Sok rzeczywistości

Michał Paweł Markowski, filozof literatury: Napisałem książkę o tym, jak człowiek poprzez zmysły próbuje się ze światem spoufalić i jak rzadko to się udaje.

09.02.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Michał Paweł Markowski
/ Fot. Michał Paweł Markowski

ANDRZEJ FRANASZEK: W Twojej książce „Dzień na ziemi” współistnieją trzy sposoby opowieści: eseje podróżne, fotografie oraz fragmenty powieści. Dlaczego?


MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI: Wydało mi się, że ten eksperyment (bo to eksperyment pisarski) wart był podjęcia z tego względu choćby, że nie spotkałem jeszcze książki, która by na tych samych prawach połączyła te trzy sposoby. To chyba wystarczająco dobry powód...


Piszesz we wstępie, że nie każda z podróży może być punktem wyjścia do opowieści, że musi się znaleźć jakaś językowa zapadnia, w którą trzeba wpaść.


Do pisania o podróżach (bo nie piszę zawsze, gdy gdzieś jadę) skłania mnie powinowactwo między miejscem, w którym się znalazłem, a tym, czym moja wyobraźnia karmiła się przez całe lata, między nieświadomą obsesją i świadomym wyborem, między biblioteką i miastem albo plażą.

Ale są też takie miejsca, jak Indie chociażby, które zupełnie nieoczekiwanie, nagle, bez słowa ostrzeżenia, wbijają w głowę jakiś ogromny kolec, którego wyrywanie następuje później w trakcie pisania, bo coś trzeba zrobić z tym nieobjętym miejscem, w które się wpadło ni stąd, ni zowąd, trzeba sobie jakoś to uporządkować, znaleźć język, którego dotąd w moim repertuarze nie było, a który trzeba dla siebie wymyślić, wymyślając tym samym samego siebie.

Podróżujemy – ja na pewno – po to, żeby coś zmienić w sobie samym, żeby inaczej spojrzeć na to, na co do tej pory patrzyliśmy, albo też myśleć o innych formach wyrażania samego siebie poprzez to właśnie miejsce. Dlatego próbowałem połączyć i powieść, i eseje, i fotografie, żeby dowiedzieć się, czy to coś daje, czy ten formalny eksperyment pozwoli mi lepiej zrozumieć, co to znaczy podróżować.


Co starasz się zobaczyć, żeby móc pisać?


Przede wszystkim chodzi o wymyk z ładnego obrazka. Zdjęcia, które w książce zamieściłem, nie są elegancko skrojonymi widokami, nie są eleganckimi wizerunkami na błyszczącym papierze, pokazują świat z różnych perspektyw. Oglądamy go z góry, z dołu, z boku, z ukosa, w zbliżeniu, które zamazuje kontury przedmiotów, i w oddaleniu, które także kontury przedmiotów uniewyraźnia. Tak właśnie tę książkę, wedle mojego projektu, skomponowała moja córka, Marysia Markowska.

Kiedy piszę, że ludzie widzą to przede wszystkim, co kotłuje im się w głowach, myślę o wszystkich moich znajomych i nieznajomych, którzy starają się oswoić podróż przede wszystkim intelektualnie, a nie zmysłowo, którzy raczej myślą o tym, co widzą, niż wystawiają się na uważne patrzenie.

„Dzień na ziemi” jest książką na wskroś uzmysłowioną, zbiorem fragmentów o tym, jak człowiek poprzez zmysły próbuje się ze światem spoufalić i jak to rzadko się udaje, choć próby nie ustają.


Napomykasz o intelektualistach, którzy potrzebują słowa, żeby istnieć, żeby nieustannie opowiadać, i przeciwstawiasz temu jakiś inny rodzaj odczuwania świata.


