Prawa i bezprawie

Poprzez publikację listy zasobów IPN złamano jedną z kluczowych zasad naszej cywilizacji - regułę, że nikt nie musi udowadniać swojej niewinności. Nie chodzi nawet o domniemanie niewinności w ujęciu prawa karnego, lecz o podstawowy element naszej kultury prawnej: że, mówiąc potocznie, nikt nie musi dowodzić, że nie jest wielbłądem.
 /
/

KRZYSZTOF BURNETKO: - Historia tzw. listy Wildsteina pokazuje, że ważne wartości i prawa obywatelskie - takie jak jawność, praworządność, ochrona godności - mogą znaleźć się w ostrym konflikcie. Które z tych napięć jest, Pana zdaniem, najpoważniejsze?

ANDRZEJ ZOLL: - Na najbardziej złożony wygląda konflikt między poczuciem sprawiedliwości, odwołującym się do pamięci historycznej, a koniecznością pamiętania także o zasadzie poszanowania dóbr osobistych, a przede wszystkim godności człowieka.

Poznanie prawdy o przeszłości, w tym ujawnienie i rozliczenie nagannych postaw z czasów PRL, jest niewątpliwie istotną wartością dla życia społecznego. Dlatego jest potrzebne. Wiele osób po zmianie systemu szybko się przefarbowało. Ukrywając popełnione wtedy niegodziwości, aspirują czasem do ważnych stanowisk w państwie. Ale z drugiej strony istnieje prawo do ochrony dobrego imienia. Tymczasem dobra osobiste wielu osób, figurujących na tzw. liście Wildsteina, zostały naruszone - najpierw przez jej upublicznienie, a potem rozpowszechnienie.

Paradoksalnie jednak można się zastanawiać, czy ten konflikt faktycznie tu wystąpił. Bo przecież zachodziłby on tylko wtedy, gdyby ujawnienie katalogu zasobów archiwalnych IPN faktycznie służyło dojściu do prawdy. A tu mam wątpliwość. Jako że obok siebie figurują odmienne kategorie osób - zarówno funkcjonariusze służb specjalnych, jak tajni współpracownicy bądź osoby typowane na TW, a wreszcie ludzie przez nich inwigilowani - z tego spisu właściwie niczego się nie możemy dowiedzieć.

- Wildstein powtarza: nikt nie mówi, że jest to lista samych agentów. I przekonuje, że zamieszanie wywołała "Gazeta Wyborcza", nadając informacji o sprawie tytuł "Ubecka lista". Sugeruje też, że baza zasobów IPN była dostępna w Instytucie, a jej rozpowszechnienie jest realizacją prawa do informacji.

- Przeciwnie: jej ujawnienie wprowadziło tylko zamieszanie i wręcz zaciemniło obraz PRL-owskiej przeszłości. Dlatego powoływanie się w tym przypadku na prawo obywateli do informacji jest chybione - jego istotą jest przecież dostarczanie wiadomości rzetelnych. W tym przypadku można mówić o nadużyciu prawa, czyli szczególnej formie bezprawności, która skrywa się pod pozorem legalizmu. Nadużyciem jest bowiem działanie sprzeczne ze społeczno-gospodarczym przeznaczeniem prawa lub zasadami współżycia społecznego - tymczasem przeznaczeniem bazy danych IPN nie było przecież wykorzystanie jej do powszechnej lustracji, w której osoby znajdujące się w katalogu nie miałyby gwarancji ochrony swych praw.

Ktokolwiek zawinił - czy tytuł w “GW", czy raczej osoby, które zaniedbały opatrzenia bazy klauzulą “do użytku wewnętrznego", oraz pracownik IPN, który przekazał bazę Wildsteinowi, i wreszcie sam dziennikarz, który nieodpowiedzialnie ją rozkolportował - jest faktem, że wiele osób podejrzewa tych, których nazwisko znajduje się na liście, o donoszenie bezpiece. Do biura Rzecznika Praw Obywatelskich już zgłaszają się pierwsi rozżaleni. Ich sytuacja rzeczywiście jest nie do pozazdroszczenia. Jako Rzecznik nie mogę się zgodzić na argumenty oparte o przysłowie “gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą".

