Szczeciński w poświęconym mu filmie dokumentalnym (nakręciła go w 1972 r. TVP). – Na wysokości Karowej walczyło 200 saperów. Od warszawskiego brzegu do praskiego stali jeden przy drugim i rzucali ładunki trotylu na płynącą krę. Widziałem, stojąc na brzegu warszawskim, jak pierwsze przęsło od brzegu Pragi zostało zerwane. Sylwetki saperów ślizgały się, zjeżdżały jak po pochylni do wody”.

Rzeka zerwała oba mosty i wypchnęła z miasta zwały lodu. Warszawa ocalała, ale kra zakorkowała koryto Wisły aż po Wyszogród. A potem masy wody i lodu rozsadziły wały.

Obóz na wzgórzu

Dantejskie sceny na terenach powodziowych, 8 tys. ludzi na dachach domów – pisała „Gazeta Ludowa”, organ opozycyjnego PSL (jeszcze istniejącego). Żołnierze zdejmują ludność z kominów i dachów – donosiło „Życie Warszawy”. Wisła zmieniła koryto, 40 wsi pod wodą, 20 tys. ludzi bez dachu – znowu „Gazeta Ludowa”.

Miejsca, w których rozegrał się największy dramat, to: Wyszogród (w powiecie płockim), Nowy Dwór Mazowiecki (wówczas w powiecie warszawskim), Leoncin, Grochale i Kazuń (wówczas w powiecie sochaczewskim).

Nowy Dwór wyglądał jak jezioro, z którego wyrastały dachy. Mieszkańcy przemieszczali się po mieście za pomocą łódek, pontonów, koryt, na prowizorycznych tratwach.

Ewakuacją zajęło się wojsko. Wywieziono 3910 osób, 574 sztuki bydła i nierogacizny. Mieszkańców zatopionych terenów województwa warszawskiego umieszczono m.in. w koszarach 2. Pułku Saperów, w forcie VIII we wsi Grochale Stare, w Grochalach Górnych, w kościele we wsi Leoncin, na wzgórzu Wincentówek, we wsi Gniewniewice.

Właśnie tam z kamerą ruszył Karol Szczeciński.

Gotowanie na ognisku

Wspomina Jerzy Szczeciński: – Ojciec był przedsiębiorczy, działał z determinacją. Inni operatorzy nie chcieli latać „kukuruźnikiem” [tak zwano sowiecki samolot Po-2, zdolny do lądowania w trudnym terenie – red.]. Inni nie palili się do pracy w tak fatalnych warunkach, on na warunki nie zwracał uwagi. Więc tę powódź właściwie filmował sam z Jerzym Pyrkoszem, swoim asystentem. Czasem na plecach musiał go nosić, bo on miał gumowe buty, a Pyrkosz nie, bieda straszna była. I niebezpiecznie było: kiedyś nocowali na strychu chałupy, a rano obudzili się na wyspie.

Kamera Szczecińskiego rejestrowała. Zalane tereny widziane z powietrza. Opatrywanie rannych. Wydawanie posiłków. Żołnierzy rozdających odzież, koce i żywność. Chłopca płynącego na tratwie. Ewakuację. Matkę, która odnalazła dziecko. Sanitariuszy z chorym na noszach. Kolejkę do kotła z gorącą zupą. Starca w pościeli na ziemi. Potopione zwierzęta. Grupy ludzi i zwierząt na ocalałych wysepkach gruntu.

W oczach dziecka

10 lat temu lokalna gazeta „W Otulinie” spisała relacje mieszkańców okolic Leoncina (ukazywała się w latach 2003-08; wywiady przeprowadzały autorka tego tekstu – redaktorka naczelna gazety – i Małgorzata Jezierska).

Jan Cybulak, Secymin: „Wojsko zaminowało zator za Warszawą, wysadzali lód. Woda ruszyła i nasze wały rozerwało. W życiu nie pomyślałbym, że to taka siła potężna. Wielkie topole pękały jak zapałki. Wtedy wał był niski, nawet nasypy pod domy były wyższe. Do nas woda przyszła nie od rzeki, ale od strony lasu, więc zdążyliśmy się trochę przygotować. Pod sam fundament podeszła i rosła jak na drożdżach”.

Alicja Jarząbek, Ośniki: „Kolejny zator był na moście w Wyszogrodzie. Saperzy zbijali go od tyłu i krę wpuścili na bezbronną ludność. Siedzieliśmy w domu i widzieliśmy, jak płynie, jak zaraz uderzy w dom. Oborę zmiotło zupełnie. Wyrwało wielki dół, który natychmiast wypełnił się wodą. Jedna czwarta domu znalazła się nad tą przepaścią”.

