Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tej wiosny Niemcy dotknęło istne tsunami: już od kilku miesięcy przez kraj przelewa się kulturowo-historyczna fala, nosząca znamiona ogólnonarodowego święta, niemal kultu. A wszystko za sprawą człowieka zwanego „kompozytorem stulecia”, który urodził się 200 lat temu, 22 maja 1813 roku. Jego imię: Richard Wagner.
Właściwie wszystko zaczęło się jeszcze jesienią minionego roku: już wtedy na rynku pojawiły się pierwsze wagneriana; potem ich liczba rosła w postępie lawinowym. Tytuły książek mówią same za siebie: „Mit Wagnera”, „Geniusz i szaleństwo”, „Mag z Bayreuth”. Jeśli chodzi o oryginalność ujęcia, wszystkich przebiła eseistka Kerstin Decker, która nie wahała się zaproponować czytelnikom biografii pod tytułem: „Wagner – oglądany oczami jego psów”.
SZOK W DÜSSELDORFIE
A zatem: Wagner, Wagner, jak okiem sięgnąć Wagner. Zwykle potraktowany serio, często ciekawie, czasem kiczowato. A czasem tyleż prowokująco, co głupio. Bo odnotować wypada też pierwszy poważny skandal: w Operze Nadreńskiej w Düsseldorfie pewien prowincjonalny reżyser postanowił błysnąć poprzez zaszokowanie publiczności – i do swej inscenizacji opery „Tannhäuser” wstawił sceny z komór gazowych i egzekucji jak w obozach koncentracyjnych.
W istocie zaszokowało to widzów – niektórych tak bardzo, że po premierze musieli skorzystać z pomocy medycznej. Po czym kontrowersyjną inscenizację zdjęto z programu, ograniczając się w kolejnych spektaklach tylko do części koncertowej. Pytany, reżyser nie był w stanie przekonująco wyjaśnić, co zbrodnie z czasów III Rzeszy mają wspólnego akurat z tą romantyczną operą Wagnera, rozgrywającą się w średniowieczu.
Wszelako można śmiało powiedzieć, że Düsseldorf był pojedynczym incydentem. Dzieła Wagnera grane są dziś w bardzo wielu miejscach w całych Niemczech w skali dotąd niespotykanej. W samym Berlinie można było wybierać spośród trzech różnych interpretacji „Pierścienia Nibelungów”: w Staatsoper, Deutsche Oper oraz (w wersji koncertowej) w Filharmonii, tu pod batutą pochodzącego z Polski dyrygenta Marka Janowskiego. Ale nie tylko w Niemczech, także w mediolańskiej La Scali, w Paryżu, Londynie, Nowym Jorku, Los Angeles i wielu innych miejscach – wszędzie Wagner jest na afiszu.
PÓŁ MILIONA CHĘTNYCH
Apogeum przewiduje się w lipcu i sierpniu, gdy „rodzina wagnerowska” – fani Wagnera z różnych krajów świata – stłoczy się w ciasnym Festspielhausie na słynnym Zielonym Wzgórzu w Bayreuth, by oddać hołd swemu mistrzowi. Do Festspielhausu – budynku pamiętającego kompozytora, w którym co roku odbywa się festiwal jego dzieł – pielgrzymować będą też: pani kanclerz (stały gość w Bayreuth), politycy i „kapitanowie” niemieckiej gospodarki.
Do tego prowincjonalnego miasta w historycznej Frankonii przybędą też liczni goście z zagranicy – rzecz jasna, jeśli uda im się dostać bilety. Bo w tym roku, w dwusetną rocznicę urodzin Wagnera, tłok jest wyjątkowy: do Bayreuth wpłynęło pół miliona zamówień na bilety – gdy do rozdzielenia jest ich tylko 50 tysięcy na sezon. Jeśli ktoś nie jest VIP-em, szanse ma niewielkie.
