Zamknięcie i otwarcie

Czy widz rozleniwiony domowym oglądaniem i sformatowany przez algorytmy będzie miał potrzebę wspólnotowego doświadczania kina w kinie?

28.12.2020

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Zabij to i wyjedź z tego miasta”, reż. Mariusz Wilczyński / MATERIAŁY PRASOWE

Rok 2020 w historii polskiego filmu nie będzie białą plamą. Rozpoczęty nominacją do Oscara dla „Bożego Ciała” Jana Komasy i zwieńczony gdyńskimi Złotymi Lwami dla „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego, był siłą rzeczy czasem kryzysu: zamkniętych kin, spowolnionych produkcji czy wirtualnych festiwali. Był to też rok, w którym tak wiele się działo – w naszych domach, w szpitalach, na ulicach – że tylko nieliczni mieli siłę, by szukać na ekranie czegoś więcej niż ucieczki. I choć wciąż rządzi ponura mantra, że nic już nie będzie takie samo, spróbujmy ją odczytać w zupełnie innym tonie. Wraz z nowymi wyzwaniami pojawiły się bowiem w Polsce także nowe nazwiska, zjawiska i tytuły.

„Jakoś przeżyliśmy, ale czy uda się nam odżyć?” – takie hasło (w oryginale „From survival to revival”) przyświecało dyskusji zorganizowanej w grudniu przez Europejską Akademię Filmową. Uczestnicy, w tym nowa prezydentka Akademii Agnieszka Holland, zastanawiali się nad najbliższą przyszłością europejskiego kina w dobie streamingu, szczególnie – kina artystycznego. I większość z tych rozważań przekłada się na nasze warunki.

Tylko nieliczne polskie filmy zdążyły w 2020 r. trafić na duże ekrany. Załapały się głównie potencjalne hity: przed pierwszym lockdownem „365 dni” Barbary Białowąs, „Zenek” Jana Hryniaka, „Bad Boy” Patryka Vegi czy „Sala samobójców. Hejter” Jana Komasy. Lecz i one wcześniej czy później musiały trafić na VOD albo do Netfliksa. Horror „W lesie dziś nie zaśnie nikt” Bartosza M. Kowalskiego miał premierę od razu na tej platformie.

Przy drugim otwarciu można było jeszcze pokazać „Eastern” Piotra Adamskiego, „Dolinę Bogów” Lecha Majewskiego, „Jak najdalej stąd” Piotra Domalewskiego czy „25 lat. Sprawę Tomka Komendy” Jana Holoubka – i tylko ten ostatni z wysoką frekwencją. Bo dramatyczne pytania o krajobraz po pandemii dotyczą dziś przede wszystkim kina „trudniejszego”, autorskiego. Czy widz, coraz bardziej rozleniwiony domowym oglądaniem i coraz częściej formatowany przez algorytmy stosowane przez internetowych dostawców, będzie miał potrzebę wspólnotowego doświadczania kina w kinie? Zgromadzeni w Berlinie przedstawiciele EFA w jednym byli zgodni: ambitne filmy, jeśli chcą trafić do widza, muszą być jakościowe, innowacyjne, dotykające tego, czym naprawdę żyjemy, i oczywiście różnorodne.

Zakończony 12 grudnia festiwal w Gdyni, odbywający się w przymusowej izolacji od widza, pokazał, że z grubsza spełniamy te postulaty, mimo że priorytety mogą być różne.

Na przekór światu

Werdykt jury festiwalu na czele z Lechem Majewskim wywołał kontrowersje. I nie tylko dlatego, że „Zabij to...” jest pierwszym pełnometrażowym filmem animowanym wygrywającym gdyński festiwal. Mariusz Wilczyński pracował nad obrazem przez 14 lat i włożył weń nie tylko siebie, swoje życie i ­talent, ale i kawał polskiej kultury. Stworzył film idący pod prąd Polsce i światu. To osobista wyprawa do wyimaginowanej Łodzi Fabrycznej, a w niej swoiste „Dziady” przywołujące duchy bliskich i dalekich. Mówią do nas głosami Andrzeja Wajdy, Ireny Kwiatkowskiej czy Gustawa Holoubka, albo piosenkami Tadeusza Nalepy.


Czytaj także: Ten rok w kulturze należał do filmowca samouka, który jak żaden inny artysta potrafi skojarzyć sztuki plastyczne, muzykę i kino.


 

Ożywione obrazki, rysowane drżącą kreską na wymiętym papierze (to jeden z tych filmów, które w pełni stają się sobą dopiero na wielkim ekranie), zapraszają do świata pamięci i niepamięci, w krąg intensywnych doznań, nadrealistycznych skojarzeń i zaniechanych kiedyś gestów, lecz to przecież coś więcej niż czyjaś autobiografia wewnętrzna. Jednakże całkowite pominięcie w nagrodach festiwalowych takich faworytów, jak „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta czy „Hejtera”, w dodatku na festiwalu firmowanym przez TVP, wywołało podejrzenia o eskapistyczną apolityczność werdyktu. Albo o gest przekory wobec środowiska filmowego, w którym nagrodzony Wilczyński, podobnie jak przewodniczący jury, uchodzi za outsidera.

