Kino zaduszne

Uważał się za reżysera „niedzielnego”, zaś swą metodę pracy przy filmie określał jako „samoreżyserię”.

12.01.2015

Czyta się kilka minut

– A dlaczego my, Tadziu, tak łazimy po tym lesie?

– Gucieńku, bo nie było nas – był las, nie będzie nas – będzie las.


Zacytowana tu rozmowa Tadeusza Konwickiego z Gustawem Holoubkiem pochodzi z filmu dokumentalnego „Słońce i cień” (2007) w reżyserii Jana Holoubka. Wielki aktor, grający w „Salcie”, „Jak daleko stąd, jak blisko” i „Lawie”, zmarł zaledwie rok później. Ten spacer po lesie dwóch pięknych starców ogląda się dziś jak jedno z najważniejszych pożegnań w polskim kinie.

Konwickiego życie filmowe miało wiele różnych wcieleń: był reżyserem sześciu tytułów fabularnych, scenarzystą kilkunastu (w tym tak znamienitych jak „Zimowy zmierzch”, „Matka Joanna od Aniołów”, „Faraon”, „Jowita” czy „Austeria”), autorem książek zekranizowanych przez innych twórców („Kronika wypadków miłosnych” Andrzeja Wajdy, „Mała apokalipsa” Costy-Gavrasa), wreszcie kierownikiem literackim zespołów filmowych. Tę ostatnią pracę nazywał skromnie urzędniczą, ale to właśnie w zespole „Kadr” wykuwała się za jego czasów Polska Szkoła Filmowa. A sukces swój zawdzięczała w dużej mierze ścisłemu sprzężeniu kina z rodzimą literaturą. Dzisiejsza kinematografia polska daremnie próbuje przywrócić ten płodny związek.

Radiesteta

Uważał się za reżysera „niedzielnego”, zaś swą metodę pracy przy filmie najchętniej określał jako „samoreżyserię”. Nie mając profesjonalnego przygotowania, z niewielką pomocą przyjaciół w 1958 r. na plaży koło Łeby nakręcił „Ostatni dzień lata”, który zgarnął nagrody na festiwalach w Wenecji, Brukseli i Londynie. Scenariusz dla dwojga aktorów, minimalistyczna forma, nonszalancki stosunek do reguł filmowego opowiadania – oto jak polskiemu debiutantowi udało się wyprzedzić francuską Nową Falę. W polskim kinie prawie nikt tak dotychczas nie opowiadał o naznaczeniu przez wojnę. Temat ten powrócił jeszcze w „Zaduszkach” (1961), „Salcie” (1965) i „Jak daleko stąd, jak blisko” (1971), zarówno w wymiarze bardzo intymnym, jak i pokoleniowym.

„Samoreżyseria” oznaczała także znalezienie osobnego języka. Konwicki nazywał go „dramaturgią intelektualno-emocjonalną”, w której reżyser niczym radiesteta namierza swoją żyłę wodną, a potem jak czujny, choć niezauważalny dyrygent orkiestruje wokół tego znaleziska pracę ekipy. W taki właśnie na wpół intuicyjny sposób powstawało „Jak daleko stąd, jak blisko”, a potem „Lawa” (1989), czyli posługujące się wizualnym skrótem filmowe eseje – gatunek trudny i ryzykowny, w rodzimym kinie po dziś dzień rzadko uprawiany. W książce „Pamiętam, że było gorąco” rozmawiający z Konwickim dziennikarze, Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, trafnie zauważają, że „Jak daleko…” wygląda tak, jakby reżyser sfilmował swą nieistniejącą powieść. Zgęszczenie literackich obsesji zyskało na ekranie kształt strumienia świadomości, naśladującego pracę pamięci i marzeń sennych. Co ciekawe, żadnej ze swych powieści Konwicki nigdy nie sfilmował.

