Historia wywiadu z księdzem Malińskim

Ks. Maliński zamieścił w swojej książce Ale miałem ciekawe życie własną wersję wydarzeń o zawieszeniu z nim przez TP współpracy. Nie da się jej zrozumieć bez znajomości tekstu wywiadu udzielonego półtora roku temu "Tygodnikowi inastępnie wycofanego przez autora. Sposób przedstawienia go wksiążce zmusza nas iupoważnia do jego publikacji.

23.10.2007

Czyta się kilka minut

 /
/

Ksiądz Mieczysław Maliński, w wydanej właśnie autobiografii ("Ale miałem ciekawe życie", WAM 2007), podejmuje sprawę kierowanych pod jego adresem oskarżeń o współpracę ze służbami bezpieczeństwa. Wraca w książce do wydarzeń sprzed blisko półtora roku, a w związku z tym do wywiadu, którego mi udzielił, który autoryzował i którego wycofania z numeru na koniec zażądał. Było to wydarzenie z pewnością przykre dla ks. Malińskiego, ale było przykre także dla mnie.

Księdza Malińskiego od lat znałem, jako duszpasterz akademicki w krakowskim kościele św. Anny długo i dobrze z nim współpracowałem, był też od wielu lat stałym autorem "Tygodnika Powszechnego" i nasze relacje zawsze były pełne życzliwości.

Kiedy ponad rok przed wydarzeniami opisanymi w książce dotarły do mnie z poważnych źródeł informacje, że w IPN odnaleziono jakieś dokumenty obciążające księdza Malińskiego, natychmiast mu o tym powiedziałem, a jego zapewnienie, że są to pomówienia niemające żadnych podstaw, przyjąłem jako całkowicie wystarczające. Niestety, kolejnych wiadomości, z którymi się wiąże opisany w książce ciąg wydarzeń, nie dało się tak potraktować.

Znalezione w archiwach materiały, które - jak mnie poinformowano - miały być w najbliższym czasie opublikowane, wymagały wyjaśnień. Nie miałem żadnych wątpliwości, że jeśli tego nie zrobimy na naszych łamach, redakcję "TP" spotka zarzut "zamiatania pod dywan" spraw jej znanych i niejasnych. Należało więc sytuację ratować "ucieczką do przodu" - rozbroić bombę, spokojnie rzecz wyjaśniając. Natychmiast poszedłem z tym do księdza Malińskiego.

Od tego miejsca nasze wersje wydarzeń - ks. Malińskiego i moja - się rozchodzą. Ksiądz Maliński pisze, że wszystko było robione "na szybko", i ma rację w tym sensie, że chodziło o wyprzedzenie publikacji dokumentów, jednak "szybko" nie znaczy, że pospiesznie. Najpierw więc poszedłem do księdza, przedstawiłem sytuację i zaproponowałem rozmowę, w której rzecz miała być przez niego wyjaśniona. Zależało mi na tym także dlatego, że cios w Malińskiego byłby zarazem ciosem w "Tygodnik".

Ksiądz - miałem wrażenie - zrozumiał to i zaakceptował. Przedstawiłem w zarysie zawartość dokumentów. Ustaliliśmy, że rozmowa odbędzie się u mnie w domu. Zadawałem mu więc te okropne pytania, które były oparte na zawartości znanych mi dokumentów. Było to konieczne, bo przecież chodziło o to, by wyjaśnić ich treść. Dalsze szlifowanie tekstu, we współpracy z ks. Malińskim, trwało jeszcze kilka dni. Potem spotkaliśmy się z księdzem w redakcji na kilkugodzinnej rozmowie (uczestniczył w niej także redaktor Wojciech Pięciak). Następnie jeszcze raz rozmawialiśmy z ks. Malińskim u mnie w domu, już nad ostateczną wersją tekstu. Ostatnie spotkanie odbyło się ponownie w redakcji, gdzie ks. Mieczysław autoryzował artykuł. Później, w dniu, w którym tekst był już włamany do numeru,

ks. Maliński zażądał wycofania go. Uczynił to, o ile wiem, za radą adwokata. No i wydrukowaliśmy o zawieszeniu współpracy z księdzem MM, motywując to tym, że on sam wycofał wyjaśnienia. Posiadany materiał przekazaliśmy archidiecezjalnej komisji "Pamięć i Troska".