Dopiero co znana osoba ze świata kultury, której nazwisko znajduje się na liście, opowiadała mi, że spotyka się z różnego rodzaju przejawami ostracyzmu, i to nie tylko w kraju. Twierdzi, że nie miała nic wspólnego ze służbami specjalnymi. Być może była inwigilowana bądź typowana na agenta w związku z tym, że w opozycji działała bliska jej osoba. Teraz nie ma właściwie sposobu, by to wyjaśnić.

- Sympatycy Wildsteina poradzą jej, by poszła do IPN i wniosła o przyznanie jej statusu pokrzywdzonego, a potem ewentualnie obejrzała swą teczkę...

- Owszem, tyle że warto pamiętać o obecnym stanie prawnym, a w szczególności o tym, jak IPN interpretuje przepisy. Jeśli w Instytucie nie ma żadnych materiałów związanych z tą osobą, to dostanie ona zaświadczenie, że w znaczeniu ustawy nie była pokrzywdzoną przez system - niezależnie od tego, czy rzeczywiście nie była szykanowana, czy też materiały na jej temat zostały zniszczone. Taki sam druczek do niedawna wydawano osobom, które były wytypowane przez bezpiekę na współpracownika, ale żadnych informacji nie przekazały. Wreszcie “nie pokrzywdzonym" zostanie również aktywny tajny współpracownik.

Kiedyś przyszedł do mnie obywatel, który twierdził, że był prześladowany przez SB, a z IPN dostał zaświadczenie, że nie był pokrzywdzony. Wystąpił więc do sądu administracyjnego, by wymusić na Instytucie doprecyzowanie, że w archiwach nie znaleziono materiałów dotyczących jego osoby. Argumentował, że czuje się urażony tym, iż identyczne zaświadczenie dostaje także tajny współpracownik. Dołączyłem się - jako Rzecznik - do tego postępowania. Ale przegraliśmy - sąd uznał, że Instytut postępuje zgodnie z prawem. Ustawa nieszczęśliwie stwierdza, że IPN wydaje dwa zaświadczenia - albo że ktoś jest pokrzywdzony, albo że nie jest. Instytut interpretuje to literalnie, a moim zdaniem celem zaświadczenia ma być przedstawienie stanu faktycznego. Jeżeli w archiwach nie ma czyichś akt, trzeba stwierdzić, że ich nie ma. Wnieśliśmy kasację do Naczelnego Sądu Administracyjnego - orzeczenie ma zapaść 22 lutego. Zwróciłem się też do Trybunału Konstytucyjnego o wyjaśnienie, czy niektóre zapisy ustawy o IPN nie są sprzeczne z Konstytucją.

Na razie po moich interwencjach u prezesa Instytutu prof. Leona Kieresa na dole tego zaświadczenia pojawiła się możliwość zaznaczenia, że w konkretnym przypadku nie znaleziono akt. Ma to pozwolić na odróżnienie osób wprawdzie nie pokrzywdzonych, ale też nie współpracujących z aparatem represji, od nie pokrzywdzonych, bo współpracujących. Tyle że druk wciąż jest taki sam, a adnotacja tak mała, że można ją przeoczyć.

- Wedle IPN ogólna formuła "nie poszkodowany" zapobiegać ma temu, by osoby, które mają nieczyste sumienie, a chciałyby kandydować do urzędów publicznych objętych lustracją, sprawdzały, czy w archiwach są materiały je obciążające.

- To wylewanie dziecka z kąpielą. Dla mnie dużo ważniejsze jest, by człowiek, który nie był agentem, nie był traktowany identycznie jak ten, który agentem był.

- Prezes Kieres odmawia ogłoszenia nie tylko autentycznej wersji katalogu IPN, ale też publicznego ustalenia, czy figurujący na liście Jan Kowalski jest Janem Kowalskim z ul. Wilczej, czy też którymś z setek innych Janów Kowalskich.

- Jeśli chodzi o publikację listy, byłbym ostrożny. Tu Instytut musi być konsekwentny: ten katalog powinien od początku być przeznaczony jedynie do użytku wewnętrznego. Spis taki mógł być pomocny podczas pracy w archiwach, ale nie powinni w nim buszować wszyscy.

