Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Od 16 lat borykamy się z wdrożeniem cywilizowanych procedur, pozwalających w miarę naszych możliwości stwierdzić, kto szkodził innym, a kto był ofiarą systemu. Nie pomogły doświadczenia związane z ujawnieniem "zasobów archiwalnych MSW" przez Antoniego Macierewicza w 1992 r., za bezsensowną uznano dotychczas obowiązującą ustawę lustracyjną wraz z instytucją Rzecznika Interesu Publicznego, Sądu Lustracyjnego i obowiązkiem składania przez osoby publiczne oświadczeń lustracyjnych. Wszystko po to, by w rok po objęciu władzy przez "prawdziwych" lustratorów, wyprodukować ustawę określoną przez prof. Zbigniewa Hołdę jako "niedobrą, niebezpieczną, wręcz szkodliwą". Trzeba zaiste dużo złej woli, by utrzymywać, że teraz są trudności, a 16 lat temu można było ustanowić bezproblemowo ustawę idealną.
Problem z nową ustawą w pierwszym rzędzie polega na tym, że przede wszystkim wychodzi ona naprzeciw partyjnym zapotrzebowaniom wyborczym. Powstała, bo zarówno koalicja, jak i opozycja (choć nie wszyscy parlamentarzyści) zgodnie wyliczyły, że można wiele zarobić w opinii publicznej, poszerzając dotychczasowy krąg osób lustrowanych o urzędników, samorządowców, dyplomatów, władze spółek Skarbu Państwa, naukowców, dyrektorów szkół, notariuszy, radców prawnych, wydawców i dziennikarzy, a także udostępniając wszystkim niemal wszystko, co zawierają na temat tych osób akta SB. Niepotrzebne jest w tych przypadkach dociekanie prawdy na drodze sądowej - wystarczy obowiązkowe zaświadczenie wystawione przez urząd państwowy, jakim jest Instytut Pamięci Narodowej, wskazujące, co zawierają archiwa.
Takie zaświadczenie będzie w istocie decydować o możliwości działania w życiu publicznym, takie zaświadczenie może się stać przyczyną utraty pracy. IPN zaś, tak naprawdę, nie bierze odpowiedzialności za jego treść (z wyjątkiem tego, że jest ono zgodne z zachowanymi aktami), stwierdza więc jedynie, jak postrzegany był dany człowiek przez służby specjalne w latach 1944-90. Innymi słowy, IPN nie będzie weryfikował zachowanych dokumentów pod kątem okoliczności i intencji ich sporządzenia. Ustawa zwalnia Instytut z wnikania w gąszcz problemów, jaki ujawniły np. sprawy Zyty Gilowskiej czy Zbigniewa Herberta. A najlepiej byłoby, gdyby IPN zgodnie z wolą projektodawców ustawy rozpoczął od ogłoszenia "gołej" listy "osobowych źródeł informacji", czyli tak naprawdę wszystkich, którzy mieli kontakty z UB i SB (bez względu na charakter tych kontaktów), oraz listy osób inwigilowanych, czyli sprawiedliwych (choć inwigilowanymi byli często także ludzie aparatu PZPR czy nawet samej bezpieki). Potrzebne bowiem są nade wszystko nazwiska, a nie skomplikowana prawda o ludziach i czasach, w jakich przyszło im żyć.
Zaświadczenia, setki tysięcy zaświadczeń, które ma wydać w możliwie najkrótszym terminie IPN, nie tylko przerastają jego możliwości, ale stawiają w sytuacji beznadziejnej tych, którzy z treścią zaświadczenia nie zechcą się zgodzić. Będą oni musieli procesować się w sądzie cywilnym z IPN i samemu dowieść nieprawdy zawartej w treści dokumentów. Przeciętny obywatel będzie tu raczej bez szans, bo to na niego przerzucono obowiązek dowodu. Do tej pory posądzanemu o współpracę z SB trzeba było dowieść jego winy przed Sądem Lustracyjnym. Teraz de facto zostawiamy lustrację w rękach urzędników IPN, wydających zaświadczenia. Ostateczny wyrok może wydać każdy z nas, jeśli zechce i będzie potrafił zrozumieć zawartość opublikowanej dokumentacji; rzeczywiste wykonanie "wyroku" należy do pracodawcy, który zrobi, co zechce, a raczej - co będzie dla niego wygodne.
Tak się składa, że zamierzone w ustawie procedury stawiają pod pręgierz głównie zawody inteligenckie - ludzi, którzy byli i są bardziej aktywni niż inni. Dotychczas, jak rozumieliśmy, lustracja miała w sposób możliwie rzetelny ujawnić, kto i w jakim stopniu czynił zło. Dziś cień podejrzeń pada na setki tysięcy, choć, jak łatwo przewidzieć, napiętnowani będą siłą rzeczy tylko niektórzy. Metoda uznaniowa jest nie od dziś dla rządzących czymś niezastąpionym. A czy ma to coś wspólnego ze sprawiedliwością? Nie o to chodzi, jak mawiał gen. Czesław Kiszczak, po prostu to jest aktualnie słuszne.