Literatura jest dla mnie doświadczeniem egzystencjalnym, podróżowanie jest dla mnie doświadczeniem egzystencjalnym, fotografowanie jest dla mnie doświadczeniem egzystencjalnym, i w końcu doświadczeniem egzystencjalnym jest filozofia. W żadnym z tych przypadków nie przechodziłem – mam nadzieję – na stronę niewcielonego intelektu, za każdym razem, kiedy jakoś mnie w tę stronę ciągnęło, inna część mojej osobowości pchała mnie z powrotem, żeby nie pójść w abstrakcje, albo żeby abstrakcji całkowicie uniknąć, co zresztą kończyło się nieodmiennie – po jednej albo drugiej stronie – grymasem na twarzy prawdziwych filozofów i znużeniem na twarzy prawdziwych pisarzy.

W gruncie rzeczy najbliżej mi do literatury, bo literatura – stała ekspozycja niegotowości – jest dla mnie szansą na uchylanie się pokusie nadmiernej abstrakcji. Filozofia jednak podsuwa język, za pomocą którego można coś więcej powiedzieć, niż jedynie opowiadając anegdoty czy składając jedno objawienie słowne z drugim. Interesuje mnie przeskakiwanie z poziomu na poziom, z tego sensualno-ziemskiego na ten bardziej intelektualny i z powrotem, z „ja” milczącym i „ja” rozgadanym, z przypisami do Hegla i przepisami na bażanta na przykład, albo cacio e pepe. Bardzo bym się zmartwił, gdybym nagle odkrył, że mogę przebywać tylko w jednej z tych przestrzeni, że potrafię używać tylko jednego języka, albo pisać jeden rodzaj tekstów na jeden określony temat. Staram się tej pułapki uniknąć. Stąd tyle podróżowania w moim pisaniu, dosłownie i w przenośni.


Podróżujesz np. po Toskanii, opisując dawne przewodniki, dzielące wyraźnie świat na to, co podniosłe, estetyczne, piękne, i to, co niegodne uwagi. Rozumiem, że chcesz unieważnić ten podział.


Zdecydowanie tak. I nawet właśnie po to pojechałem do Toskanii: chciałem zmierzyć się z tą gigantyczną biblioteką podróży do Toskanii i tą górą zachwytów, którą Toskania produkuje, i opisów toskańskiego pejzażu jako obietnicy wiecznego szczęścia. Rzecz prosta, ja także się zachwyciłem, ale chciałem się dowiedzieć, na czym polega mój zachwyt, co tak naprawdę mnie najbardziej w tym miejscu urzeka, dlaczego chciałbym tam wracać. I odkrywam, że nie są to zabytki, galerie obrazów (zresztą w małych miasteczkach, w których czułem się najlepiej, nie ma żadnych muzeów), są to za to liście Sangiovese i kiełbasy z dzika, soczyste zielenie i stłumione dźwięki, delikatne świerszcze wieczorem i skłębiona mgła wcześnie rano, wszystko razem oczywiście, bo na tym sztuczka polega, że wiele rzeczy może nam się podobać w różnych zakątkach, ale szukamy miejsc, gdzie znajdzie ich się najwięcej w danej chwili. Każdy przeżywa Toskanię na swój sposób, ale najdziwniejsze jest to, jak wiele różnych marzeń o szczęściu może ona w sobie pomieścić.


A jednak pod koniec tekstu o Toskanii mówisz: oto stoimy w takim czy innym miejscu, mówimy, jakie to piękne, i wtedy w gruncie rzeczy wydajemy sąd nie estetyczny, tylko moralny, na duszę spływa nam obietnica zbawienia. Jakiego zbawienia?


To zdanie ironiczne, dlatego że ja nie wierzę w żadne zbawienie poza chwilowym poczuciem przylepienia do świata. Nie wierzę w zbawienie estetyczne, sztuka nie ma pomagać nam w zbawieniu, natomiast wierzę w to, że sztuka pomaga nam w życiu, że to życie jakoś usprawnia, nawet wtedy – a może głównie wtedy – gdy je komplikuje. Nie jestem człowiekiem religijnym, dlatego religia sztuki nigdy nie będzie dla mnie czymś istotnym. Można doświadczyć takiego przylgnięcia do świata w Toskanii, ale także można go doświadczyć wałęsając się po brudnych ulicach Starego Delhi, co tłumaczy, że nie liczy się zagadkowy błogostan estetyczny, tylko poczucie, że jakoś się to wszystko ułożyło, w tej, a nie innej chwili, choć zaraz może być całkiem inaczej.

