Tumult i widma

Z senatorem Krzysztofem Piesiewiczem rozmawia Wojciech Bergier.

22.09.2006

Czyta się kilka minut

Krzysztof Piesiewicz. Fot.A. Kramarz /
Krzysztof Piesiewicz. Fot.A. Kramarz /

Przed senacką debatą o nowej ustawie lustracyjnej do Krzysztofa Piesiewicza zadzwonił stary znajomy, adwokat. Opowiedział, że w czasach stalinowskich miał klienta z wyrokiem śmierci - ówczesnego wroga ludu. Bierut zamienił mu karę na dożywocie. Adwokat udał się do celi śmierci, aby poinformować o tym klienta. Oficer odpowiedzialny za widzenia doradził mu, by wziął lekarza, bo nawet taka wiadomość może skończyć się dla więźnia tragicznie. Udał się więc z lekarzem sprowadzonym przez strażnika. Wchodzą razem: adwokat i lekarz w białym uniformie, ze stetoskopem na szyi. "Będzie pan żył" - mówi obrońca. Skazany zachowuje się tak, jakby nikogo nie poznawał. Jest w szoku. Po wielu latach adwokat spotyka go na ulicy. "Panie mecenasie, ten lekarz, co z panem przyszedł do celi, przez kilkanaście miesięcy przychodził w sutannie, ze stułą i mnie spowiadał". Ten "lekarz" i "spowiednik" zapewne pisał raporty.

Czy to też trzeba ujawnić?

WOJCIECH BERGIER: - Czy dziś potrzebna jest lustracja?

KRZYSZTOF PIESIEWICZ: - Musimy zmierzyć się ze zjawiskiem aktywności tajnej policji reżimu komunistycznego. Pytanie, czy żyć z lustracją, czy bez niej, jest więc pytaniem retorycznym. Musimy odpowiedzieć: "tak, musi być lustracja". Jest ogromna liczba dokumentów dotyczących tych, którzy często nie z własnej woli byli w kręgu zainteresowania zbrojnego ramienia partii. Jednak te kilometry teczek są jednym z wielu źródeł wiedzy o tragicznej historii narodu i państwa. Najsmutniejsze jest to, że w wyniku niefrasobliwych lub celowych zachowań lustrowanie nie przynosi dobrych owoców dla Polski. Często lustracja jest narzędziem do antagonizowania albo piętnowania wyrwanych z kontekstu postaw ludzkich. Tak być nie może i tak być nie musi. W archiwach znajduje się bezcenny materiał dla przenikliwych, mądrych i uczciwych historyków kierujących się zasadami etycznymi.

Jestem zwolennikiem lustracji określonej prawnie dopuszczalnymi regułami postępowania - ponieważ wspólnota ma prawo żądać, aby jej przewodnikami nie byli ci, którym w sposób opisany prawem udowodniono, że byli współpracownikami tajnej policji politycznej w okresie zniewolenia. Jestem zwolennikiem statusu pokrzywdzonego, ponieważ to jedyny sposób, aby oddzielić dobro od zła, prześladowanych od prześladujących, i nadać im przysługujące im prawa.

W latach 90. pojawiały się sygnały na temat zasobów magazynów urzędu bezpieczeństwa. Była noc ujawnienia materiałów przez ministra Macierewicza. Było wiadomo, że od lustracji nie uciekniemy. Jako jeden z nielicznych stanąłem wtedy po stronie Jana Olszewskiego. Uważałem, iż lustrowanie musi być ujęte w procedury i standardy demokratycznego państwa. Byłem przekonany, że od takich procedur dotyczących lustracji i ujawniania osobom pokrzywdzonym materiałów archiwalnych dawnej bezpieki nie da się uciec.

W jednym worku

- Ale czy możliwa jest lustracja w oparciu o przetrzebione, częściowo spalone lub wykradzione dokumenty?