W cierpliwość trzeba się będzie uzbroić również podczas festiwalu. W roku jubileuszu widzowie nie opędzą się li tylko czterema godzinami „Tannhäusera” czy „Lohengrina”. Będzie też nowa inscenizacja „Pierścienia Nibelungów”. Czyli: cztery wieczory po cztery godziny, podczas których mowa jest o chciwości i przemocy, miłości i zniszczeniu, o dramatycznej historii ze świata germańskich bogów, o Wotanie i jego rodzinie, której wydobyte z Renu złoto daje bogactwo, aby na koniec stać się przyczyną zguby. „Złoto Renu”, „Walkiria”, „Zygfryd”, „Zmierzch bogów”: w tych czterech częściach najważniejszego dzieła Wagnera przede wszystkim jednak chodzi o muzykę – poruszającą, oszałamiającą, odurzającą. Pielgrzymi z Bayreuth dostarczą kolejnego dowodu swej fascynacji Wagnerem.
PÓŁBÓG? GENIALNY ŁAJDAK?
Trudno w prosty sposób powiedzieć, z czego wynika ta fascynacja. Tym bardziej że w przypadku Wagnera trudno o konsens: Wagner dzieli. I to bardzo – tak, jakby Wagnera można było tylko kochać albo tylko potępiać. Dla niezliczonych sympatyków Wagnera jego dzieło to po prostu spełnienie tego, co piękne i wielkie; dla nich ten niewielki (wzrostem) Saksończyk ma status półboga. Z kolei jego krytycy widzą w nim genialnego łajdaka, wątpliwego łowcę dusz, a nawet prekursora Hitlera.
Filozof Friedrich Nietzsche, początkowo zaprzyjaźniony z Wagnerem, po burzliwym konflikcie z kompozytorem pytał: „Czy Wagner jest w ogóle człowiekiem? Czy też może raczej rodzajem choroby?”. Pisarz-noblista Thomas Mann znalazł dla niego niezbyt pochlebne słowa: „Wagner – ten geniusz życia na kredyt, ten rewolucjonista pragnący życia w luksusie, ten bezgranicznie nieskromny, wypełniony jedynie sobą samym, wiecznie monologizujący i stale pouczający świat propagandysta i aktor, grający samego siebie”.
Być może najbliżej znalezienia klucza do Wagnera i zarazem oddania mu sprawiedliwości jest Christine Lemke-Matwey, krytyczka muzyczna, która w eseju na łamach tygodnika „Die Zeit” pisała tak: „Wagner jest w stanie zmieniać ludzi – w sposób bardziej gwałtowny niż Mozart, bardziej zmysłowy niż Beethoven, bardziej trwały niż Bach. Wagner jest w stanie obezwładnić, zawładnąć, już choćby samą tylko długością i natężeniem swej muzyki. Traktując wymiennie sztukę i życie, Wagner jest w stanie uzależnić, zamienić fascynację w nałóg”. I dalej: „Wagner może stać się światopoglądem, kwestią wiary...”.
INWAZJA W TAKT WAGNERA
Trzy przesłanki zadecydowały – i decydują nadal – o micie Wagnera. Tworząc opery, Wagner wybrał najbardziej reprezentacyjną ze wszystkich sztuk scenicznych – to raz. Pod postacią festiwalu w Bayreuth i Festspielhausu, jeszcze za życia, Wagner zbudował dla siebie świątynię, która do dziś postrzegana jest jako latarnia niemieckiej kultury – to dwa. I wreszcie: w osobach licznych potomków i spadkobierców – począwszy od drugiej żony Cosimy i angielskiej synowej Winifred, aż po kilkoro z dzisiejszych prawnuczek – Wagner znalazł protagonistów, którzy zręcznie ustawiali się wobec akurat rządzących w tym czasie, zwłaszcza wobec władców III Rzeszy.
Do dziś klan Wagnerów z Bayreuth jest w stanie bez wysiłku skupić na sobie zainteresowanie międzynarodowej prasy – nawet jeśli głównie tej plotkarskiej. Rodzina skutecznie dba, aby nazwisko Wagner było stale obecne – nie tylko w świadomości zwolenników mistrza.
Jak to się często zdarza, wkład do spopularyzowania marki „Wagner” wniosły nowoczesne media, np. film. O ile muzyka Gustava Mahlera stała się znana szerokiej widowni kinowej za sprawą filmu „Śmierć w Wenecji” Viscontiego, o tyle każdy kinoman kojarzy motyw Wagnerowski za sprawą Francisa Forda Coppoli i jego dzieła „Czas Apokalipsy”: scena, w której w takt marsowego „Cwału Walkirii” amerykańskie helikoptery atakują wioskę bronioną przez wietnamskich partyzantów, weszła do masowej wyobraźni jako bombastyczny symbol wojny.