Honorata Żukowska, Wilków Polski: „Całe koryto Wisły było zatkane lodem, a woda musi przecież gdzieś płynąć. I płynęła gwałtownie. W naszej wsi nikt nie zginął. Najgorzej miały Mała Wieś i Grochale, tam była większa woda i tam lód szedł. Było strasznie. Szum, a jak się wyjrzało przez okno, płynęły płoty, czyjś domek. Ludzie krzyczeli”.

Janina Gruszkowa, wtedy Leoncin: „Miałam 10 lat. Brat naszą krowę wciągnął na dach. Konia nie uratował, bo był przywiązany. Szalał, rżał, w końcu utopił się na naszych oczach. Płakaliśmy strasznie. Ale bardziej żałowałam pantofli. Po mamie dostałam buty, a pan Bronisław Rutkowski, szewc z Leoncina, zrobił mi z nich piękne czerwone pantofelki. Jak żołnierze zabierali mnie do łódki, trzymałam je kurczowo, ale jeden wpadł do wody. To była rozpacz! Potem koczowaliśmy na wzgórzu cmentarnym, na grobach suszyliśmy rzeczy. Była Wielkanoc. Na szczęście nie bardzo zimno. Mama gotowała zupy”.

Wśród grobów spali

W dokumencie TVP z 1972 r. Karol Szczeciński tak mówił o swej pracy: „Sprzęt był ciężki. Kamera z futerałem ważyła 28 kilogramów. I taśmy miałem ze sobą ze 400 metrów. Więc żeśmy się namęczyli, żeby to we dwóch udźwignąć. Często zabierałem się na loty »kukuruźnikiem«, penetrowałem teren i w jednym locie zauważyłem jakby wystającą z wody wyspę”.

To było wzgórze kościelne i cmentarz w Leoncinie, na które wkrótce Szczeciński dopłynął pontonem: „Makabrycznie to wyglądało. Bo na tym cmentarzu porozwieszane były pierzyny mokre, bielizna. Wśród grobów ludzie spali. Na pierzynach chorzy leżeli. Naliczyłem kilkadziesiąt krów i koni utopionych. Okrągłe jak banie były. Oni szlachtowali to wszystko, to była ich strawa gorąca”.

Tato kazał wstawać

Honorata Żukowska: „Baliśmy się, że będzie powódź. Mąż pojechał wozem na wał, zobaczyć, czy może jakoś uda się go łatać czy ratować. Słyszałam straszny trzask, to lód piętrzył się na Wiśle. Wnosiłam drewno na strych, kiedy usłyszeliśmy straszny szum. Zobaczyliśmy, że idzie woda, idzie wysokim wałem. Wlewa się w podwórko, niesie wszystko, co po drodze zabrała”.

Marianna Orzechowska, Secymin: „Tego dnia zabrakło nafty do lampy. Za Wisłą był sklep. Z siostrą i trzema koleżankami poszłyśmy tam po lodzie przez rzekę. Zaczął padać śnieg, zrobiło się ciemno. Nie wiedziałyśmy, jak wrócić, bo zasypało drogę. Koleżanka kazała nam się położyć [na lodzie] i pchać zakupy przed sobą. I tak się przez tę Wisłę przeczołgałyśmy. Ale nie było jak wyjść na ląd, bo lód spiętrzył się na dwa metry. Więc jedną wepchnęłyśmy na górę, ta wzięła gałąź i nas powyciągała. Doszłyśmy jakoś do domu. A w nocy słyszę, że za oknem coś się kotłuje. Obudziłam tatusia. On kazał wstawać wszystkim, bo woda. Obora była połączona z mieszkaniem, tata zerwał z sufitu deski i ustawił na nich bydlęta. Po deskach trzeba było chodzić i wszystko na górę wnosić. Mama jeszcze zdążyła ugotować mleko, woda była do popielnika”.

Ferdynand Trzaskoma, Leoncin: „Poszedłem młócić na Rybitew. Wracam, a jakiś chłop mówi: uciekaj, woda idzie. Zawróciłem. Całe dni wyła syrena. Martwiłem się, co z mamą. Po trzech dniach, jak woda opadła, ruszyłem górkami do domu. Patrzę: płynie dach. Z jednej strony chłop siedzi, a z drugiej kogut. Zacząłem krzyczeć. Jak wojsko go zauważyło, to i mnie uratowali”.

I spadłam do wody

Honorata Żukowska: „Mąż sznurkami powiązał świniaki za nogi i wciągał po schodach na strych. Kury i gęsi w klatkach pownosiliśmy. Wszystko, co mogliśmy, wrzucaliśmy na górę. Mieliśmy dwa konie i źrebaka. Krowy zostawiliśmy w jednym pokoju, konie w drugim. Krowy mogą dłużej wytrzymać w wodzie, konie nie. Zaczęły się kłaść. Woda pędziła przez podwórko, sięgała po dach obory. Nie było jak nakarmić zwierząt. Materace mieliśmy ze słomy, to je rwaliśmy i dawaliśmy bydłu. Buhaj stał przy ziemniakach. Szczęśliwy, miał co jeść”.