- Rozdzielmy dwie rzeczy: lustrację i dostępność do archiwów IPN. Dziś obowiązuje ustawa dotycząca osób publicznych, nazywaną "lustracyjną", oraz ustawa o IPN, która opisuje zasady dostępu do archiwów. Ustawa "lustracyjna" wskazuje na sąd, statuuje oświadczenia osób aspirujących do funkcji publicznych o fakcie współpracy lub jej braku. Nade wszystko stawia kropkę nad "i", jeżeli dana osoba skłamała: zakazuje pełnienia funkcji publicznej przez 10 lat. Ustawa o IPN zawiera kluczową instytucję: status pokrzywdzonego. Ma to wymiar funkcjonalny i aksjologiczny. Grupa posłów, szczególnie młodszego pokolenia, powiedziała: "Skończmy z tym, likwidujemy lustrację i status pokrzywdzonego, wrzucamy wszystkich do jednego worka".

Jeżeli istnieją przyczyny, aby nowelizować ustawy, trzeba czynić to w sposób rozważny i efektywny. W nowej ustawie stworzono "zaświadczenia" oparte o ewidencję służb specjalnych PRL. Zgodnie z dzisiejszą ustawą, jeśli ktoś był tajnym współpracownikiem, musi się do tego przyznać. Polityk, który przyznał się do współpracy, może kandydować na stanowisko w administracji publicznej. Jeśli skłamał, podlega procedurze, wedle której Rzecznik Interesu Publicznego obowiązany jest udowodnić, iż składający oświadczenie poświadczył nieprawdę. Jest też dobrze funkcjonująca zasada prewencji ogólnej. W środowisku adwokackim niektórzy poszli na wcześniejsze emerytury albo zmienili zawód na taki, który nie wymaga lustracji. Nie wiadomo, ilu ludzi zrezygnowało z ubiegania się o mandat radnego czy posła ze względu na wymóg składania oświadczeń lustracyjnych. Mój pogląd jest kategoryczny: nie ma innej możliwości w państwie prawa jak system oświadczeń lustracyjnych, a odebranie prawa do pełnienia funkcji publicznych tajnym współpracownikom może nastąpić tylko w drodze procesu i orzeczenia sądu.

Zupełnie innym problemem są funkcjonariusze dawnego reżimu różnych szczebli. Tu bowiem dotykamy kwestii dekomunizacji. Pozostaje jednak problem, co zrobić z wolą narodu wyrażoną w wyborach powszechnych w 1993, 1995, 2000 czy 2001 r.?

- Nowa ustawa nie przewiduje procedury lustracyjnej i zakłada likwidację sądu powołanego do rozstrzygania tych sporów. Skąd jednak przekonanie, że tylko postępowanie prowadzone na wzór procesu karnego może być prawidłowe?

- Żaden sąd ani trybunał międzynarodowy nie zaakceptuje odebrania praw podmiotowych bez orzeczenia niezawisłego sądu. Musi być postępowanie w niezawisłym dwuinstancyjnym sądzie, z możliwością obrony, z ciężarem dowodu spoczywającym na oskarżycielu. I choćby nie wiem jak się starać, z prawnego punktu widzenia innej procedury być nie może. Nie wystarczy badanie dokumentów, aby można było kogoś uznać za świadomego współpracownika służb. Jemu trzeba bowiem zarzucić dwa elementy: animus i corpus, czyli wolę współpracy, swobodne podjęcie decyzji i faktyczną współpracę. To można ustalać jedynie w drodze postępowania lustracyjnego, opartego na oskarżeniu i obronie.

- W nowej ustawie proponuje się też odejście od statusu pokrzywdzonego, czyli osoby rozpracowywanej przez bezpiekę.

- Do dziś wydano ok. 18 tys. zaświadczeń o statusie pokrzywdzonego. Tego nie wolno ludziom odebrać. To są ich prawa nabyte polegające na stwierdzeniu: "byliście odważni, w zniewolonym kraju byliście milczącymi bohaterami, wychowywaliście prawidłowo swoje dzieci, przygotowywaliście je do życia w niepodległej Polsce".

