Kotlet z renifera

Byłam w Lillehammer. Szczęśliwą dla Adama Małysza skocznię widziałam z daleka, ale przeżyłam transgresję.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

Właściwe miejsce na takie przeżycie, ponieważ odbyło się w ramach międzynarodowego projektu pod takim tytułem. Ale z czego na co ja się, że tak powiem, transgresowałam? Z siebie na siebie, z literatury na konsekwencje. Rzecz dotyczyła reniferów.

Podczas wieczoru festiwalowego norwescy autorzy czytali teksty umieszczone w surowej scenerii północy, gdzieś na terytoriach Saamów, wśród lodu, śniegu, zimna lub bujnej przyrody. Bohaterami tych narracji były także zwierzęta, zwłaszcza stada reniferów, piękne, majestatyczne, w pewien sposób pierwotne, pasujące do nieogarnialnych przestrzeni. Ekipa polska czytała o miejskim życiu miejskich bohaterów, ekipa norweska o tajemniczych miejscach, otwartych na zaklętą w pędzie zwierząt pierwotność. Zrobiło się refleksyjnie, melancholijnie, romantycznie. Chciałoby się kontynuować podróż przez ten piękny kraj, w którym nie mamy najlepszej opinii, ponieważ pochodzący z Polski robotnicy słabo się orientują w standardach równości płci, przestrzeganych w kraju noblistki Sigrid Undset, i przekraczają ciągle niewidzialne dla siebie linie stosownego zachowania. A Polaków, w przewadze mężczyzn, pracuje tam sporo, o czym można się przekonać już w samolocie, wypełnionym rodakami i wydzielanym przez nich testosteronem.

Po czytaniu była kolacja. Siedziałam blisko wejścia do kuchni, niejako na linii kelnerskich strzałów. W krótkiej karcie królowały dzikie gatunki. Może poza łososiem, najpewniej hodowlanym. Nie wiem, skąd pochodziły renifery.

To znaczy wiem. Z bajkowych krain, ze sklepów z pluszakami, ze świątecznej poczty z prezentami. I z tych opowiadań, których wysłuchaliśmy, pełnych skrzącej się sierści, majestatycznych ruchów i harmonii. Więc może stamtąd, a może z Laponii? Albo z hodowli, bo przecież człowiek potrafi hodować zwierzęta. Przepędza stada, zakłada zagrody, stawia budynki gospodarcze. Bada i kalkuluje pożytki płynące ze swoich działań. Tyle a tyle białka, tyle a tyle witamin, tyle a tyle aminokwasów.

Nie wiem, jak się zabija renifera na steki. Dalsza obróbka musi być podobna do tej stosowanej w każdej rzeźni-masarni. Ćwiartowanie, mielenie, paczkowanie, przyprawianie, nadawanie odległego od skojarzeń z kimś żywym kształtu. Lata temu jadłam kabanosy z renifera jako ciekawostkę skandynawską. Ale jak się zabija? W otwartej przestrzeni, człowiek naprzeciw zwierzęcia, tylko strzelba między nimi? Jak sarnę? A może jednak przepędza się go do jakiegoś budynku z profesjonalnie przygotowaną taśmą produkcyjną, sterylną i gwarantującą bezpieczeństwo konsumentom? Choć dla nich to raczej taśma destrukcyjna i prawdopodobnie nie doceniają jej wydolności.

Przynajmniej mają te swoje przestrzenie. Mięso lubi być „wyganiane”, dlatego w Polsce można jeszcze spotkać w polu stado krów rzeźnych. Mleczne stoją w oborach-fabrykach, mleku jest wszystko jedno, czy jego producentka stoi bez ruchu, czy wącha naturalne łąki. W praktyce, bo w reklamie widzimy najpierw ukwieconą łąkę, a potem karton mleka, co pozwala nam wierzyć w istnienie naturalnego i zarazem estetycznego łańcucha pokarmowego.

Siedziałam w tym przejściu do kuchni i obserwowałam kelnerów balansujących zgrabnie talerzami. Raz stek, dwa razy stek, pięć razy stek. Kruche, zdrowe mięso, choć z drugiej strony czerwone, więc nie każdy jada, jeśli boi się skoków cholesterolu. Dekadę temu zamówiłabym pewnie ten przysmak i nie wpadłabym w dziwny nastrój, który mnie ogarniał w wiosenny, długi wieczór, pachnący smażeniną i zakwitającymi bzami.

Coś bardzo się zmieniło w mojej wrażliwości. Nie chodzi o wegetarianizm, lecz odległość między literackim uhonorowaniem piękna a smakiem świata. O szokującą różnicę pomiędzy zachwytem a konsumpcją. O przepaść między ideami a pragmatycznym podejściem.

Nie zjadłabym renifera, nie dałabym rady strawić takiej uczty zaraz po czytaniu o transgresjach. Nasze obyczaje kulinarne są dziwne. Równie pokręcone jak cała reszta kultury, w dodatku na pozór naturalne. Sondowanie tej „naturalności” zatrzymało mnie w przejściu między kartą dań a talerzem; między tekstem a konsumpcją.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014