Nic dziwnego, że gdy Woody Allen, ten genialny żydowski reżyser i komik z Nowego Jorku, został zapytany o muzykę Wagnera, odparł sarkastycznie: „Good music to invade Poland with!” („To w sam raz muzyka, aby w jej takt zacząć inwazję na Polskę!”).
ISKRA REWOLUCJI
Gdy w 1813 r. Wagner przychodził na świat, polityczną mapę Europy rysowano na nowo. W październiku tego roku Napoleon, od kampanii rosyjskiej w odwrocie, poniósł ciężką i kluczową dla jego dalszych losów klęskę w „bitwie narodów” właśnie pod Lipskiem. Dwa lata później na Kongresie Wiedeńskim wyznaczono stare-nowe granice i stary-nowy porządek Europy.
Jednak iskra rewolucji tliła się w wielu głowach i sercach. Także młody Wagner, który pisał nie tylko muzykę, ale także libretta do swych oper i dramatów muzycznych, był zafascynowany rewolucyjnymi ideami. Z sympatii dla polskiego Powstania Listopadowego, walczącego z carską tyranią – sympatii podzielanej wtedy przez wielu młodych Niemców – w 1836 r. skomponował uwerturę „Polonia”. Po przegranej rewolucji mieszczańskiej w Niemczech z 1848 r. Wagner utrzymywał w Wiedniu przyjacielskie kontakty z rosyjskim anarchistą Michaiłem Bakuninem i pisał rewolucyjne artykuły, a w 1849 r. wziął udział w „powstaniu majowym” w Dreźnie – po czym, poszukiwany listem gończym, musiał uciekać do Szwajcarii, gdzie otrzymał azyl. W końcu udał się do Paryża, kulturalnej stolicy ówczesnej Europy.
W tym czasie był już znany w Europie. Jako dyrygent otrzymywał angaże w Królewcu i Rydze; jako kompozytor został zauważony za sprawą oper „Rienzi”, „Latający Holender” i „Lohengrin”. Zaczął pracę nad operą „Tannhäuser”, miał też pierwsze szkice swego opus magnum: „Pierścienia Nibelungów”.
MARZENIE ŻYCIA
Ale początkowo brakowało mu i szerszego uznania, i pieniędzy. W Paryżu inni kompozytorzy byli wtedy en vogue: Włoch Giuseppe Verdi (urodzony w tym samym roku co Wagner), młody Fryderyk Chopin, węgierski pianista Franz Liszt (późniejszy teść Wagnera), a także niemieccy Żydzi Felix Mendelssohn i Giacomo Meyerbeer.
Ciągle w ruchu, Wagner stale cierpiał na brak pieniędzy. Czy to w Dreźnie, czy w Rydze, Weimarze, Zurychu bądź Paryżu – wszędzie żył na kredyt i wszędzie zostawiał po sobie długi, by zaspokoić swoje pragnienie wystawnego stylu życia. Wybawienie przyszło w końcu z Bawarii: w 1864 r. Wagner otrzymał bajkową ofertę z monachijskiego dworu. Proponowano mu, że zostanie uwolniony „od wszelkich trosk i zmartwień związanych z koniecznością zarabiania pieniędzy”. Szczodrym protektorem był 18-letni król Bawarii Ludwik II – ekscentryczny mecenas sztuki i budowniczy bajkowych zamków w Alpach. A Wagner, ów niegdysiejszy bojownik republikański i wróg koronowanych głów, z królewskiej oferty korzystać zaczął tak obficie, że król wkrótce nie wiedział, jak pokryć rosnące wydatki kompozytora.
Romans Wagnera z Ludwikiem Bawarskim przetrwał kryzysy; Ludwik sfinansował też budowę Festspielhausu w Bayreuth, gdzie w 1876 r. po raz pierwszy mógł odbyć się festiwal Wagnerowski. Dla kompozytora było to spełnienie marzenia życia. Zwłaszcza jego „Pierścień Nibelungów” okazał się perfekcyjnie skonstruowanym kryminałem, w którym Wagner wprowadzał do muzyki poważne innowacje. Jego imponujące dramaty muzyczne zdobywały teraz uznanie na świecie. A niemieckość, której prorokiem Wagner zawsze chciał być i za takowego się uważał, znalazła swe idealne miejsce właśnie w Bayreuth: w festiwalu oraz w sąsiadującej z Festspielhausem willi kompozytora, której nadał imię jakże germańskie: „Wahnfried”.