Niektórzy mówią, że będą nowe okoliczności; dokumenty, które kwestionują status pokrzywdzonego. W propozycjach poprawek senackich sugerowaliśmy, aby w okresie 10 lat można było wznowić postępowanie i ten status anulować, jeśli będą nowe fakty lub dowody. Mówiono nam, że są przedstawiciele wysokich władz poprzedniego reżimu inwigilowani przez swoich partyjnych czy ubeckich koleżków. Odpowiedzieliśmy na to poprawką przedstawioną w komisji senackiej, z listą funkcji, których posiadacze z mocy prawa nie mogliby takiego statusu otrzymać. Dotyczyłoby to kierowniczych stanowisk w b. PZPR lub osób, które zajmowały wysoką pozycję w centralnych organach administracji państwowej. Wszystkie te kwestie można normatywnie opisać, nie likwidując przy tym statusu pokrzywdzonego.

- Twórcy ustawy wskazują na rozwiązania niemieckie. Tam można otwierać archiwa przy rezygnacji ze statusu pokrzywdzonego.

- Zagorzali "ujawniacze" archiwów zapominają, że niemiecka ustawa również oparta jest na instytucji pokrzywdzonego, a jego pozycja jest tak dopracowana, że obecne polskie rozwiązanie jest jedynie częścią tamtego wzoru. W ustawie Gaucka przewidziano kategoryczny zakaz ujawniania materiałów dotyczących pokrzywdzonego bez jego zgody. Za naruszenie tej zasady przewiduje się karę do 3 lat pozbawienia wolności. W poprawkach komisji senackiej chcieliśmy nadać pokrzywdzonemu prawo do zastrzeżenia poufności tego, co go osobiście dotyczy (oczywiście w kontekście ujawniania publicznego, a nie badań naukowych). Propozycja została odrzucona.

Meandry historii

- W Polsce każdy pokrzywdzony ma wgląd do swojej teczki. Najwięcej przypadków ujawnienia TW jest właśnie wynikiem szperania przez pokrzywdzonych w archiwach. Mówi się też o "dzikiej lustracji" w mediach.

- Pokrzywdzeni opisują to, co przeczytali, i mają do tego prawo. Nie jest to problem procedury, tylko etyki. Są zapisy Konstytucji oraz kodeksu cywilnego o prawie do godności człowieka, o ochronie prywatności, intymności. Przecież parlament przyjął ustawy o CBA, WSI, Policji, ABW i AW, w których opisano precyzyjnie zasady inwigilacji. Wskazuje się, że jeśli informacje zebrano w sposób nieuprawniony, bezpodstawny lub materiały te okazały się procesowo zbędne, to należy je niezwłocznie zniszczyć. W ubeckich teczkach większość materiałów została uzyskana bezprawnie! Sądzę, że jeśli pokrzywdzony wniesie do sądu pozew o zniszczenie tych materiałów, to nie byłaby to akcja bezpodstawna. W naszych poprawkach ustawowo wykreśliliśmy taką możliwość, dając prawo do prowadzenia szerokich badań historycznych.

- Może jednak lepiej zamknąć raz na zawsze archiwa oparte na bezprawnych działaniach bezpieki?

- Materiały te są świadectwem zbrodniczej działalności poprzedniego systemu. Chcemy je zachować jako opis systemu, ale przechowywanie ma służyć dobru. Nie możemy zapominać, że teczki są owocem przestępstwa. Bezpieka śledziła, podglądała, podsłuchiwała, łamała ludzi, szantażowała. Atakowała to, co najcenniejsze: godność, prywatność, tajemnicę korespondencji, mir domowy, intymność, karierę. Chęć powszechnego ujawnienia archiwów jest nieetyczna, nie ma nic wspólnego z moralnością prawa. Są to materiały pochodzące z przestępstwa, owoce nikczemności i niegodziwości.

- Czy takie bezprawne materiały mogą być podstawą do oceny tamtych dni, czy mogą świadczyć przeciwko komukolwiek?

- Potrzebny jest sąd, aby zweryfikować teczki. Dobrze się stało, że postępowanie w sprawie Zyty Gilowskiej było jawne. To przykład, jak potrzebny jest sądowy proces do rozwikłania wątpliwości i jak ważny jest rozkład ciężaru dowodów.

