Kim jest Michał Kołodziejczak, lider Agrounii

Nie chce być trybunem ludowym w stylu Leppera. Marzy mu się sojusz wsi i wielkomiejskich oburzonych.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Nowe twarze na listach Platformy Obywatelskiej; na zdjęciu z Donaldem Tuskiem Michał Kołodziejczak, 16 sierpnia 2023 r. Fot. JACEK DOMINSKI / REPORTER

W piątek najpóźniej o czternastej miał być z powrotem w warszawskiej siedzibie partii, ale plany poszły w rozsypkę w związku z protestami rolników przy granicy z Ukrainą. Czas na rozmowę Kołodziejczak znajduje dopiero w sobotę przed południem. Nie ma jeszcze jedenastej, a już wygląda na zmęczonego. Mruży oczy, ziewa, z wysiłkiem zbiera myśli. Chwilami gubi wątek.

– Ale niech pan pyta – rzuca znad stołu, przecierając kolejny raz oczy. – Ja się żadnych pytań nie boję.

Na niektóre 34-letni lider Agrounii zdaje się mieć nawet gotowe odpowiedzi. Może to efekt treningów ze specjalistami od wystąpień publicznych, a może tylko pokłosie wystąpień i wywiadów, podczas których pewne wątki siłą rzeczy muszą się powtarzać. Kołodziejczak bierze wtedy głębszy wdech i ze wzrokiem zawieszonym nieco nad głową rozmówcy strzela w jego kierunku salwą faktów i liczb zmieszanych z opiniami.

Z pamięci recytuje dane GUS o postępującym od początku rządów PiS spadku liczby gospodarstw wiejskich prowadzących hodowlę świń, dynamice europejskich cen skupu wieprzowiny, o cenach nawozów czy kosztach zakupu nowoczesnego sprzętu, które coraz większą rzeszę polskich rolników spychają jego zdaniem do technologicznego skansenu. Z goryczą mówi o swoim zmęczeniu polaryzacją polskiej sceny politycznej, która służy jej głównym aktorom, czyli Kaczyńskiemu i Tuskowi, ale nie przeciętnemu obywatelowi.

Swobodnie płynącą opowieść zatrzymuje dopiero proste z pozoru pytanie o liczbę członków Agrounii. Po serii erystycznych wygibasów Kołodziejczak w końcu przyznaje, że nie zna odpowiedzi. Nie przeciąża sobie pamięci takimi drobiazgami.

– Mogę jednak pana zapewnić, że jest nas dostatecznie dużo, żeby w najbliższych wyborach w każdym okręgu wyborczym wystawić listę – odpowiada wymijająco. – Od dłuższego czasu pracujemy nad tym, żeby proch był suchy, kiedy przyjdzie czas. Właśnie nadszedł. Nikt jeszcze nie zmienił biegu spraw w kraju będąc poza parlamentem.

Spisek zbożowy

Prochu, konkretnie wypełnionych nim 36 beczek, chciał użyć Guy Fawkes, przywódca spiskowców, którzy 5 listopada 1605 roku planowali wysadzenie w powietrze siedziby Izby Lordów, zabicie króla Jakuba I i przywrócenie Wielkiej Brytanii na łono Kościoła katolickiego. Kołodziejczak nie wygląda na kogoś, kto chciałby pójść tą drogą. Projekt o nazwie Agrounia, jaki wyłania się z jego opowieści, ma się żywić wyłącznie pozytywną energią tworzących go ludzi. Ma być jednocześnie antyestablishmentowy i konstruktywny. Może nawet klasowy i jednocześnie inkluzywny. Generalnie chodzi o stworzenie koalicji producentów i konsumentów żywności niezadowolonych z kierunku, w jakim współczesne rolnictwo pcha globalizacja.

– Od lat 90. protesty wiejskie niezmiennie kojarzą się w Polsce z demonstracjami tych, którym do drzwi puka już komornik – ciągnie myśl Kołodziejczak. – Agrounia jest inna. To ruch ludzi, którzy ciężką pracą zgromadzili nierzadko spory majątek, cieszą się też wysoką pozycją społeczną, ale czują, że państwo ich nie reprezentuje. I że jeśli nie zaczną bronić swoich interesów, za kilka lat praca przestanie się im opłacać. Korzenie mamy na wsi, z szacunkiem patrzymy na tradycję polskiego ruchu ludowego, ale nie chcemy być reprezentantem tylko jednej grupy zawodowej, jaką są rolnicy.