Marianna Orzechowska: „Sąsiedzi przypłynęli łódką i zabrali nas, dzieci. Woda była po głowy wierzb. Młodsza siostra siedziała z przodu i zaczepiła się o gałąź. W ostatniej chwili ją złapałam, bo już by wpadła do wody. Za to upadłam na dno łódki, przemokłam. Miałam zapalenie płuc, gorączkę. Nie było lekarstw ani lekarza. Sąsiadka wzięła grube szklanki i naftę. Bańki mi postawiła. Wysmarowała mnie tą naftą i wyzdrowiałam”.

Honorata Żukowska: „Było przed Wielkanocą, więc świniak zabity i mąkę na strychu miałam, nawet chleb na tym strychu piekłam. Sąsiedzi nie mieli jedzenia ani kuchenki, bo tam woda była pod sufit. Przez okna na strychu rozmawiałyśmy, powiedziałam, że mogę dać im mąkę i co potrzebują. Ale jak podać? Ich synowie podpłynęli do nas korytem. W tę stronę było łatwo, ale w drugą woda zaczęła ich znosić. Mąż miał bosak i odpychał kry, które na nich płynęły. Nie dali rady, zostali u nas”.

Zofia Mosakowska, Gniewniewice: „Siedzieliśmy na strychu. Wycięliśmy trzy deski w podłodze, a że byłam najmniejsza, spuścili mnie z góry na stół w pokoju. Po jedzenie, co jeszcze w domu zostało. Nagle kry wielkie jak cielaki buchły przez okno. Razem ze stołem podniosłam się do góry i spadłam do wody. Woda była za zimna, wzięły mnie skurcze, zrobiłam się sztywna. Dopiero mój mąż z bratem mnie wyciągnęli. Pościągali ze mnie łachy, zawinęli w prześcieradło i koc. Siedzieliśmy tam trzy dni, potem wojsko przypłynęło. Chcieli nas zabrać na plebanię, na górkę do Leoncina. Nie zgodziliśmy się. Nie chcieliśmy zostawić krów. Strasznie się bały”.

Bierut obok Sapiehy

Wiosną 1947 r. Jerzy Szczeciński miał 5 lat. Nie pamięta, jak długo ojca nie było w domu. Pamięta za to, że zawsze przygotowywał się starannie do zdjęć. – Chodził wtedy po pokoju, zastanawiał, co i jak najlepiej sfilmować. Prócz kamery miał zawsze przy sobie aparat fotograficzny. To była Leica, z dwoma obiektywami: zwykłym i szerokokątnym. Jak tylko odkładał kamerę, robił zdjęcia. Nałogowo. Wywoływał je potem w naszej kuchni.

Karol Szczeciński nakręcił dla „Kroniki Filmowej” pełną relację z powodzi 1947 r. na odcinku między Warszawą i Wyszogrodem: od walki o mosty stolicy po powrót ludzi do zrujnowanych gospodarstw.

W wydaniu „Kroniki” zatytułowanym „Po powodzi” widać zniszczony dom, zamulone pole, ludzi z dobytkiem w łodzi. Rodzinę, która próbuje porządkować zniszczone obejście. Osuszanie mokrych ziemniaków. Orkę.

Lektor czyta: „Nasz operator odbył podróż sprawozdawczą po terenach podwarszawskich dotkniętych klęską powodzi. Najgorzej przedstawia się sytuacja w okolicach Kazunia i Leoncina. Teraz dopiero, w miarę opadania wód, odsłania się w całej pełni tragiczny obraz zniszczenia. (...) Rząd przeznaczył 100 milionów złotych na doraźną pomoc dla ofiar katastrofy. Poważną akcję przygotowują także organizacje społeczne. Powodzianom brak żywności i odzieży. Prócz pomocy państwowej potrzebna jest ofiarna akcja całego społeczeństwa”.

Zbiórki na powodzian prowadziły, ręka w rękę, komunistyczny rząd, Kościół, organizacje społeczne, czasopisma. 1 kwietnia ukonstytuował się Centralny Komitet Obywatelski Pomocy Ofiarom Powodzi. Przewodniczącym został prezydent Bolesław Bierut, zastępcami premier Józef Cyrankiewicz i krakowski kardynał Adam Sapieha.

W dzień i w nocy funkcjonowały kuchnie polowe w Nowym Dworze, Legionowie czy Zakroczymiu. Pomagał PCK, Centralny Komitet Opieki Społecznej, Caritas. Zaś YMCA, Duński Komitet Pomocy Dzieciom Red-Barnet i Duński Czerwony Krzyż podjęły się wyżywienia ludności powiatu sochaczewskiego dotkniętej powodzią, a także dostarczenia pewnej ilości żywności na inne tereny powodziowe.