Jest rzeczą zasmucającą, gdy młody polityk traktuje teczki bezpieki wyłącznie jako materiał badawczy. Kiedy patrzę na niego i słucham, otwieram szeroko oczy i nie bardzo chce mi się wierzyć, że to możliwe. Są to przecież teczki żywych ludzi, bez względu na to, czy mają 92, czy 42 lata! A są jeszcze ich dzieci, wnuki. Traktowanie ludzkich losów opisanych w ubeckich papierach jako li tylko "materiału" jest kolejną formą prześladowania. Bardzo wielu senatorów PiS zgadza się, że jest to naruszenie elementarnych zasad lojalności i przyzwoitości.

Zauważyłem próbę podziału ludzi na kategorie wiekowe. Korzystanie z zebranych w sposób nielegalny informacji i zaatakowanie dóbr osobistych osób urodzonych przed sierpniem 1972 r. to przecież podział na tych, którzy mają mniejsze prawa, i tych, którzy są urodzeni po tej dacie. Nie mówię o ewidentnych tajnych współpracownikach. "Volenti non fit iniuria" - nikt nie może czuć się pokrzywdzony, jeśli swoim działaniem spowodował krzywdę innych osób.

Natomiast, jeżeli ktoś był szykanowany, a dziś chce się ujawnić jego teczkę, to jest to cios dla godności tego człowieka. Punktem centralnym ustawy o zasobach archiwalnych musi być instytucja pokrzywdzonego. W poprawce senackiej Komisji Praw Człowieka publikacja osobowych źródeł informacji była dokładnie opisana. Musi być wola współpracy, oświadczenia, pokwitowania. Muszą być to dokumenty bezsporne i jasne w swej wymowie. Poprawki senatora Romaszewskiego i moje były logiczne, zborne, zachowujące skuteczność i standardy praworządności postępowania.

- W Senacie jednak odrzucono wszystkie poprawki. Dlaczego?

- Była dyscyplina partyjna, wynikająca z przekonania osób, które operują dość prostym porównaniem czasów komunizmu do innych wydarzeń historycznych. Jeden z polityków, z wykształcenia historyk, publicznie porównywał niedawny okres do bitwy pod Grunwaldem, argumentując, że prawnicy nie powinni się tym zajmować. To uproszczenie jest szokujące i mógłbym użyć mocniejszych słów, gdybym nie zakładał, że wynika ono z pomieszania pojęć. Pomylono warsztat pracy historyka z podstawową regułą poszanowania godności człowieka. Proszę twórców ustawy o szacunek dla pokolenia, które żyło w bardzo trudnym czasie, dla pokolenia, które wywalczyło wolną Polskę. Niech się pochylą nad historią i zrozumieją, że rodzice w niedzielę prowadzili ich do kościoła, ale żeby utrzymać dom, musieli z obrzydzeniem chodzić na "masówki".

Po 1956 r. byłem harcerzem w drużynie im. "Zośki" w małej miejscowości pod Warszawą. Mieliśmy niebieskie chusty z wyszytą kotwicą Polski Walczącej. Czytaliśmy wydaną w ramach odwilży książkę "Kamienie na szaniec". Chodziliśmy do Józefa Zawadzkiego - ojca "Zośki", słuchaliśmy opowieści o jego synu, o "Rudym", o "Alku", o chłopcach z liceum Batorego. Jednocześnie drużynowy otrzymywał polecenia, aby gonić nas na pochody pierwszomajowe do Piaseczna, gdzie paradowaliśmy w swoich mundurach przed jakimiś kacykami partyjnymi. Gdyby drużyna się nie stawiła, to by ją rozwiązano. Jak to ocenić bez kontekstu i dopełniaczy?