Niezależnie od intencji tegoroczne Złote Lwy to nagroda przełomowa i w pełni zasłużona, aczkolwiek to w zupełnie innych filmach przeglądała się dzisiejsza Polska i świat. I choć rację ma Dorota Masłowska, jedna z tegorocznych jurorek, kiedy mówi, że polskie kino „ma pewną obsuwę względem rzeczywistości”, przywołując sytuację pandemiczną, to rzeczywistość jakoś w nim jednak zaistniała.

W „Śniegu” Szumowskiej i Englerta np. udało się przewrotnie sfotografować znajomą pustkę – emocjonalną, duchową, intelektualną – jaka wypełnia grodzone osiedla i ich mieszkańców, którzy jeszcze przed pandemią zastygli w izolacji, a zarazem w głodnym oczekiwaniu na ludzki dotyk. Przynosi go Polakom i Polkom młody masażysta z Ukrainy, uruchamiając po drodze różne stereotypy i fantazje.

Innego rodzaju rozsadnikiem złudnego porządku jest hejter z filmu Komasy – sfrustrowany prowincjusz zagrany przez Macieja Musiałowskiego, który w osobistym odwecie uruchamia lawinę politycznej przemocy. Chociaż wizja oddzielonych, wzajemnie się nienawidzących Polsk wydaje się tu przerysowana i uproszczona, żaden inny film nie zostawia tak mocnego śladu po tym, co przyniosły nam ostatnie lata, z ich odgórnie podsycaną polaryzacją i graniem na afektach. W dzisiejszej „Sali samobójców” łatwo też spotkać siebie samych – niby po słusznej stronie barykady, acz nie zawsze świadomych mechanizmów, jakie rządzą coraz bardziej wirtualnym światem i nami w nim.

Tragiczną zakładniczką innego pokoju w tym matriksie zdaje się sławna instagramerka ze „Sweat”. Film nagrodzony aż sześcioma nagrodami regulaminowymi, w tym za reżyserię Magnusa von Horna, zdjęcia Michała Dymka, montaż Agnieszki Glińskiej oraz za role żeńskie Magdaleny Koleśnik i Aleksandry Koniecznej, widzieli dotąd tylko wybrańcy (nie był dostępny na gdyńskim festiwalu online), trudno więc na razie komentować tę nadzwyczajną jurorską hojność.

I inni

Ważny obraz, „Jak najdalej stąd”, drugi filmu Domalewskiego z młodziutką Zofią Stafiej w roli głównej, słusznie nagrodzoną za aktorski debiut, rozgrywa się głównie w Irlandii i proponuje odmienne spojrzenie na emigrację zarobkową – oczami zadziornej nastolatki, która przybyła do Dublina, by przywieźć stamtąd ciało ojca. Przed nami przedstawicielka nowego pokolenia kobiet, które nie pielęgnuje polskich kompleksów i potrafi zawalczyć o swoje.

Ten film, skupiony i emocjonalnie wytłumiony, jest przeciwieństwem szarpiącej nerwy „Sprawy Tomka Komendy” ze świetną rolą Piotra Trojana, też nagrodzoną w Gdyni. Z dramatu Jana ­Holoubka bije wręcz obezwładniająca nieufność do państwa i poczucie zdradzenia przez jego instytucje. Jeśli coś łączy go z „Jak najdalej stąd”, to – mimo wszystko – wiara w dobrą wolę pojedynczych ludzi i indywidualne samozaparcie.

Wybór gdyńskich tytułów, dokonany przez Tomasza Kolankiewicza, nowego dyrektora artystycznego festiwalu, okazał się wielostronny, nieskupiony na jednym profilu kina. Konkurs główny przyniósł też dwa skromne i uroczo niedoskonałe filmy, w których odbija się jakże modna w tym sezonie czułość. „Bliscy” Grzegorza Jaroszuka ze świetną rolą Olafa Lubaszenki, z humorem o kamiennej twarzy i swojskim blokowiskiem w tle, rozmontowują rodzinny układ, a tytułowa bliskość nagle zaczyna mienić się zaskakującymi barwami.

W „Amatorach” Iwony Siekierzyńskiej teatr złożony z osób niepełnosprawnych umysłowo próbuje pod okiem reżysera zapaleńca wystawić „Hamleta” i w pewnym momencie trafia… na czerwony dywan festiwalu w Gdyni.

Bywało też nieco bardziej brutalnie. Nagrodzony w nowym konkursie filmów mikrobudżetowych „Ostatni komers” Dawida Nickela, na motywach powieści „Ma być czysto” Anny Cieplak, uhonorowanej m.in. Nagrodą Conrada, przynosi niezafałszowany obraz osiedlowych dzieciaków mierzących się z dorosłymi problemami. Dla odmiany „Biały Potok” Michała Grzybowskiego to brawurowa tragikomedia, w której dwie pary z klasy średniej wpadają w pułapkę własnych sekretów, kłamstw i pomyłek, z czasem przyjmującej postać istnej trąby powietrznej.