W "Ale miałem ciekawe życie" można przeczytać, że według nas w wywiadzie "należało przede wszystkim znaleźć odpowiedź przynajmniej na takie pytania: »Jeżeli Maliński donosił, to na kogo donosił? I co donosił? Po co donosił? Czy i komu wyrządził krzywdę? Jaką tajemnicę zdradził?«". Jako żywo, żadnego z tych pytań w wywiadzie nie było. Nam "zależało przede wszystkim" na tym, by wyjaśnić, skąd się wzięły zapisy zachowane w ubeckich dokumentach.

Nie uważałem i nie uważam, że naszym zadaniem jest dochodzenie, czy ks. Maliński był TW, czy nie był. Jeśli ktoś odczytał naszą decyzję o zawieszeniu współpracy jako wyrok - słabo u niego z czytaniem.

Zaś co do wątpliwości... Obszerne wyjaśnienia wpisane w autobiografię niewiele wychodzą poza te udzielone nam w wywiadzie. Niektóre wątpliwości (wątpliwości, podkreślam) nadal pozostają w mocy: takie jak powody nieinformowania biskupa o stałych spotkaniach z funkcjonariuszami służb w lokalu kontaktowym, co było obowiązkiem i praktyką wszystkich księży. Przybyły zresztą nowe, np. obecność TW "Delta" na liście esbeckich kandydatów do "objęcia najwyższych stanowisk w poszczególnych ogniwach nowej [po śmierci kard. Wyszyńskiego - AB] struktury kościelnej" jako "naszych źródeł informacji", o czym czytamy w wydanych przez IPN "Planach pracy VI Wydziału MSW" (str. 251).

***

Nie da się zrozumieć relacji ks. Malińskiego o sprawie wywiadu udzielonego półtora roku temu "Tygodnikowi" i następnie wycofanego przez autora - bez znajomości tekstu. Sposób przedstawienia go w książce zmusza nas i upoważnia do jego publikacji. Wersja, którą zamieszczamy poniżej, była wówczas autoryzowana przez ks. Malińskiego.

TYGODNIK POWSZECHNY: - Wie Ksiądz, że od pewnego już czasu jest Ksiądz oskarżany o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Wydaje mi się, że Księdza komentarz do treści dokumentów, do których udało nam się dotrzeć, jest ogromnie potrzebny. Zacznę od kryptonimów, które łączy się z Księdza osobą: "Mechanik" i "Delta". Czy Ksiądz wiedział o nich?

KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI: - Nie. Nie wiedziałem. Pierwszy raz usłyszałem kryptonim "Delta" rok temu.

- Wiadomo, że materiały o tajnym współpracowniku SB o kryptonimie "Delta" w większości zniknęły na przełomie 1989 i 1990 r. Z zachowanych dokumentów wynika, że będąc wikarym w Rabce, był Ksiądz w latach 1955-1956 tajnym współpracownikiem o kryptonimie "Mechanik", prowadzonym przez bezpiekę z Nowego Targu. Czy to prawda?

- To nieprawda. Od początku, od kiedy rozpocząłem pracę w Rabce w 1949 r., przez całe 11 lat, byłem inwigilowany. Były czytane moje listy, do mnie i ode mnie. Poznawaliśmy to, ja i moi adresaci, po niezgrabnie zaklejonych kopertach. Telefon miałem na podsłuchu, na Mszy niedzielnej zawsze miałem smutnych panów. Zjawiali się ludzie, którzy namawiali mnie, żebym wstąpił do "księży-patriotów", obiecywali, że będę mógł wrócić do szkoły i w szkole uczyć dzieci religii. Namawiali mnie do współpracy z ubecją. To było przy okazji różnych wezwań do powiatu, do Nowego Targu, pod pozorowanym pretekstem. Szarpano mnie, ale powody były fikcyjne, chodziło o współpracę. To było tak robione, że ja, młody ksiądz wychowany pod kloszem w seminarium, długo się nie orientowałem, że chodzi o współpracę. Wiem, że drażniła ich moja praca z młodzieżą: organizowaliśmy wycieczki piesze, rowerowe, motocyklowe, chodziliśmy do kina, pojechaliśmy w 1956 r. na Targi Poznańskie i trafiliśmy na słynne wydarzenia czerwcowe, byliśmy na festiwalu młodzieży w Warszawie itp.