Będąc adwokatem poznałem układ pomiędzy TW a pokrzywdzonym. TW przyszedł do inwigilowanego i powiedział wprost: "kazali mi na ciebie donosić". TW się nie mógł wykręcić, szantażowali go. Pisali raporty razem z pokrzywdzonym. Kiedy sam otrzymałem status pokrzywdzonego, otrzymałem swoją teczkę. Znalazłem dziwną adnotację: "ucieka, unika...". Wtedy przypomniałem sobie, że kiedyś w stanie wojennym pod domem zaczepił mnie facet w szarym palcie i zapytał: "Panie Mecenasie, ja w sprawie stowarzyszenia »Patronat«. Przyjechałem spod Wrocławia. Czy możemy się spotkać?". Spieszyłem się do sądu, więc zaproponowałem spotkanie w kawiarni "Bombonierka". On powiedział: "Dobrze". Wiedziałem, że człowiek spod Wrocławia nie może wiedzieć, gdzie jest "Bombonierka". Nie poszedłem. Czy bez tego kontekstu można się domyślać sensu ubeckiej notatki?

Jest też dokumentacja z mojego pobytu na Rakowieckiej. Pytano mnie, co robiłem 3 maja. Kluczyłem, opowiadałem różne bzdury, zmyślałem. Skąd czytelnik tej notatki ma wiedzieć, że siłą zostałem zabrany z domu do ubeckich pokoi? Jednocześnie pouczono mnie, że mam zachować wszystko w tajemnicy. Prosto z bezpieki wróciłem do domu, aby ukryć "fanty" otrzymane od tzw. "politycznych" w więzieniu jako ich adwokat. Opowiedziałem natychmiast wszystko dziekanowi i wicedziekanowi rady adwokackiej, a następnie kolegom adwokatom. Przez wiele dni całe środowisko huczało - tego w papierach ubeckich nie ma.

A co zrobić z faktem, że z czasów, kiedy założono mi podsłuch telefoniczny i podgląd fotograficzny, w mojej teczce nie ma żadnego dokumentu? Żadnych materiałów! A z mojego punktu widzenia byłyby one najciekawsze w związku z tragiczną historią śmierci mojej Mamy i procesem toruńskim. To, co pozostało w papierach, nie przekłada się wprost na rzeczywistość.

- Czy można zatem odmówić prawa do badań historycznych tych zasobów?

- Nie odmawiam prawa do poważnych, naukowych analiz. Nie chcę tylko, aby miały one wymiar tabloidalny. Czym innym są badania historyczne, tu potrzebny jest tylko kodeks etyczny badacza, jego obiektywizm i przenikliwość. Ale nie można dopuścić, by medialna gawiedź oceniała postawy i komentowała tragedie osób pokrzywdzonych.

OZI

- Kontrowersyjne jest wprowadzenie przez nową ustawę pojęcia "osobowego źródła informacji".

- Wokół opozycji, ludzi Kościoła oraz tych, którzy byli niepoprawni politycznie, zawsze była tajna policja. Dziekan pewnej rady adwokackiej dawał odważnym obrońcom parasol ochronny. Raz w miesiącu przychodził do niego pułkownik SB. Dziekan po każdej wizycie spotykał się z kolegami w kawiarni i mówił, o co bezpieka pytała. Znałem dyrektora jednego z wielkich szpitali. Również bywała u niego bezpieka. Rozmawiał z nimi w szpitalu, a kilka pięter niżej pełną parą szedł druk nielegalnych biuletynów. Z dokumentów może wynikać, że obaj byli "osobowymi źródłami informacji" - kontaktami operacyjnymi.

W tamtym czasie do wielu ludzi przychodził ubek. Ale szukało się przestrzeni wolności. Życie szło meandrami. Dlatego ubecka adnotacja nic nie oznacza bez szerszej analizy. Ustawa o ujawnieniu informacji to nie jest gra komputerowa ani paintball. Z ustawy powinien wynikać szacunek dla ludzi odważnych i zasłużonych.

- Mówi się, że ujawnienie teczek to wymóg jawności życia politycznego.

- To nie ma nic ze sobą wspólnego. Dziś prezydent, premier czy minister, ale także radny ma prawo pisać prywatne listy, mieć prywatne rozmowy, prywatne życie i wara od tego. Czym różni się prywatny list napisany 30 lat temu od listu napisanego trzy dni temu? Tego nie wolno publikować w internecie. Inaczej będzie można manipulować poszczególnymi zapiskami i wpaść w coś, co nazywam syndromem "Kodu Leonarda da Vinci".