Co do tych osób, które twierdzą, że nie miały nic wspólnego z SB, noszą jednak często spotykane nazwiska, a te widnieją na feralnej liście: poprzez publikację listy zasobów IPN złamano jedną z kluczowych zasad naszej cywilizacji - regułę, że nikt nie musi udowadniać swojej niewinności. Nie chodzi nawet o domniemanie niewinności w ujęciu prawa karnego, lecz o podstawowy element naszej kultury prawnej: że, mówiąc potocznie, nikt nie musi dowodzić, że nie jest wielbłądem. Dotąd to był kanon. Teraz wymusza się na ludziach, by starali się w IPN o świadectwo moralności. Dlatego Instytut, a szerzej - państwo, są obowiązane im pomóc. IPN musi publikować zaświadczenia o ich niewinności bądź o tym, że nazwisko na liście nie należy do nich. Te osoby są w trudnej sytuacji. Czy mają chodzić od jednego znajomego do drugiego z zaświadczeniem z IPN, że są niewinni? Media już informują o przypadkach kolportowania na jednym ze stołecznych osiedli ulotek donoszących, który z sąsiadów jest na liście.

Nie podoba mi się też sugerowanie, że każdy, kto krytykuje Wildsteina, jest przeciwny lustracji i rozliczeniu z komunizmem. Bo to nieprawda. Tymczasem tak sam Wildstein, którego ceniłem jako publicystę, jak jego sympatycy często ustawiają sobie w ten sposób przeciwników. Innym przykładem jest zachowanie prof. Jadwigi Staniszkis. Sama opowiadała, jak przeżyła informację, że jej nazwisko figuruje obok nazwisk TW. Ale później, kiedy ją na oczach tysięcy telewidzów rozgrzeszono, nie miała już do Wildsteina pretensji. Zawsze byłem pełen szacunku dla prof. Staniszkis, ale to, co teraz zrobiła, nie jest w porządku. Także pracownik IPN, który brał udział w tym programie, nie miał prawa powiedzieć: widziałem Pani teczkę, tam nic nie ma. Złamał obowiązującą procedurę. Pani Staniszkis podlega w IPN takiej samej procedurze jak każdy inny obywatel i nie należą się jej żadne przywileje.

- Ale czy jest wyobrażalne takie ujawnienie archiwów, które by gwarantowało, że godność ludzka nie zostanie naruszona? Przecież tam są donosy tyczące często spraw osobistych, wręcz intymnych.

- Przyjęliśmy kiedyś w miarę cywilizowany tryb postępowania. Naturalnie, można było niektóre procedury udoskonalić, choćby usprawnić procesy lustracyjne. Ale od 2001 r. blisko 15 tys. osób, które chciały zajrzeć do materiałów zgromadzonych na ich temat, mogło to zrobić. Ci, którzy chcieli poznać nazwiska donosicieli, mieli tę możliwość. Teraz, po rozpowszechnieniu tzw. listy Wildsteina, ludzie znaleźli się pod presją, by sięgać po swoje teczki. A do tego nikt nie miał prawa ich zmuszać. Co równie istotne, IPN brał pełną odpowiedzialność, jeśli decydował się rozszyfrować kryptonimy TW. Dlatego często poprzestawał na podaniu pseudonimów, bo nie był pewny, kto się za nimi kryje.

- Ale oto Henryk Karkosza, za PRL jedna z czołowych postaci niezależnego ruchu wydawniczego, poprosił o autolustrację, bo nie zgadza się z tym, że IPN uznał go za agenta SB. Sąd lustracyjny uznał, że Karkosza jest osobą publiczną, i zgodził się rozpatrzyć sprawę. Ale byli koledzy Karkoszy z opozycji, Bronisław Wildstein i Bogusław Sonik, ogłosili w mediach, że niezależnie od tego, co stwierdzi sąd, oni wiedzą swoje. Argumentują, że pracownicy IPN są bardziej predestynowani do wydawania takich werdyktów, bo lepiej niż sędziowie lustracyjni znają sposoby działania SB...

- To anarchizowanie życia publicznego. Oburzające jest, że Józef Oleksy, marszałek Sejmu Rzeczypospolitej, określił werdykt sądu RP w swojej sprawie lustracyjnej jako “farsę". Podobnie panowie Sonik i Wildstein nie powinni się w ten sposób odnosić do sądu, bo to jest psucie naszej i tak wątłej kultury prawnej.

- Czy wobec tego pokrzywdzeni powinni mieć prawo ujawniania - choćby i za IPN-em - nazwisk tych, którzy na nich donosili?