- W dokumentach jest informacja, że Ksiądz najpierw się zgodził na współpracę, a potem w 1956 r. ją zerwał.

- Nie zgodziłem się. To fikcja, jedna z wielu. Trzeba wziąć pod uwagę to, że wokół mnie przewijało się mnóstwo ludzi. Tak jest w życiu każdego księdza. Przychodzili, indagowali, prosili o zdanie. Stałem na stanowisku, że każdy człowiek, który przychodzi do mnie, jest człowiekiem, nie wyrzucę go za drzwi. Naprawdę z każdym rozmawiałem. Nie bałem się ludzi, jak zresztą i teraz się nie boję ludzi. Przyjaźń łączyła mnie z partyjnymi i bezpartyjnymi, także z byłymi AK-owcami.

- Czy ci "przewalający się" goście pytali Księdza o AK? W tamtych latach było to w centrum zainteresowań bezpieki.

- Nie, o AK nigdy nie było mowy.

- Wracam do pytania: czy było coś takiego jak zgoda na współpracę w 1955 r., a potem odmowa w 1956 r.?

- To są zmyślone historie.

- Kolejne zachowane dokumenty odnoszą się do czasu późniejszego i dotyczą odmowy udzielenia Księdzu paszportu na wyjazd na Zachód. Studiował Ksiądz wobec tego na KUL-u, co pamiętam, bo i ja wtedy studiowałem. W końcu jednak Ksiądz wyjechał na studia do Rzymu. Co się stało, że jednak ten paszport Ksiądz dostał? Jest notatka, która sugeruje, że była to operacja esbecka: coś za coś.

- Naprawdę otrzymanie paszportu wtedy już mnie nie interesowało. Robiłem doktorat u o. Krąpca pt. "Transcendencja u Gabriela Marcela". O zagranicy zapomniałem. Nie miało sensu zaczynać studiów od nowa, kiedy miałem zrobione dwa lata zrobionego przed czasem kursu doktoranckiego i tę pracę w połowie już napisaną. Paszport mnie zaskoczył. O tym, że go przyznano, zawiadomił mnie Jerzy Zawieyski, poseł Koła "Znak". Znaliśmy się, bo zapraszał mnie do warszawskiego KIK-u na wykłady. Wiedział o moich paszportowych kłopotach, a jako członek Rady Państwa PRL mógł w takich sprawach pomagać. To było po śmierci krakowskiego arcybiskupa Baziaka, więc poszedłem do nowego biskupa Karola Wojtyły i mówię, że mam paszport. Chciałem jechać do Francji i tam spotkać Marcela, posłuchać jego wykładów, wrócić i obronić na KUL-u doktorat. On jednak się nie zgodził, a ponieważ seminarium potrzebowało teologa, który by się zajmował eklezjologią dogmatyczną, wysłał mnie do Rzymu.

- Czy wtedy w Rzymie zjawiali się jacyś podejrzani ludzie z propozycjami, żądaniami? Pytam o to, gdyż z zachowanych dokumentów wynika, że w Rzymie utrzymywał Ksiądz sporadyczne kontakty z przedstawicielami wywiadu PRL.

- Tak, zjawiali się. Pamiętam telefon. Pytam, o co chodzi? Słyszę pytanie: "Czy się mogę z księdzem spotkać, chciałem z księdzem porozmawiać?". I moja naiwność, dałem się nabrać. Spotykam się z tym panem w kawiarni, a on, mówiąc w skrócie, proponuje mi współpracę z SB. Podziękowałem i uciekłem. Tego typu telefony się powtarzały. Miałem uraz, bałem się tych telefonów. Niczego więcej nie było. Paszport miałem najpierw zwyczajny, potem konsularny. Jak wszyscy.