- Ustawa przewiduje jednak procedurę oczyszczenia z zarzutów współpracy. Stosuje się zasady procesu cywilnego. Czy nie gwarantuje to wykazania bezpodstawności zarzutów?

- Proponuje się proces o ustalenie, że zapiski SB są nieprawdziwe. Ale przecież one wszystkie są prawdziwe! To są prawdziwe ubeckie dokumenty. Proponuje się także ustalenie, że zapiski nie zawierają prawdy. Ależ one właśnie zawierają prawdę z punktu widzenia tych, którzy je pisali! Problem sprowadza się do kontekstu, do niedopowiedzeń.

W postępowaniu cywilnym ludzie będą udowadniać, że raporty były fałszywe. Skąd po kilkudziesięciu latach wezmą świadków lub dokumenty przeciwko ubeckim notatkom? Nikogo nie wolno zmuszać, aby udowadniał swoją niewinność. Jak można w wolnej i niepodległej Polsce żądać, aby ludzie inwigilowani pozywali do sądu instytucję zaufania publicznego? W tej sytuacji IPN będzie reprezentować interesy ubeków. Psychologia postępowania cywilnego spowoduje bowiem, że IPN będzie bronić stanowiska, które wynika z mocy urzędowych zapisków ubeka. A kiedy przegra sprawę, ruszy lawina cywilnoprawnych konsekwencji. Poszkodowany liczy na odszkodowanie i zadośćuczynienie. Pomijam aspekt długości postępowania, które może dotyczyć bardzo sędziwych ludzi, i poniżającej sytuacji, jaka zostałaby dla nich stworzona.

- Dlaczego zatem procedura karna jest właściwa do rozstrzygania tych spraw?

- Udzielam wywiadu krakowskiemu tygodnikowi. A z Krakowa przeszła częściowo do obecnego kodeksu karnego normatywna teoria winy. Mówi ona, że aby można było komukolwiek przypisać winę, trzeba mu udowodnić, że w określonej sytuacji mógł zachować się inaczej. I tę zasadę trzeba respektować. Czasem nie można komuś stawiać zarzutu, że w określonej sytuacji mógł się zachować inaczej. A może nie mógł? Z tego wynika, że sam podpis na zgodzie na współpracę nie zawsze jest dowodem współpracy. Przecież takie to były czasy! Jeśli przychodził ubek do dyrektora szpitala czy na uniwersytet, to czy można go było zrzucić ze schodów? Nie chcę usprawiedliwiać czegokolwiek lub - broń Boże - relatywizować. Mam tylko ogromną prośbę: niech młodzi ludzie mają pokorę i szacunek dla historii. Totalne otwarcie teczek wywoła tylko tumult. Tumult nie jest żadną sprawiedliwością. W tumulcie można stratować ludzi, bo wtedy nie ma reguł ani zasad.

Jest jeszcze zasada domniemania niewinności "in dubio pro reo", o której często mówi się, że to przesada. Ale ja chcę dożyć końca swych dni z zasadą domniemania niewinności obowiązującą w mojej ojczyźnie. Nie tylko w postępowaniu sądowym, ale także w kontekście całego życia wspólnotowego. Chcąc żyć w normalnym kraju, muszę zakładać, że osoba obok mnie jest przyzwoita. Kieruję się więc domniemaniem przyzwoitości. Inaczej nie da się żyć. Wspólnota musi się opierać na zaufaniu i wzajemnym szacunku, a nie na podejrzliwości. Kiedy o tym mówię w kontekście ustawy lustracyjnej, to mi jest wstyd.

Solidarność

- Może więc nie otwierać archiwów, skoro tak wiele zależy od kontekstu.

