Wiara i polityka

Poszedłem do polityki z przekonaniem, że źle robię i że „Tygodnikowi” nie wyjdzie to na dobre. Pismo powinno mieć poglądy, ale nie powinno być upolitycznione, bo polityka to też wejście w grę partyjną. A upartyjnienie gazety oznacza dla niej śmierć.

24.03.2014

Czyta się kilka minut

Krzysztof Kozłowski w podkrakowskich Goszycach podczas spotkania poświęconego pamięci Jerzego Turowicza, 24 kwietnia 2010 r. / Fot. Danuta Węgiel
Krzysztof Kozłowski w podkrakowskich Goszycach podczas spotkania poświęconego pamięci Jerzego Turowicza, 24 kwietnia 2010 r. / Fot. Danuta Węgiel

Siedem lat temu, 26 marca 2013 r. pożegnaliśmy Krzysztofa Kozłowskiego, wieloletniego redaktora „Tygodnika Powszechnego”, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, senatora RP.

Przypominamy prezentowaną w pierwszą rocznicę jego śmierci i z okazji 69. rocznicy powstania „Tygodnika” wypowiedź Redaktora dotyczącą czasów, kiedy rodziła się niepodległa Polska. Polityka, Kościół, dziennikarstwo – na skrzyżowaniu tych powinności rodziły się wówczas trudne do rozstrzygnięcia dylematy sumienia.
Niedługo przed śmiercią Krzysztof rozważał cele polityki, jej ostateczne punkty odniesienia. Jak to on, sięgał do fundamentalnych świadectw: Kazania na Górze i Ośmiu Błogosławieństw. W siódmym znalazł odpowiedź: „błogosławieni pokój czyniący”. Tak, to było naczelnym celem jego wszelkiej publicznej działalności. I tak go pamiętamy – jako czyniącego pokój.

Gdyby ktoś zapytał mnie dziś, po ponad dwudziestu latach, czy postąpiłbym tak samo jak wtedy, w latach 1989-90, kiedy rodziła się niepodległa Polska, odpowiedziałbym, że tak. Choć był w tym pewien wewnętrzny dramat, z którym jako dziennikarz musiałem się zmierzyć.

CZYSTE RĄCZKI

„Tygodnik Powszechny” z założenia nie miał być polityczny. Nie chciał tego ojciec-założyciel, kard. Adam Sapieha. Bronił się przed tym także Jerzy Turowicz. Problem w tym, że w PRL-u upolitycznione zostało niemal wszystko. Samo istnienie pisma w tamtym systemie było faktem politycznym, czy nam się to podobało, czy nie. Pogodziliśmy się więc z faktem, że nie będąc pismem politycznym, pełniliśmy taką rolę. Staraliśmy się tamtemu systemowi przeciwstawić. Każde środowisko i ambitna gazeta ma jakiś cel – nie jest jej wszystko jedno, co drukuje. Celem naszego pisma niewątpliwie było formowanie polskiej inteligencji. Chodziło o przyszłość, o przygotowanie następnych pokoleń (bo sami nie wierzyliśmy, że tego dożyjemy), które kiedyś będą mogły żyć w wolnym kraju.
I jak to bywa w życiu: wszystkiego nie jesteśmy w stanie przewidzieć, wiele nas zaskakuje. Tak właśnie było pod koniec 1988 r., kiedy system na naszych oczach zaczął się rozpadać. Czy mieliśmy – my, ludzie „Tygodnika” – powiedzieć, że teraz będziemy sobie siedzieć i obserwować, ale tak, żeby sobie rączek nie ubrudzić? Ludzie, którzy przygotowywali innych, którzy chcieli stworzyć instrument, pozwalający innym docierać do informacji i szukać odpowiedzi na pytania, na które gdzie indziej mogliby się nie natknąć, mieli w momencie tej niespotykanej szansy powiedzieć: „to nie my”?
Paradoksalnie reguła, jaką wówczas dostrzegliśmy, brzmiała mniej więcej tak: to, co fatalne dla Polski, buduje pozycję „Tygodnika” (przynosi mu uznanie i autorytet), a to, co dobre dla Polski, wiąże się z kłopotem dla „Tygodnika”. Co z tym począć? Gdyby Polaków, którzy mieli tworzyć III RP, było więcej, to może nie byłoby problemu, ale do Okrągłego Stołu poszliśmy, bo niby kto miał pójść? A kiedy się okazało, że za chwilę będą wybory, uznaliśmy, że należy wejść i w tę lukę, nawet na te 35 proc. w Sejmie. Po wyborach z kolei trzeba było stworzyć rząd, a to już się wiązało z wymianą tysięcy ludzi w administracji.
Przy Okrągłym Stole stworzyliśmy bank danych o ludziach, którzy są dobrzy w swojej dziedzinie, wykształceni i elementarnie uczciwi. Doliczyliśmy się 2 tysięcy nazwisk. Oczywiście tych ludzi było dużo więcej, ale dotychczasowy system polegał i na tym, że rwał kontakty między ludzkie i sąsiad nic nie wiedział o sąsiedzie, środowiska o środowisku. Był też realny problem: PRL nie sprzyjał wychowaniu przyszłych ministrów, urzędników i dyplomatów.
Poszedłem więc i ja do polityki z przekonaniem, że źle robię i że „Tygodnikowi” nie wyjdzie to na dobre. Pismo powinno mieć poglądy, ale nie powinno być upolitycznione, bo polityka to też wejście w grę partyjną. A upartyjnienie gazety oznacza dla niej śmierć. Nasi czytelnicy od razu zresztą mówili, że kochają „Tygodnik”, ale nie taki, który jest upolityczniony.