Lód leżał do lipca

Honorata Żukowska: „Zabrali nam dzieci do Sochaczewa, bo powietrze u nas było niezdrowe. Potem usłyszeliśmy, że biorą je do Danii. Przyszedł do mnie Wawrzynkiewicz, jego córka też była w Sochaczewie. Założyłam męża buty i poszliśmy po te nasze dzieci na piechotę. Szliśmy przez las, mosty były połamane. Daleko było, prawie 30 km. Jak dzieci nas zobaczyły, to w krzyk, płacz. Tłumaczyli nam, że w Danii będzie im dobrze, ale się nie zgodziliśmy. Potem trochę żałowałam, bo ci, co pojechali, znajomości ponawiązywali”.

Ferdynand Trzaskoma: „U rodziców cały inwentarz się potopił. Tylko jeden koń wskoczył na dach piwnicy. Stał tam przez cały czas, bez jedzenia, nie uwiązany. Tak się uratował”.

Honorata Żukowska: „Ciężko po tej powodzi było. Wszystko popłynęło: wóz, sanie, płoty. Przy wjeździe na podwórko mieliśmy wyrwę, tam cały czas stała woda. Zagrodziliśmy drogę i wszyscy wjeżdżali od drugiej strony. Aż razu pewnego wpada do domu mężczyzna całkiem mokry, z wozem i koniem w tę wyrwę wleciał. Bosakami konia wyciągali. Woda schodziła pomału, a jak zeszła, to zostawiła pół metra błota. Wszystko trzeba było wyrzucić. Dalej mieszkaliśmy na strychu. Pierwszego kwietnia słyszę huk, szum. Zerwałam się i krzyczę, że woda wróciła. A to tylko burza przyszła”.

Stanisława Dominiak, Rybitew: „Po powodzi wróciliśmy do domu, ale nic nie było. Dorabialiśmy się i wszystkim się cieszyliśmy”.
Jarosław Kondrakiewicz, historyk: „Lód leżał na polach do lipca. W lesie potworzyły się oczka wodne, w których ludzie łapali ryby”.

Na ziemie poniemieckie

Oficjalne szacunki strat według Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej były takie: wiosenna powódź roztopowa w 1947 r. dotknęła 150 tys. osób, zniszczyła 46-52 tys. hektarów użytków rolnych i 50-73 tys. hektarów łąk i pastwisk. Wojsko broniło 304 mostów, na lód zrzucono 504 bomby. Łącznie straty powodziowe wyniosły ok. 5 mld ówczesnych złotych.

Zginęło, według różnych danych, od 65 do 75 cywilów oraz 9 żołnierzy.

W powiecie sochaczewskim cały dobytek straciło 13 tys. ludzi, w powiecie warszawskim ponad 8 tys. ludzi.

Z powodu całkowitego zniszczenia gospodarstw na ziemie poniemieckie z powiatów warszawskiego i sochaczewskiego przeniosło się 714 rodzin.

70 lat później

– Nikt się nie spodziewał, że powódź będzie takich rozmiarów. I że materiały nakręcone dla „Kroniki” przez ojca i innych operatorów będą tak dobre. Jerzy Bossak postanowił je wykorzystać. Tak powstał film – mówi Jerzy Szczeciński.

Film (dostępny w internecie: wystarczy wpisać w wyszukiwarkę słowo „Powódź” i nazwisko reżysera „Bossak”) trwa niespełna 15 minut, nie pada w nim słowo komentarza. Mówią zdjęcia i muzyka.

Jerzy Szczeciński: – Władza komunistyczna miała wtedy jeszcze miękką łapę. Bossak wysłał więc „Powódź” do Cannes, na II Międzynarodowy Festiwal Filmowy. I tam, we wrześniu 1947 r., zdobyła Grand Prix w kategorii filmów dokumentalnych. To był wielki sukces.

– Laury za „Powódź” zebrał Bossak – dodaje Jerzy Szczeciński. – Prawda jest taka, że to ojciec zrobił świetne zdjęcia, które w całość genialnie złożył reżyser montażu Wacław Kaźmierczak. Bez nich tego filmu by nie było.

„Powódź” powstała 70 lat temu i nadal porusza. Na ubiegłorocznym Przeglądzie „100/100. Epoka Polskiego Filmu Dokumentalnego” otwierała listę „Złotej Dziesiątki”, wybranej spośród stu najlepszych dokumentów w historii. ©

Korzystałam z pracy Dariusza Jarosza i Grzegorza Miernika „Powódź roku 1947. Z badań nad kontekstami klęsk elementarnych w Polsce po II wojnie światowej” (w: „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych”, tom LXXIII, 2013) oraz materiałów pisma „W Otulinie”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2017