- To nie oznacza, że mamy zrezygnować z lustracji i dostępu do teczek. Prawo do treści zawartych w teczkach muszą mieć przede wszystkim sami pokrzywdzeni. Tak samo historycy. Poprzez ich badania możemy wiedzieć więcej o historii Polski. Ale jeśli historyk czyta teczkę, to pierwsze kroki winien skierować do pokrzywdzonego i wyjaśnić kontekst. Wszystko, co upublicznione, musi być pewne. Wedle nowej ustawy może się zdarzyć, że będziemy żyć w przestrzeni publicznej kreowanej przez manipulatorów, graczy politycznych i kombinatorów. Dopiero teraz esbecy ryczą ze śmiechu: oto ich materiały mogą być wykorzystane w grze politycznej.

Ale nie można zapomnieć o dwóch słowach wypowiedzianych w Polsce niedawno: "confesio laudis". To przecież w meandrach polskiej historii wykuwało się największe zwycięstwo w dziejach narodu. Zwycięstwo zostało wykute przez sposób postępowania oceniany jako fenomen w dziejach nowożytnych, a określany jednym słowem: "Solidarność". Fenomen trwania w wierze z nadzieją na zwycięstwo bez przemocy. Przychodzą mi na myśl słowa Jana Pawła II, kiedy komentował prace dotyczące różnych problemów historii Kościoła powszechnego: do prawdy należy dochodzić w sposób prawy.

- Czy możliwa jest lustracja z poszanowaniem godności człowieka?

- Oczywiście, że tak. Żyłem w systemie komunistycznym i marzyłem codziennie, aby państwo przywróciło człowiekowi prawo do godności. Wiem, że ci, którzy stoją na czele władz, rozumieją historię, bo ją tworzyli, i wiedzą, jak to było skomplikowane. Dlatego z wielką uwagą słuchałem komentarzy Pana Prezydenta RP. Ta ustawa dotyczy delikatnych materii prawa konstytucyjnego, cywilnego, administracyjnego, a także podstawowych praw i wolności człowieka. Na to zwracał uwagę Pan Prezydent. I dlatego wiem, że ustawę można napisać na nowo. Ale trzeba chcieć wyjść od prawdziwych doświadczeń i zasad, o które niedawno toczyła się walka. Piękna rewolucja, która dała nam wolność, nie może konsumować siebie samej. Proponowana ustawa jest zła. Powoduje brak skuteczności w usuwaniu tajniaków z życia publicznego, a likwidując status pokrzywdzonego narusza niezbywalne prawa człowieka.

- Dziś lepiej niż przed miesiącem wiemy, że ustawa jest niekonsekwentna i prawdopodobnie narusza Konstytucję. Stąd apele o prezydenckie weto.

- Najlepiej byłoby, gdyby przy prezydencie stworzono zespół do naprawienia obowiązującej ustawy. Może to jest jakieś wyjście? Prezydent z racji swoich funkcji dba o konstytucyjność tego, co się dzieje w Polsce. Ponadto jest przedstawicielem pokolenia i formacji, która w tym czasie walki brała aktywny udział po dobrej stronie. Trzeba przy konstruowaniu norm prawnych unikać tego, co może być usankcjonowaną niesprawiedliwością. Polakom potrzeba tego, co psychologowie nazywają wzmocnieniami pozytywnymi, a nie ciągłych wzmocnień negatywnych. Są sprawy, przy których gra polityczna musi zejść na plan dalszy. Taką sprawą jest także stosunek do historii.

Postscriptum Krzysztofa Piesiewicza:

W domowej bibliotece znalazłem "Katechizm moralny", sporządzony w 1774 r. przez Adama Czartoryskiego dla uczniów Korpusu Kadetów. Czytamy w nim: "Czy godzi się podsłuchiwać, gdy dwie osoby cicho mówią, list cudzy, choć sobie powierzony odpieczętować, papiery leżące na stole cudzym czytać, zaglądać przez ramię, kiedy kto czyta papier jaki lub pisze?

Nie godzi się per omnia, jest to podłość wielka pozwalać sobie którąkolwiek z rzeczy wzwyż wzmiankowanych, jest to zdradą, którą zacny umysł brzydzić się powinien".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2006