Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W warstwie faktów publikacja "Wprost" nie wychodzi poza wiedzę, którą posiadamy od dość dawna. Natomiast ich interpretacja, mająca na celu stworzenie medialnej sensacji, oparta jest na tendencyjnie dobranych cytatach, a czasem po prostu mija się z prawdą. W latach 1967-1970 Zbigniew Herbert był wielokrotnie przesłuchiwany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Dokumentację tych rozmów przyniosło opracowanie Małgorzaty Ptasińskiej-Wójcik i Grzegorza Majchrzaka "Kryptonim »Bem«", opublikowane w ubiegłorocznych "Zeszytach Historycznych" (nr 153). "W tym, co opowiadał ubekom, nie ma nic ponad to, co stanowiło wiedzę raczej powszechną" - pisał wtedy w "TP" Tomasz Fiałkowski. Rzeczywiście. Nie mogąc w gomułkowsko-moczarowskiej Polsce wprost odmówić spotkań z esbekami, wypytywany o ludzi, z którymi zetknął się na Zachodzie, przede wszystkim polskich emigrantów, poeta musiał coś mówić. Starał się udzielać odpowiedzi wymijających, bagatelizować sprawy polityczne i udawać, że interesuje się tylko literaturą. Co istotne, nie ukrywał tych kontaktów, pisząc o nich np. do Miłosza czy londyńskich przyjaciół. Nie miał wyjścia i podjął grę, na polu i wedle reguł nie przez siebie wyznaczonych. W grze tej na pewno stracił jakieś punkty, ale mecz ostatecznie wygrał i nic w znanej dokumentacji nie pozwala określić go mianem współpracownika SB. Był jeszcze jedną jej ofiarą.
Publikacja "Wprost" miała przecież także pewien aspekt pozytywny. Był nim solidarny protest pisarzy, dawnych opozycjonistów, historyków - ludzi różnych orientacji politycznych, który zmusił redaktora naczelnego pisma do przeprosin i wycofania się z tez artykułu.