Michał Kołodziejczak podczas protestu rolników w Hrubieszowie, kwiecień 2023 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

W mediach i w internecie można zobaczyć Agrounię głównie przy okazji organizowanych przez nią blokad dróg czy nalotów na hipermarkety, po których Kołodziejczak prezentuje w mediach społecznościowych filmiki. Widzimy na nich zagraniczną żywność udającą na sklepowych półkach polskie towary, ale zdaniem lidera Agrounii to tylko jeden z wielu odcieni szerokiego spektrum tematów. W okręgu warszawskim działa na przykład wzięty lekarz neurolog, którego irytuje rozrzutny sposób finansowania ochrony zdrowia w Polsce i ponoć ma pomysł, jak go naprawić. W Świętokrzyskiem ton działaniom ugrupowania nadaje miejscowy rzutki przedsiębiorca, w ogóle niezwiązany z rynkiem rolnym. W Poznaniu – niedoszły kandydat na prezydenta miasta z ramienia SLD, którego w ostatniej chwili na liście zastąpiono ponoć człowiekiem narzuconym przez centralę. Na Podkarpaciu z Agrounią związał się wnuk Józefa Ślisza, wicemarszałka Senatu pierwszej kadencji po Okrągłym Stole.

Są też oczywiście prawdziwi rolnicy. W Lubelskiem struktury partii w terenie organizuje właściciel ponadstuhektarowego gospodarstwa, którego kilka lat temu do porzucenia polityki skłonił epizod nieudanej współpracy z PSL. I dopiero w Kołodziejczaku miał odnaleźć bratnią duszę.

– Ja się bardzo cieszę, że ciężka praca, którą ci wszyscy ludzie wykonują w terenie, pozyskując dla nas nowych członków, jest nadal niezauważana i niedoceniana – twierdzi Kołodziejczak. – Chcemy rosnąć w naturalny sposób, przyciągać ludzi, którzy identyfikują się z naszym programem. Starannie unikamy za to takich, którzy w zamian za pomoc i wpływy mogliby spróbować przejąć kontrolę nad naszym ruchem i skierować go na inne tory. Pamiętamy, czym się to skończyło dla Samoobrony, która zamiast postawić na organiczny rozwój własnych struktur, uległa pokusie masowości. Od marca ubiegłego roku działamy jako partia, mamy kandydatów do parlamentu, jesteśmy też w stanie zebrać dla nich wymaganą prawem liczbę podpisów. Myślę, że jesienią wielu zaskoczymy. Okaże się, że Agrounia to nie tylko faceci, którzy potrafią wysypać zboże posłowi pod biurem, ale też dobry materiał na... posłów.

Kryzys zbożowy, który w roku wyborczym rozpalił wieś i może pomóc mu zbudować polityczny kapitał, Kołodziejczak oficjalnie nazywa katastrofą. W tym samym zdaniu zaznacza, że sprawdziły się co do joty jego przestrogi z ubiegłego roku, kiedy wzywał do przywrócenia cła na produkty rolne z Ukrainy. Bo tylko cła – podkreśla – mogą pomóc odzyskać jako taką stabilność cen zboża na polskim rynku i uratować rodzimych rolników przed bankructwem.

Jakkolwiek to zabrzmi, kryzys zbożowy spadł Agrounii z nieba. Polityczny debiutant już u progu kampanii wyborczej może dzięki niemu prezentować się rolnikom jako mądrzejszy i bardziej spostrzegawczy od rządzącego PiS, zupełnie też inny niż Andrzej Lepper. I w tej konwencji Kołodziejczak czuje się jak ryba w wodzie.