Romantyczność

W „Lawie” najważniejszy polski dramat romantyczny również przesączył przez siebie i doświadczenia swojej generacji. „Holou- bek stał się osobistym wysłannikiem Konwickiego w inne czasy” – zanotował w dwutygodniku „Film” Krzysztof Mętrak, mając na myśli postać Gustawa/Konrada i Poety zagranych przez tego samego aktora. Reżyser początkowo myślał nawet o użyciu techniki wideo i wprowadzeniu „Dziadów” w kontekst stanu wojennego, ale wytrzymał parcie chwili. Po latach oddychał z ulgą: pomimo rozmaitych uwspółcześniających zabiegów, takich jak wkopiowanie do filmu zdjęć z Auschwitz czy widoku z celi na Pałac Kultury, udało mu się uniknąć utożsamienia symbolicznego „czterdzieści i cztery” z osobą Jana Pawła II czy Lecha Wałęsy. Przede wszystkim czuł wyraźne powinowactwo z samym Mickiewiczem, nie tylko z racji miejsca urodzenia. Uważał, że wieszcz miał „smykałkę filmową”, i próbował to udowodnić na ekranie.

Podobny autorski filtr zastosował wcześniej przy ekranizacji „Doliny Issy” (1982), która była swobodną wariacją wokół powieści Czesława Miłosza. Śmiała interpretacja litewskiego krajana nie spotkała się z aprobatą poety. Dla reżysera równie ważna, co logika wspomnień, była logika osobistej refleksji. Wileńszczyzna i dzieciństwo, krajobrazy i nastroje pochwycone w serii zmysłowych obrazów korespondowały z pejzażem współczesnym, nadającym dystans Miłoszowej nostalgii. Jednak po 30 latach to właśnie owe ulotne, sensualne obrazy działają najbardziej. Dość przypomnieć intrygujący akt z samobójczynią (Anna Dymna) prowadzącą po lesie białego konia. Znajdzie on swoje miejsce w historii polskiego kina obok takich scen jak somnambuliczny taniec w finale „Salta” czy porażająca mimo upływu lat polsko-żydowska rozmowa bohatera „Zaduszek” ze starym Goldapfelem.

Kino zaduszne – tak najkrócej można by opisać twórczość reżysera filmowych „Dziadów”. „Naszła mnie chęć, żeby wyruszyć w jakąś przeszłość, która jest właściwie przyszłością. Żeby idąc przed siebie, a jakby wstecz, spotkać jeszcze raz tych, których nigdy nie spotkam, a również tych, których nigdy nie spotkałem” – mówił ustami Andrzeja Łapickiego we wstępie do „Jak daleko stąd, jak blisko”. W tle słychać cmentarne zawodzenia pochodzące ze ścieżki dźwiękowej autorstwa Zygmunta Koniecznego, który naznaczył swą muzyczną frazą również „Dolinę Issy” i „Lawę”. Właściwie we wszystkich swoich filmach Konwicki próbował porozumieć się z duchami. Ów dar przypisywał nawet swemu legendarnemu kotu Iwanowi, który wedle relacji świadków również „miał łączność z zaświatami”.

Hołd

Kiedy pojawiał się we własnej osobie w „Kronice wypadków miłosnych” Wajdy, albo gdy ujawniał na moment swą fizyczną obecność na planie „Doliny Issy” czy „Lawy”, był w tym wyraz jakiejś organicznej przynależności do wykreowanego w filmie świata. Niedawno Konwicki raz jeszcze przemknął przez ekran niczym duch – tym razem gościnnie, w spektaklu telewizyjnym „Bezdech” w reżyserii Andrzeja Barta. Główny bohater, grany przez Bogusława Lindę skrachowany inteligent, spotyka na jednej z warszawskich ulic starszego pana w wojskowej kurtce. Niegdysiejszemu reżyserowi z ambicjami nie trzeba przypominać, kim jest ten pan. Bohater natychmiast składa hołd swemu mistrzowi, wspominając jego filmy i całując go staroświecko w rękę. Nic dodać, nic ująć.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Tadeusz Konwicki – pożegnanie