- Powinni. Sam niedawno dostałem od przyjaciela list z informacją, że otrzymał właśnie z IPN swoją teczkę oraz dane osoby, która na niego donosiła. Konfidentem okazał się jeden z naszych wspólnych znajomych ze środowiska akademickiego. Kolega postanowił rozesłać tę wiadomość, łącznie z nazwiskiem agenta. Ofiary donosów mają prawo ukarać w ten sposób tych, którzy im wyrządzili krzywdę. I choć osoba wskazana jako agent może wytoczyć im proces cywilny, opinia IPN-u jest mocnym argumentem.

- Pojawiają się projekty rozszerzenia zakresu lustracji. Niektóre idą daleko - mowa jest o nauczycielach, oficerach wojska i policji, szefach mediów publicznych i prywatnych. Czy decyzja taka miałaby charakter wyłącznie polityczny, czyli zależała tylko od woli parlamentu, czy też można by doszukiwać się jakichś ograniczeń konstytucyjnych?

- Byłbym ostrożny - a taki pomysł też się pojawił - z przyznaniem pracodawcom z firm państwowych prawa wglądu do teczek podwładnych. Pozostałe przypadki warto rozważyć. Choć zawsze istnieje podstawowe ograniczenie, z którym niestety mało kto się liczy: moc przerobowa IPN-u i organów lustracyjnych. Przykładowo: nauczyciel to zawód zaufania publicznego. Ale lustracja nauczycieli jest mało realna. W kraju jest ich kilkaset tysięcy. Jeśli postępowanie lustracyjne nie miałoby być fikcją, wymagałoby armii ludzi. Trzeba by rozbudować na olbrzymią skalę urząd rzecznika interesu publicznego, powołać sieć sądów lustracyjnych. A skąd wziąć kadry i pieniądze?

- Powstał też pomysł pełnego otwarcia archiwów IPN. Równocześnie podniosły się zarzuty przeciw obecnemu rozwiązaniu, które możliwość wglądu do materiałów IPN daje temu, kto wykaże, że chodzi mu o "badania naukowe". Dotąd w archiwach mogli szperać nie tylko naukowcy, ale też dziennikarze, a nawet politycy - przykładem głośna w Krakowie kwerenda Zbigniewa Fijaka z Platformy Obywatelskiej.

- Faktycznie, można mieć tu poważne wątpliwości. Każdy może stwierdzić, że pisze reportaż tyczący historii najnowszej i zażądać udostępnienia stosownych archiwaliów. Może rzeczywiście lepszym rozwiązaniem byłby otwarty dostęp do archiwów. Niech każdy ma dostęp do swojej teczki, nawet jeżeli był SB-ekiem czy TW.

- Jak zadośćuczynić ludziom, którzy skarżą się Panu, że ich dobre imię zostało zszargane?

- Mówi się o tzw. szybkiej ścieżce udostępniania materiałów albo udzielenia odpowiedzi. Są jednak bariery techniczne i kadrowe. Pewne jest co innego: że informacje wyjaśniające rzeczywisty status poszkodowanych powinny być podane do powszechnej wiadomości - w internecie jest oświadczenie IPN-u, że to nie ja. Nawet jeżeli Instytut upiera się, że do wydania takich oświadczeń musi mieć podstawę prawną, na jej stworzenie wystarczy - przy odrobinie dobrej woli - jedno posiedzenie Sejmu i jedno Senatu. A tak naprawdę IPN mógłby to zrobić już teraz. Istnieje bowiem zasada, że działania, które mają naprawić wyrządzoną szkodę i zapobiec dalszemu rozprzestrzenianiu się zła, mogą czasem być zachowaniami niejako praeter legem, czyli “obok prawa". I ze względu na cel - obronę naruszonego dobra - nie można ich uznać za łamanie prawa. IPN śmiało może z tej zasady skorzystać.

Andrzej Zoll jest profesorem UJ i członkiem PAU; w latach 1989-93 był sędzią Trybunału Konstytucyjnego, a w latach 1993-97 - jego prezesem. Od 2000 r. jest Rzecznikiem Praw Obywatelskich, od maja 2002 r. wiceprzewodniczącym Europejskiego Instytutu Ombudsmana. Autor ok. 150 prac z zakresu prawa karnego i konstytucyjnego oraz filozofii prawa.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2005