– Co z tego, że rząd każe teraz policji konwojować transporty zboża na zachód? – zapala się. – Przecież ono i tak wróci za jakiś czas do Polski w przetworzonej formie, jako żywność. Jeśli ktoś nie dostrzega, że naszymi protestami bronimy nie tylko interesu rolników, ale także polskich konsumentów, to znaczy, że nie rozumie, jak działa współczesny przemysł spożywczy. Brak ceł na żywność z Ukrainy gra wyłącznie na korzyść wielkich koncernów, które taniego surowca ze wschodu używają jako narzędzia nacisku na krajowych dostawców. Teraz mamy kryzys i inflację, więc komuś może się wydawać, że tańsza mąka z ukraińskiego zboża to jego czysty zysk. A ja mówię: uwzględnijmy w tym rachunku także bezpieczeństwo żywnościowe kraju. Bo jeśli za parę lat w Polsce spadnie o połowę areał upraw zbóż, to co się stanie z ceną mąki? Już dziś dochodzi do sytuacji, kiedy duże sieci handlowe miesiącami importują warzywa na przykład z Holandii, żeby zmiękczyć lokalnych dostawców i wymusić na nich obniżki cen. W efekcie ziemniaki w markecie kosztują 3-4 złote za kilo, a rolnik dostaje za nie w skupie najwyżej 50 groszy.

Walka z wiatrakami

Kołodziejczak zawsze chciał być rolnikiem. Po maturze miał się nawet dostać na ekonomię do Wrocławia i na jeden z kierunków rolniczych w Krakowie, ale ostatecznie studiów nie podjął. Wybrał gospodarstwo w rodzinnym Orzeżynie w gminie Błaszki koło Sieradza.

A do polityki trafił, jak mówi, przez wiatraki. Na skraju sąsiedniej wsi budowano farmę wiatrową. – Poszedłem do gminy, wziąłem studium zagospodarowania i przeczytałem w nim, że kilkanaście wiatraków wysokich na 150 metrów, do tego postawionych 500 metrów od najbliższych domów, zdaniem autorów nie zmieni obrazu widnokręgu – wspomina Kołodziejczak. – To doświadczenie zmieniło mój stosunek do spraw w Polsce. Zdałem sobie sprawę, że jak ktoś siedzi tutaj cicho, to można z nim zrobić wszystko. Zabudować wiatrakami. ­Narzucić najpierw ceny, potem styl życia i wartości. Uzależnić.

Zdaniem szefa Agrounii rozgrywka, jaka toczy się dziś na polskiej wsi, idzie właśnie o jej niezależność. Polscy rolnicy są wciąż ważnymi kontrahentami przemysłu spożywczego, cieszą się pozycją, która pozwala im negocjować ceny i warunki dostaw. A to się wielkim koncernom nie podoba. Od lat prowadzą więc wobec polskiej wsi strategię plasterków salami, krok po kroku uzależniając ją od siebie. Rząd? Nie potrafi nawet ustawowo wprowadzić minimalnego limitu produktów spożywczych polskiego pochodzenia, które musiałyby znaleźć się w każdym sklepie.

– Uprawiam kapustę pekińską. Pewna jej odmiana rośnie w Polsce najlepiej, ale nasiona sprzedaje jedna firma – wylicza Kołodziejczak. – I żeby je od niej kupić, trzeba z góry zawrzeć umowę, która gwarantuje tej samej spółce wyłączność na odbiór warzyw, oczywiście w bardzo korzystnej dla niej cenie. Podpisując umowę zostałbym więc de facto pracownikiem tej firmy, bo płaciliby mi tyle, ile by chcieli – złości się. – Jako konsument też mogę coraz mniej. W Żabce, która ma pod 10 ­tysięcy sklepów, ktoś może postanowić, że od jutra nie sprzedają herbaty, i faktycznie się jej pan nie napije, jeśli w okolicy nie będzie innego sklepu. Ja najbliższy mam osiem kilometrów od mojej wsi. Dyskont. Mniejsze, rodzinne, dawno poupadały – zapewnia.