O „ZAŻYDZENIU” KULTURY
Właściwie byłaby to, jeśli pominiemy na chwilę ludzkie wady Richarda Wagnera, kariera bez skazy. Byłaby, gdyby nie pewna publikacja, mająca konsekwencje fatalne i długofalowe.
W 1850 r. Wagner przebywał w Zurychu i akurat tu, w republikańskiej Szwajcarii, przydarzył mu się najpoważniejszy błąd. Tu napisał niesmaczny pamflet „Das Judenthum in der Musik” („Żydostwo w muzyce”), który zapewnił mu wątpliwą sławę i miał mieć później niebezpieczne skutki polityczne. Wagner konstatował w nim „zażydzenie” nowoczesnej sztuki i stwierdzał, że cechą decydującą o obcości Żydów ma być ich rzekoma niezdolność do traktowania jako autentycznie swojego języka narodu, w którym żyją. Dlatego, dowodził, Żydzi nie są w stanie zrozumieć ducha i sztuki tegoż narodu. W konsekwencji, przekonywał Wagner, w niemieckim społeczeństwie i niemieckiej kulturze Żydzi pozostają kimś obcym. Pod koniec swego pamfletu, w 1869 r. wydanego ponownie w wersji rozszerzonej, Wagner prorokował nawet Żydom zagładę.
Nie ma wątpliwości: takie oszczerstwa mają siłę toksyczną – wtedy i również w wieku XX. Nikt nie powinien się więc dziwić, że Wagner został zawłaszczony przez narodowych socjalistów w pewnym sensie jako jeden z nich, jako swój. „Czym jest Żyd, tego nauczył nas Richard Wagner” – notował w dzienniku Joseph Goebbels, minister propagandy Hitlera.
Antysemickie poglądy reprezentowała też rodzina Wagnera; zwłaszcza żona Cosima dała się poznać jako osoba wprost nienawidząca Żydów. A niechęć do Żydów w rodzinie wzmocniły małżeństwa dwojga dzieci kompozytora. Jego córka Eva wyszła za angielskiego historyka Houstona Stewarta Chamberlaina, autora wydanej w 1899 r. książki „Zasady XIX wieku” – klasycznej pracy, reprezentującej rasistowski i ideologiczny antysemityzm. Z kolei jedyny syn Siegfried poślubił Brytyjkę Winifred Williams-Klindworth, którą (podobnie jak jej teściową) cechowała notoryczna wrogość do Żydów. Zwłaszcza Winifred pracowała intensywnie nad sojuszem rodziny z nazistami, była na „ty” z Hitlerem, a po 1945 r. długo negowała Holokaust. Stąd Bayreuth do dziś spowija brunatny cień – także dlatego, gdyż klan Wagnerów ciągle odmawia udostępnienia historykom korespondencji prowadzonej przez synową kompozytora.
NIEMIECKI FENOMEN
Ale w klanie Wagnerów są dziś też osoby, które na rodzinną historię patrzą krytycznie – jak Nike Wagner, mądra prawnuczka. To ona, wieloletnia dyrektorka Weimarskiego Festiwalu Kulturalnego, zadała pytanie: „Czy możemy z przyjemnością słuchać jego dzieł, choć wiemy, że był antysemitą?”. Odpowiedzi udziela znany żydowski dyrygent i specjalista od Wagnera, Daniel Barenboim: „Człowiek był antysemitą. Jego muzyka nie jest antysemicka”.
I tak oto, w dwusetną rocznicę jego urodzin, po Wagnerze pozostaje nam nieprzemijająca muzyka oszałamiającej piękności, o obezwładniającym dramatyzmie i nierozwiązywalnej sprzeczności. Pogardzany i ubóstwiany, nienawidzony i kochany, antysemita, który dyrygowanie swym ostatnim i ukochanym dziełem, „Parsifalem”, zlecił Żydowi: Hermannowi Levy’emu, dyrektorowi monachijskich filharmoników. Wagner był i jest niemieckim kłopotem – i fascynującym niemieckim fenomenem.