Zbawiamy się tylko na moment, dokładnie wtedy, gdy przestajemy czuć potrzebę zbawienia. Trzeba się tylko nieco rozluźnić.


W szkicu o Pradze niespodziewanie zestawiasz Franza Kafkę i Jaroslava Haška. Mamy tu więc Józefa K., ale też Szwejka radzącego sobie w świecie, który dla Józefa K. był nie do zniesienia.


U komentatorów, krytyków literackich zafascynowanych Kafką nie znajdzie się miejsca dla Szwejka, natomiast szwejkologia jest zarezerwowana dla piwoszy i chwalców Franciszka Józefa. Chciałem nieco pogmatwać tę relację, twierdząc, że – pełen fascynacji Kafką – jestem także po stronie Szwejka, nie dlatego, że jestem anegdociarzem, że czuję nostalgię za ck cesarstwem, i nie dlatego, że Szwejk był pijakiem, ale dlatego, że istnieje coś takiego jak filozofia Szwejka, która jest warta roztrząsania w równym stopniu, co filozofia „Procesu” czy „Zamku”.

Jeśli czyta się literaturę poświęconą wojnie, to Szwejk wybija się na tle tej literatury swoją ziemskością i – by tak rzec – tutejszością, w przeciwieństwie do całych zastępów idealistów, którzy nagle z mieszczańskich salonów musieli przenieść się do okopów, a następnie na tamten świat. I z tego powodu Szwejk bardzo mnie interesuje jako ktoś, kto potrafi nie zagubić się nawet w największym z możliwych rozgardiaszy, jaki panował na froncie wschodnim I wojny światowej.


Czego jeszcze szukasz przy okazji podróży? Piszesz o tym, jak gdzieś odpoczywasz, moczysz nogi w zimnej wodzie i zajmujesz się niepamiętaniem, cudownym poczuciem nagiego istnienia...


Nie nazywałbym tego nagim życiem, bo nagie życie – jeśli w ogóle wiadomo, czym ono jest – jest bardzo nieprzyjemne. Raczej użyłbym formuły, która znalazła się w powieści, mianowicie: trwonienia. To jest doświadczenie, które jest mi bliskie: trwonienie i trwanie (specjalnie zestawiam te dwa słowa, nie tylko ze względu na brzmienie) – po pierwsze bez nadmiernego bagażu erudycji, po drugie z nieco oczyszczonymi oczami, a po trzecie z poczuciem i potrzebą tego, co wszyscy mamy, a mianowicie zadowoleniem z trwania i zgodą na trwonienie, na nieskładanie wszystkiego do kupy.

Nie wierzę w coś takiego jak nagie życie poza sytuacjami, które są bardzo bliskie siebie, czyli poza cierpieniem i rozkoszą, kiedy nasza egzystencja zredukowana jest do bardzo elementarnego wymiaru, przy czym ścieżka prowadząca od rozkoszy do bólu i odwrotnie jest bardzo krótka.

Oczywiście nie można żyć w permanentnej rozkoszy, tak jak nie można żyć w permanentnym cierpieniu. Natomiast pisanie jest próbą oswojenia obydwu, bo pisząc wychodzimy z siebie, z własnej skóry, przestajemy być na chwilę całkiem sobą, choć zdaje nam się, że jesteśmy w pisaniu najbardziej sobą. Ale bliskie są mi też pokusy mojego bohatera, który lubi od czasu do czasu wieść życie rozleniwionej jaszczurki, wylegującej się w słońcu. To są według mnie momenty, w których ustaje cyrkulacja znaczeń, a więc także kapitał – realny, symboliczny – przestaje krążyć wokół ciebie i świat staje się znacznie przyjaźniejszym miejscem do życia.