- W dokumentach z 1971 r. jest zachowana tzw. dokumentacja werbunku tajnego współpracownika "Delta", z adnotacją w kwestionariuszu osobowym, że "Delta" to Ksiądz. W dokumencie tym czytamy, że ustalono z Księdzem hasło wywoławcze ("tu Przemysław z Rabki"), znak rozpoznawczy (portmonetka Księdza), lokal kontaktowy ("Róża"), że prowadzący księdza esbek dał Księdzu swój telefon, zaś Ksiądz dał mu swoje numery, domowy i w parafii św. Anny. Ustalono, że wiadomość o proponowanym spotkaniu może być też przekazywana przy pomocy wrzuconej do samochodu Księdza karteczki podpisanej pseudonimem. Cały ten system wskazuje, że tu nie chodziło o przypadkowe spotkania, ale o regularną współpracę.

- Powtarzam: nie było współpracy. Żadnych kartek w moim samochodzie nie było, żadnych "pozdrowień z Rabki" też nie. To jest fikcyjne opowiadanie tego kogoś. Nie było też żadnej "Róży".

Byłem po studiach zagranicznych, po doktoracie. Powiedziałem sobie: Jezus był też nazwany przyjacielem grzeszników i celników. Jestem księdzem, posłanym do wszystkich ludzi. To są też ludzie, pracownicy Służby Bezpieczeństwa. Trzeba ich otoczyć troską duszpasterską. Będę ich "kapelanem", przez nikogo niemianowanym.

Pisałem pracę naukową. W związku z tym wyjeżdżałem od czasu do czasu za granicę. Za każdym razem przy odbieraniu paszportu i przy oddawaniu urzędnik - pracownik SB - przeprowadzał ze mną rozmowę. Starałem się, aby to już była inna rozmowa niż dotychczasowe, żeby się nie bać, nie gardzić, traktować go jak człowieka, nie jak wroga, nie okazywać mu wyższości, nie być aroganckim. Dążyłem do tego, żeby i on się rozluźnił, żeby i on nie traktował mnie jak przestępcę, żeby to była rozmowa jak człowieka z człowiekiem, żeby mi nie zazdrościł, że ja wyjeżdżam za granicę, a on nie może.

Nie było mowy o wciąganiu mnie na listę agentów SB, o żadnych podpisach, ani o żadnych pieniądzach.

- A znak rozpoznawczy: portmonetka?

- Portmonetki nigdy w życiu nie miałem, nawet portfela nie miałem, bo kiedy miałem, gubiłem. To mi zostało. Teraz też mam woreczek na szyi, a w nim dokumenty i pieniądze. Drobne pieniądze noszę w kieszeni i gubię je na każdej kanapie.

- A lokal kontaktowy?

- To nie był lokal kontaktowy, ale biuro. Tam pracowało kilku ludzi. Ja się zgłaszałem na wezwanie. Tam rozmawiałem z nimi.

- Może Ksiądz powiedzieć, gdzie to było? W budynku milicji czy w zwykłym domu?

- W zwykłym domu.

- Ksiądz już kilka razy mówił publicznie, że wielokrotnie rozmawiał z esbekami, zaprzeczając zarazem, że była to świadoma współpraca z SB. Jak to było: oni przychodzili do Księdza czy Ksiądz do nich? Czy zawsze na wezwanie, czy może z własnej inicjatywy? Czy to była rozmowa z jednym, czy z kilkoma? O czym chcieli słuchać? Co im Ksiądz chciał mówić?

- To były wezwania. Wezwania telefoniczne. Do mnie nigdy żaden esbek do mieszkania nie wszedł. Szedłem tam na określoną godzinę, no i rozmawiałem. Tematy dotyczyły przeważnie pielgrzymek papieskich, bo to było zwykle po moim powrocie ze świata, z papieskich pielgrzymek.

- A wcześniej, zanim kardynał Wojtyła został Papieżem?

- Nie pozbieram tego teraz. Tylko tyle mogę powiedzieć pod słowami przysięgi, że nigdy na nikogo nie donosiłem. Funkcjonariuszy było paru, zawsze więcej niż jeden. Naczelną moją zasadą było, po pierwsze, być - jak to nazwałem: niemianowanym "kapelanem" tych ludzi. A po drugie: nikomu nie szkodzić swoimi wypowiedziami. Stąd też mowy nie ma o tym, żebym na kogoś "donosił".

- Wspominał Ksiądz, że przynajmniej raz na te rozmowy poszedł upoważniony przez kardynała Wojtyłę, który sam nie mógł z nimi rozmawiać, bo taki był układ z kardynałem Wyszyńskim. Czy mamy przez to rozumieć, że kardynał Wojtyła delegował Księdza do tych rozmów?