Perspektywa konsumencka to w ogóle coś, co zdaniem lidera Agrounii wymaga w Polsce przemyślenia na nowo. W mieście pokutuje przekonanie, że bezpieczeństwo żywnościowe to głównie jakość żywności, ale już nie jej dostępność. A wszystkie problemy wsi, które co jakiś czas „owocują” protestami rolników, to rezultat zbyt dużego rozdrobnienia produkcji rolnej. Faktem jest, że przeciętne gospodarstwo w Polsce liczy dziś około 11 hektarów i od momentu wstąpienia do UE urosło o ponad 4 ha. W Zachodniopomorskiem, mateczniku polskich latyfundiów, które czasem liczą ponad 1000 ha, ta sama średnia skacze do 30 ha.

Pierwszą i najbardziej bolesną fazę kuracji z postpańszczyźnianego rozdrobnienia polska wieś ma więc za sobą. Od 2003 r. z baz Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wykreślono ponad 770 tys. gospodarstw rolnych, głównie tych najmniejszych, żyjących z 2-4 ha użytków rolnych. Ich właściciele albo zasilili nową grupę zawodową współczesnej polskiej wsi, którą tworzy już ponad ćwierć miliona robotników rolnych zatrudnianych przez duże gospodarstwa, albo znaleźli pracę poza rolnictwem. Dziś – jeśli spojrzeć na dane GUS – wyłącznie z uprawy roli żyje tylko 10 proc. mieszkańców wsi. Postępująca z roku na rok konsolidacja produkcji z pewnością obniża jej koszty. Ale czy przekłada się także na niższą cenę dla odbiorcy końcowego w sklepie? Kołodziejczak nie ma wątpliwości, że to jeszcze jedna z globalizacyjnych bajeczek.

– Od początku rządów PiS liczba gospodarstw prowadzących hodowlę świń spadła w Polsce z 250 do 50 tysięcy – wylicza. – Ponad 80 proc. mięsa wieprzowego pochodzi dziś z niespełna pięciu procent największych gospodarstw. Mamy zatem daleko posuniętą konsolidację. Ceny pasz się ustabilizowały. Ale co z ceną w sklepie, na przykład schabu? Nie spada. Nadwyżki zostają w kieszeni wielkich producentów.

Komu jest gorzej

Z takim komunikatem Agrounia chciałaby teraz dotrzeć poza wieś. Do emerytów, którym rząd podnosi świadczenia, jednocześnie lekceważąc inflację. Do wielkomiejskich konsumentów dbających o to, co jedzą. Do ekologów, którzy załamują ręce nad katastrofalnymi skutkami przemysłowej hodowli drobiu czy trzody chlewnej. Do wszystkich, którzy czują, że świat napędzany kołem globalizacji rozpędził się za bardzo i zmierza w stronę przepaści. Kołodziejczak też się do tej grupy zalicza. Jak twierdzi, ogarnia go pusty śmiech, kiedy czyta w mediach, że jest milionerem.

– Mam rocznego lexusa i dwadzieścia hektarów ziemi, przy której bardzo pomaga mi rodzina, bo rolnictwo trudno pożenić z działalnością polityczną – wylicza. – Brat teraz pomaga mi sadzić ziemniaki. Żona trzyma wszystko w kupie, kiedy mnie nie ma w domu, a czasem tygodniami jestem w trasie. I to jest cały mój świat, który chcę zachować dla siebie i swoich dzieci. My w Agrounii oczywiście nie twierdzimy, że się nam źle powodzi. Wiemy, jak się żyje dziś wielu innym Polakom. Chodzi nam o to, że rząd jedną nietrafioną decyzją może zaprzepaścić dorobek całego naszego życia.

Kołodziejczak ma żal, że tego lexusa ciągle mu wypominają, ale nikogo nie interesuje, że zakup jednego ciągnika i sadzarki do ziemniaków to koszt rzędu ­600-700 tysięcy złotych. Kupionych na kredyt oczywiście.

– A wystarczy, że rząd otworzy polski rynek na tanie warzywa i owoce z Ukrainy, i nie będę miał za co spłacić kredytów, bank wejdzie i zabierze, co się da – snuje ponure wizje Kołodziejczak. – Jakby pan porozmawiał na wsi z ludźmi, to by pan usłyszał w niejednym domu, jak rodziny miesiącami żyły dosłownie o chlebie i wodzie, żeby tylko na kredyty starczyło. Nie ma drugiej takiej branży w gospodarce, w której tak wiele zależałoby od sezonowości. Jednego roku jest urodzaj, potem dwa z rzędu jesteśmy głęboko pod kreską. Ja nie pójdę do innej pracy. Nie wezmę swojej ziemi na plecy i nie wyjadę z nią do Wielkiej Brytanii.