Patrzysz na świat także poprzez wizjer aparatu fotograficznego i wybierasz ze świata kadry świadomie „nieinteresujące”…


Chodzi o to, by podkreślić niezwykłość zwykłego albo też, by z ukosa przyjrzeć się temu, na co zwykle się nie patrzy. Pałętam się po moim Chicago z aparatem fotograficznym, łażę wte i wewte, we wszystkich możliwych kierunkach. To jest wyrąbywanie sobie prywatnych szlaków w przestrzeni, którą zwykle ludzie pozostawiają na uboczu, stroniąc od niej, bo nieciekawa, nieładna, niebezpieczna. To samo robię w innych miastach, wielkich i malutkich.

Robimy zdjęcia, wydaje się nam, że będziemy do nich wracać, ale nie wracamy, więc nie robimy nic z tym doświadczeniem, którego namiastką miało być zdjęcie. Ja przeciwnie. Myślę o fotografiach jako o podpórkach pamięci, fotografuję, żeby wbić sobie pewien obraz, sytuację, szczegół bardziej w głowę, by w teraźniejszości wybić dziurę w przeszłość i w przyszłość, ale też żeby zdziwić się, jak różne obsesje się mnie, mojego patrzenia, mojego odczuwania świata trzymają. Nie widzę tego, że gdy robię zdjęcie, powtarzam bardzo często inne zdjęcie, swoje lub cudze. Potem, na chłodno, wszystkie te ukryte związki wychodzą na plan pierwszy i budzą moje zdumienie. Jak to?! Znowu fotografuję ten sam ochlapany krawężnik? Znowu te druty telefoniczne? Ile można?

Moja wielotysięczna kolekcja zdjęć to magazyn wizualnej nieświadomości, w którym staram się stopniowo rozeznać.


W ostatnim czasie opublikowałeś dwie książki, druga z nich to ,,Polityka wrażliwości. Wprowadzenie do humanistyki”. Na jej początku przywołujesz paręnaście ważnych dla Ciebie cytatów. Jeden z nich, wyjęty z „Nienasycenia” Witkacego, brzmi: „Rzeczywistość puszcza sok najistotniejszy pod wpływem pojęć, ale od ich gatunku zależy, czy będzie to trucizna, czy też najpożywniejsza witamina”. Pod wpływem jakich pojęć puszcza rzeczywistość sok dla Markowskiego?


Jest ich wiele, ale w „Dniu na ziemi”, w części powieściowej, takim najważniejszym pojęciem jest „zagapliwość”. Jak już mówiłem, interesują mnie pojęcia przerzucające kładki między intelektem i zmysłami. Zagapliwość oznacza możliwość wyrwania się ze strumienia życia, strumienia myśli, zapadnięcia w łagodny stupor percepcji, który niczego nie obiecuje, niczego nie wyjaśnia, niczemu nie złorzeczy. To zresztą jest fundamentalna funkcja wynajdywania pojęć: łączenie dwóch wymiarów naszej egzystencji, zwyczajnego, codziennego, ziemskiego i tego, który zmierza w abstrakcję i umożliwia porozumienie. Bez abstrakcji nasze życie byłoby ubogie, natomiast życie wyłącznie w abstrakcji byłoby nie do zniesienia.

W „Dniu na ziemi” starałem się, wedle umiejętności, nawigować między tymi dwiema skrajnościami. I żeby sprawę skomplikować, dodałem kilkadziesiąt zagadkowych fotografii, które mają wyprowadzać czytelnika w pole. Albo skłaniać do podróży. ©


MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI (ur. 1962) jest badaczem literatury, tłumaczem, szefem Katedry Języka Polskiego i Literatury Uniwersytetu Illinois w Chicago, dyrektorem artystycznym Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie, współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Ma na swoim koncie liczne tomy przekładów oraz kilkanaście książek z zakresu filozofii literatury i eseistyki.


Michał Paweł Markowski „Dzień na ziemi. Proza podróżna”, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2014.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2015