- To chodziło o zezwolenie na sześć czy siedem kościołów w archidiecezji. Wezwał mnie ksiądz kardynał Wojtyła, żebym poszedł zamiast niego do niejakiego pana Króla. Nie wiedziałem, kto jest ten Król, słyszałem tylko, że jest to kierownik krakowskiego wydziału ds. wyznań. Wtedy usłyszałem od niego, że się spodziewali ordynariusza, a nie mnie. Że gdyby przyszedł ordynariusz, albo gdy przyjdzie ordynariusz, to wtedy jemu dadzą to zezwolenie na budowę kościołów, ale że mnie nie dadzą.

- W książce "Donos na Wojtyłę" przytoczono notatkę tegoż pana Króla o pierwszym spotkaniu z Księdzem (z 20 grudnia 1967 r.). Zanotował on dość krytyczne słowa Księdza o kardynale Wyszyńskim, a relację opatrzył charakterystyką Księdza. Jak usytuować to spotkanie? Król nie wspomina o pozwoleniach na budowę kościołów, a zaznacza, że to było wasze pierwsze spotkanie.

- To kolejny przykład manipulowania sytuacją. Pominięcie meritum mojej wizyty zmienia zupełnie jej wymowę.

- Wracając do polecenia kardynała Wojtyły: to była jedna taka delegacja do rozmowy? Inne spotkania szły potem swoim torem?

- Tak.

- Czy potem Ksiądz o tych kolejnych spotkaniach mówił Kardynałowi albo komuś z władz kościelnych? W archidiecezji duchowni mieli zakaz samodzielnego rozmawiania z władzami, a jeśli to już zrobili, musieli informować przełożonych i po powrocie zdawać sprawę.

- Ja mówiłem Wojtyle tyle, że spotykam się, że rozmawiam.

- Rozumiem, że nie szczegółowo i nie po każdym spotkaniu?

- Nie po każdym i nie szczegółowo. Ale Wojtyła wiedział, że ja takie rozmowy prowadzę. Nawet mnie czasem zagadnął: no i co, rozmawiasz? Odpowiadałem: rozmawiam.

- A kiedy Wojtyła został Papieżem, czy jego następca kardynał Franciszek Macharski wiedział o tych Księdza rozmowach?

- Nie wiedział. Ograniczyłem się tylko do relacji składanych Wojtyle.

- W redakcji "TP" obowiązywała wtedy zasada, że pracownicy redakcji o wszelkich takich spotkaniach muszą informować redaktora naczelnego Jerzego Turowicza lub jego zastępcę Krzysztofa Kozłowskiego. Ksiądz nie był pracownikiem redakcji, ale czy Turowiczowi coś Ksiądz mówił?

- Możliwe, że Turowiczowi wspominałem, ale nie powiem, że na pewno tak.

- I Ksiądz się nie bał tych rozmów z esbekami? Pamiętam moją głęboką nieufność tak wobec esbeków miłych i uprzejmych, jak wobec tych, którzy pokrzykiwali. Pamiętam, że myśmy mieli w mózgu zakodowane, że rozmowy z esbekami zawsze są niebezpieczną grą, że każde słowo się liczy. I że jeśli już zostaliśmy wezwani, przesłuchani, to natychmiast należy o tym informować przełożonych.

- Zdawałem sobie sprawę, że chodzę po rozżarzonych węglach i trzeba chodzić ostrożnie. Że są sprawy, o których nie wolno mówić. Mówiłem to, co pisałem w artykułach i książkach, co opowiadałem na konferencjach i w kazaniach.

- Dziś wiemy, że dla nich było ważne nawet to, czym się goli Wojtyła. W dokumentach znajduje się jeszcze jedna, w tym kontekście intrygująca rzecz: podczas trzech kolejnych pielgrzymek Jana Pawła II do Polski w 1979, 1983 i 1987 r. tajny współpracownik "Delta" w planach operacyjnych SB zawsze znajduje się, i to na pierwszym miejscu, w niewielkiej grupie agentów mających bezpośredni dostęp do Papieża i jego otoczenia. Fotokopię takiego planu zamieścił Marek Lasota w swojej książce. Jak to było: czy oni dawali Księdzu wtedy jakieś zadania? Czy chcieli jakichś informacji? Co Ksiądz robił w czasie podróży Jana Pawła II w najbliższym otoczeniu Papieża?