Na pytanie, jak Michał Kołodziejczak, w przeszłości protestujący przeciwko słynnej „Piątce dla zwierząt” Kaczyńskiego, a dziś niekryjący dystansu do rozwoju farm wiatrowych, wyobraża sobie współpracę z polskimi ruchami proekologicznymi, lider Agrounii odpowiada od razu. To zagadnienie również musiało być wcześniej ćwiczone, bo odpowiedź wygląda jak deklamacja z pamięci.

– Sprzeciwiam się debacie publicznej w stylu cancel culture, w której nawet drobne rozbieżności ideologiczne przekreślają szanse na porozumienie – wyjaśnia. – My będziemy rozmawiać z każdym, kto w danym momencie ma cele zbliżone do naszych. Stąd współpraca z Piotrem Ikonowiczem, z ludźmi Jarosława Gowina, górnikami i aktywistkami klimatycznymi. Szukajmy kompromisu. Jeśli wiatraki przeszkadzają wsi, ale potrzebne są krajowi, budujmy je mniejsze, dalej od ludzi. Jeśli trzeba zamknąć kopalnie, to zróbmy to tak, by nie sprowadzić na Śląsk katastrofy gospodarczej.

Dr Tomasz Herudziński, badacz nastrojów społecznych wsi z Katedry Socjologii Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, ma jednak wątpliwości, czy szeroki ruch niezadowolonych może się wykrystalizować wokół Agrounii – bytu, który nawet dla ludzi na wsiach stanowi wciąż zagadkę. Wiadomo, że partia chce być głosem wiejskiej klasy średniej, bo reprezentantem rolnictwa bardziej przemysłowego pozostaje PSL, a PiS skutecznie zagarnęło dla siebie tzw. wieś socjalną, czyli ludzi, którzy dawniej uprawiali swoją rolę, a dziś najczęściej są pracownikami dużych gospodarstw. Problem w tym, że wiejscy średniacy – jak każda klasa średnia – to grupa z definicji malejąca liczebnie, naciskana jednocześnie z dołu i z góry. Elity stają się latyfundystami. Dolne warstwy ulegają społecznej i ekonomicznej degradacji, stając się potencjalnym elektoratem partii rządzącej, która ma pieniądze na tzw. socjal.

Pod tym względem projekt Agrounii wydaje się o kilka lat spóźniony. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że lata po wejściu Polski do UE stanowiły złotą epokę rozwoju obszarów wiejskich, na które do tej pory trafiło ponad 200 mld zł z dopłat bezpośrednich i innych programów. W latach 2004-2020 przeciętny dochód wiejskiego gospodarstwa domowego rósł w tempie niemal 8,8 proc. rocznie, podczas gdy w mieście wzrost oscylował na poziomie 6,5 proc. W rezultacie to wieś – nie miasto – jest miejscem, w którym polskie marzenie o modernizacji postępowało w najszybszym tempie. Z czysto miejskiej perspektywy narracja Agrounii, która jak każdy ruch rolniczy w kółko wylicza, co się wsi nie opłaca, może zatem brzmieć mało wiarygodnie.

– Z kolei na wsi nie pomaga jej wspomnienie Samoobrony, partii buntu, która szybko odnalazła się na salonach – mówi dr Herudziński. – Po tym doświadczeniu wiejscy wyborcy nieufnie podchodzą do każdego samozwańczego trybuna ludowego. Poparcie dla Agrounii nie przekracza dziś nawet 2 procent.

Michał Kołodziejczak: – Są badania i badania. Z naszych wychodzi, że mamy już 4 proc. i nadal rośniemy. Umowa z wykonawcą zabrania nam publikacji, ale kto wie, może ją złamiemy i niedługo pokażemy wyniki.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Skutki globalizacji w gminie Błaszki