ZAGANIANIE DO KRUCHTY

A potem przyszła „wojna na górze”, w której „Tygodnik” stanął po stronie Tadeusza Mazowieckiego, na co wielbiciele Lecha Wałęsy – łącznie z biskupami – zareagowali negatywnie. Proszę zważyć, że nie tylko Wałęsa krzyczał na Jerzego Turowicza i mówił, że głupio postępuje: w lutym 1991 r. na drugiej stronie „Tygodnika” znalazł się list pasterski metropolity krakowskiego na Wielki Post, a na trzeciej stronie artykuł bliskiego Mazowieckiemu ekonomisty Waldemara Kuczyńskiego – o tym, że Lech Wałęsa został prezydentem m.in. za swój cięty język, który głowie państwa nie przystoi. Po tej publikacji ks. Andrzej Bardecki został odwołany ze stanowiska asystenta kościelnego pisma. Kościół uznał, że osoba Lecha Wałęsy nie może być krytykowana.
Takie postawienie sprawy świadczyło o tym, że i Kościół nie był przygotowany na suwerenną i wolną Polskę (inna sprawa, że wielu z tych, którzy wówczas czuli się obrażeni jakąkolwiek krytyką Wałęsy – dziś są jego największymi wrogami). Nie mówię tego, żeby komuś stawiać zarzuty, bo wszyscy się pogubiliśmy. Mówiąc „Kościół”, mam również na myśli „Tygodnik Powszechny”, nie tylko samych biskupów.
To my – „Tygodnik”, my – Solidarność, wepchnęliśmy biskupów w politykę. Lata 80. były czasem nieustannej presji na Kościół, żeby objął rząd dusz i dał schronienie konspiratorom wszystkich maści. Prosiliśmy też ludzi Kościoła, żeby byli gwarantem rozmów przy Okrągłym Stole, bo z komuną nigdy nic nie było wiadomo do końca. I zaraz potem, po upływie zaledwie kilku miesięcy, zaczęliśmy zaganiać księży do kruchty, bo od tej pory chcieliśmy już radzić sobie sami? Tak się przecież nie da.
Obie strony znalazły się w sytuacji trudnej. Księża czuli się oszukani, a druga strona zachowywała się cynicznie, w sposób lekceważący. To my – opozycja, Solidarność, sprowadziliśmy Kościół na manowce. I można powiedzieć, że nie trzeba było tak robić. Ale czy w takim razie polska zmiana potoczyłaby się tak dobrze, jak się potoczyła, gdyby Kościół nie roztoczył nad nią parasola ochronnego? Potem Kościół nie był przygotowany do demokracji, jako wcześniejszy monopolista miał kłopot z pluralizmem, ale przecież i cała Polska nie miała z nim doświadczeń. „Tygodnik” też znalazł się w nowej sytuacji, ponieważ nagle okazało się, że na rynku są inne wolne pisma. Stanął też przed wyzwaniem, jakim było odbudowanie zaufania czytelników po tym, jak zaangażował się politycznie.