- Nigdy nie byłem wtedy w najbliższym otoczeniu Papieża, nigdy nie byłem nawet w rezydencji biskupów krakowskich, żeby się z Papieżem spotkać. Nigdy, nawet na sekundę się nie spotykałem z Papieżem podczas jego pobytów w Polsce. Raz chciałem się spotkać z Dziwiszem. Ktoś mnie prosił, żeby coś załatwić. Dziwisz się przemknął, ja nie chciałem się pchać i wycofałem się z tego. Uważałem, że ludzie tak bardzo pragną osobistego kontaktu z Ojcem Świętym, że zajmowanie moją osobą choćby jednej minuty byłoby nadużyciem. Bo ja miałem możność spotkania w Rzymie, np. przy obiedzie, półtorej godziny rozmawiać z Ojcem Świętym.

- Według dokumentów jest notatka mówiąca o tym, że "Delta" w roku 1989 w związku z "zaistniałą sytuacją społeczno-polityczną" odmówił dalszej współpracy. Czy było coś takiego? Czy był taki moment?

- Nie mogłem odmówić współpracy, ponieważ jej w ogóle nie było. A kontaktów w sensie rozmów nie odmawiałem, bo nigdy nie odmawiam ludziom możliwości rozmowy ze mną. Jestem księdzem. Nawet kiedy już SB znikła, przyszedł do mnie jeden z byłych funkcjonariuszy z prośbą, żebym mu pomógł znaleźć pracę dla syna, bo nie może sam sobie poradzić.

- I Ksiądz znalazł?

- Nie. Ale to świadczy o tym, że nie było jakiegoś oficjalnego zerwania kontaktów, skoro ten człowiek uważał, że może do mnie z tą sprawą przyjść.

- Przyznam, że nie wierzę w czystość intencji tych ubeków, którzy z mądrym i dobrym księdzem Malińskim prowadzą rozmowy o Kościele i o Panu Bogu. Dla nich to zawsze była praca, ich praca. Czy było warto?

- To tak, jak ten, który sieje ziarno... Czy warto siać, jeśli jedno ziarno padnie na ulicę i zostanie rozjechane przez samochody, inne między krzaki i też zostanie zagłuszone, czy to warto, żeby jedno tylko ziarno wpadło do ziemi urodzajnej i przyniosło owoce. Tym, którzy uważają, że funkcjonariusze są "nieprzemakalni", chciałbym przeczytać fragment otrzymanego przeze mnie maila: "Mam prośbę do Księdza. Byłem funkcjonariuszem SB. W dniu śmierci naszego Papieża przeżyłem moment nawrócenia. Mam takie pragnienie, aby w niedzielę 2 kwietnia w swoich intencjach mógł Ksiądz pomodlić się w intencji tych, którym Jan Paweł II pomógł wrócić do swoich korzeni, którym sprezentował ponowny Chrzest. Wbrew powszechnej opinii, nie jestem jedyny. My nie przekroczyliśmy progu świątyń koniunkturalnie. Modlimy się po cichu, w duszy. [Moje nawrócenie], to był olbrzymiej wagi cud".

- Ostatnie pytanie. Tyle rozmów, tyle słów... Mógł Ksiądz powiedzieć rzeczy, które komuś zaszkodziły. Co tym ludziom Ksiądz dziś chce powiedzieć?

- Na koniec chcę powtórzyć, że - niezależnie od tego, co znajduje się w "teczce" - nigdy nie chciałem nikomu szkodzić, uczynić jakiejkolwiek krzywdy. Tak zresztą, jak w ogóle w moim życiu. Jeżeli jednak - niezależnie od mojej woli i intencji - ktoś czuje się skrzywdzony, proszę, niech skontaktuje się ze mną i powie mi to, a ja zadośćuczynię, jak tylko będę mógł.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się 25 lipca 1934 r. w Warszawie. Gdy miał osiemnaście lat, wstąpił do Zgromadzenia Księży Marianów. Po kilku latach otrzymał święcenia kapłańskie. Studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pracował z młodzieżą – był katechetą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2007