Wyjście z domu

Ale formuła sprawozdania rocznego przypomina, że przecież nie samą Gdynią człowiek żył. I choć nielicznym imprezom szczęśliwie udało się wskoczyć w otwarte na jesieni okna (w „realu” odbył się Festiwal „Młodzi i Film” w Koszalinie czy Warszawski Festiwal Filmowy), miniony rok zapamiętany będzie głównie ze względu na festiwale z konieczności przeniesione do sieci i tym samym szeroko dostępne. Krakowski Festiwal Filmowy, połączone edycje Nowych Horyzontów i American Film Festival czy, w wydaniu hybrydowym, Millenium Docs Against Gravity, miały imponująco liczną widownię, a nawet coś na kształt wirtualnego życia towarzyskiego.

Były też u nas w ostatnim roku wydarzenia filmowe wzbudzające gorące debaty. Pokazana na YouTubie „Zabawa w chowanego”, kolejna niezależna produkcja braci Sekielskich o systemowym tuszowaniu pedofilii w Kościele, doczekała się już prawie ośmiu milionów wyświetleń. Z kolei telewizyjny hit tej jesieni, czyli serial „Król” Jana P. Matuszyńskiego wedle powieści Szczepana Twardocha, podzielił widzów na zachwyconych „światową” jakością produkcji Canal+ i na tych, którzy mu jej definitywnie odmawiają. Przyznać jednak trzeba, że serial zdecydowanie zyskuje z czasem: przestaje przeszkadzać umowność inscenizacji, postacie rosną w głąb, a rekonstruowana z różnym efektem przeszłość staje się niepokojąco aktualna.

Ze skrajnym przyjęciem, najczęściej negatywnym, spotkał się natomiast pierwszy polski film wyprodukowany przez Netflix, czyli „Erotica 2022”, będąca wspólnym głosem polskich pisarek i reżyserek. Mimo iż miał premierę w czas kobiecych demonstracji, dla jednych okazał się propozycją zbyt śmiałą ­ i/lub niezrozumiałą formalnie, dla innych wręcz przeciwnie – za bardzo jednowymiarową, skalibrowaną pod określone (czytaj: snobistyczne) gusta i postępowe poglądy. Mało kto zobaczył w antologii po prostu oryginalną ekspresję gniewu i rozpaczy, schowaną pod erotycznym tytułem.

Nie był to także czas stracony dla innych rodzajów kina: dla rodzimego dokumentu czy filmu krótkometrażowego. W pierwszej dziedzinie najsilniej zaznaczył się „Wieloryb z Lorino” Macieja Cuskego, „Zwyczajny kraj” Tomasza Wolskiego, „Między nami” Doroty Proby czy „Ostatni rycerze prawej strony” Michała Edelmana. Znaleźć w nich można różne języki opowiadania o rzeczywistości – tej najbliższej i tej bardzo od nas odległej – w czasie, przestrzeni czy w sposobie myślenia, jak w dokumencie o łódzkim ONR.


Czytaj także: Pandemiczną wiosną teatr usiłował przetrwać w rejestracjach i projektach sieciowych. Jesienią zanurzył się już w strumieniu. A w grudniu przeszedł w fazę potopu.


 

Polska animacja, nie licząc dzieła Wilczyńskiego, należała w tym roku do młodego pokolenia kobiet: do Julii Orlik („Jestem tutaj”), Darii Kopiec („Własne śmieci”) czy Weroniki Szymy („Ciałość”), które udowodniły, że właśnie nieskrępowana, ale wymagająca żelaznej dyscypliny forma animowana potrafi dziś powiedzieć najwięcej o ludzkiej intymności. Gdyby zaś szukać najbardziej bezkompromisowo opowiedzianych historii, to ich kopalnią stały się w polskim kinie etiudy fabularne.

„Alicja i żabka” Olgi Bołądź, „Sukienka” Tadeusza Łysiaka, „Maria nie żyje” Martyny Majewskiej, „Dalej jest dzień” Damiana Kocura czy „Noamia” Antonia Galdameza nie boją się tematów tabu ani eksperymentów z obrazem i stylem narracji. Podczas oglądania takich filmów chciałoby się mocno zacisnąć kciuki – żeby tylko w przyszłości, przy okazji pełnometrażowych debiutów, ich twórcy nie stępili swoich kłów, pazurów czy po prostu filmowej wrażliwości.

Te zaciśnięte kciuki należą się dziś polskiemu kinu bardziej niż kiedykolwiek, bo jest komu i czemu kibicować. A że zaleją nas streamingi? Podczas wspomnianej debaty EFA Mark ­Cousins, twórca odysei dokumentalnych przepisujących na nowo historię filmu, skwitował te obawy barwną figurą. Oto muzułmanie mają dywaniki, na których modlą się w domach po pięć razy dziennie. Równocześnie co piątek udają się do meczetu, by modlić się z tłumem innych ludzi – jedno przecież nie wyklucza drugiego. Nawet jeśli metafora świątyni kina trąci myszką, a cała wypowiedź pobożnym życzeniem, to już wiadomo, że przynajmniej kilka polskich piątków na pewno nie będzie w nowym roku straconych. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2021