GENERAŁ I BISKUP

Człowiek dokonując wyborów, musi za nie zapłacić. Płaci też czymś dobrym: tym, co pokochał. Czy to jest zdrada? Przeskakiwanie z jednego na drugie, w zależności od tego, gdzie mogę się rozwinąć? Nie potrafię rozwikłać swoich własnych dylematów, mimo że mam 80 lat i dystans, który daje perspektywa własnych doświadczeń.
Kilka miesięcy temu abp Józef Życiński zaprosił mnie na konferencję do Lublina, w ramach przygotowań do beatyfikacji ks. Jerzego Popiełuszki. Życiński chciał, żebym mówił na temat „Resort spraw wewnętrznych a sprawa Popiełuszki”. Pojechałem, bo lubiłem arcybiskupa jak mało kogo, i na jego prośbę poszedłem na spotkanie z diakonami w seminarium.
„O czym mam wam opowiadać? – zapytałem. – Bo ja potrafię tylko o okresie transformacji”. I powiedziałem, że mało się uczymy na błędach. Parę tygodni wcześniej byłem na jednym z pogrzebów smoleńskich – lewicowego polityka Jerzego Szmajdzińskiego, który poprowadził dawny biskup polowy Leszek Sławoj Głódź (i słusznie: tak powinno się chować ludzi, którzy wcześniej znaleźli się w strukturach armii). W swojej homilii arcybiskup bardzo chwalił lewicowego polityka. I mówię tym diakonom, że minister to był taki człowiek, który, kiedy formułował wniosek do prezydenta Kwaśniewskiego (też lewicowego polityka) w sprawie nominacji na stopień generalski, to zawsze pokazywał go arcybiskupowi. Zabawna sytuacja, ale trochę niepokojąca, bo przecież zapisana w konstytucji autonomia państwa i Kościoła wymaga, żeby to się nie rozgrywało w ten sposób.
W ten sposób skończyłem swój wykład dla diakonów, którzy mi podziękowali, ale uznali jednocześnie, że jednym z głównych problemów doskwierających Kościołowi jest brak przestrzeni publicznej do działania. Zwróciłem im uwagę, że pewne rzeczy się robi, innych nie wypada. A z tą przestrzenią publiczną dla Kościoła to było różnie, jednak największe sukcesy duszpasterskie osiągnął Kościół, kiedy był w katakumbach.
Potem wróciłem do arcybiskupa Życińskiego, który pytał o wrażenia po spotkaniu z diakonami. Powiedziałem, że mnie zaskoczyli. Biskup odpowiedział, że mimo iż seminarium jest biskupie, to on nie ma wpływu na dobór ludzi, który jest w rękach księży proboszczów.

***

Problemy więc nie zniknęły i zapewne będą wracać w różnych odmianach. Byłem cztery lata w Komisji Konstytucyjnej i jestem świadom, że formuła o niezależności, autonomii działania państwa i Kościoła na papierze wygląda nieźle, tylko przełożyć ją na życie jest czasem trudno. Kiedy premierem był katolik Tadeusz Mazowiecki, to Kościół też nie miał tak całkiem dobrze. Spytałem ostatnio Mazowieckiego, czy jakby miał teraz wprowadzać religię do szkół, to znów by to zrobił czy nie? Mówił, że wiedział wówczas, iż gdyby chciał to przeprowadzać przez parlament, doprowadziłby do pierwszej wielkiej awantury w wolnej Polsce. Odkrył jednak, że to się może odbyć na drodze rozporządzenia ministra edukacji narodowej. Wyznał mi, że wiedział, iż jako premier nie powinien tego robić, ale jako katolik uważał, że Kościołowi wyrządzono kiedyś krzywdę, którą należy wynagrodzić. Postąpił więc wtedy – podsumowywał po latach – jako Tadeusz Mazowiecki, a nie jako premier.

Wywiad z Krzysztofem Kozłowskim przeprowadził Michał Laskowski OP na potrzeby pracy magisterskiej. Spotkanie odbyło się 17 marca 2011 r. w krakowskim klasztorze ojców Dominikanów.


 

Krzysztof Kozłowski (1931-2013) był dziennikarzem i publicystą, od grudnia 1956 r. do 2007 r. związanym z „Tygodnikiem Powszechnym”, wieloletnim zastępcą redaktora naczelnego. Ukończył Katolicki Uniwersytet Lubelski, obronił doktorat z filozofii prawa. Doradca Solidarności, w 1989 r. wybrany do Senatu, senator czterech kadencji, w 1990 r. został ministrem spraw wewnętrznych i pierwszym szefem Urzędu Ochrony Państwa. Prezes Fundacji Tygodnika Powszechnego, a następnie Fundacji Jerzego Turowicza. Odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 13/2014