Żniwa: czas obfitości

Żniwa zawsze były świętem, ale teraz to także święto odzyskanej po latach tożsamości. Wieś nie chce już być miastem. Czuje się od niego ważniejsza i silniejsza.

07.08.2023

Czyta się kilka minut

Misterium obfitości
MICHAŁ KOŚĆ / AGENCJA WSCHÓD / FORUM

Wielki, nie? – Krystian Płus mruży oczy, spoglądając z zadowoleniem w stronę nowego aluminiowego silosu na zboże. – Dziewięć koma siedem metra wysokości. Osiemdziesiąt ton ładowności! Kosztował majątek. Ale nic to. Ważne, żeby pogoda dopisała. Zobaczymy, ile w tym roku sypnie – kończy tonem wyrażającym mieszankę obaw i nadziei.

Prognozy mówią, że sypnie obficie. Według ostatnich szacunków Izby Zbożowo-Paszowej do końca pierwszego tygodnia sierpnia zebrano już ponad 80 proc. zasianego jęczmienia. Plony są bardzo wysokie – rolnicy często pozyskują powyżej 7 ton z hektara. W gospodarstwie Krzysztofa Krawca ze Stróżewa w Zachodniopomorskiem padł nawet nowy rekord Polski w plonach jęczmienia ozimego: 11,628 tony z hektara. Dobrze zapowiadają się także plony rzepaku. Hektar takich upraw daje średnio 3–4 tony ziarna o zawartości tłuszczu powyżej 43 proc. Na pola obsiane pszenicą kombajny dopiero wjeżdżają, ale pierwsze szacunki mówią o zbiorach na przyzwoitym poziomie – ok. 6 ton z hektara.

Martwią się tylko plantatorzy żyta. – Czy się denerwuję? – powtarza pytanie Płus. – Dwudziesty szósty rok sam gospodarzę. Wcześniej pracowałem z ojcem. I powiem tak: do tego się przyzwyczaić nie da. Żniwa to zawsze nerwówka. Krąży człowiek od prognozy do prognozy, próbuje tak zaplanować robotę, żeby się załapać na dobrą pogodę. Ale wszystkiego i tak nie przewidzi.

Czego nie wiedzą miastowi
 

Krystian do dziś wspomina pewne żniwa sprzed kilkunastu lat.

– Pogoda jak drut. Upał od rana do wieczora, chmurki na niebie chyba przez dwa tygodnie. Kombajn mieliśmy zamówiony na piątek. I w czwartek w nocy telefon. Kombajnista wracał wieczorem zmęczony z pola, przysnął, złapał pobocze i ściągnęło go do rowu. Nagarniacz, ten walec z przodu, trafił szlag. Maszyna wypadła z grafika i na koszenie musiałem poczekać aż do wtorku. A w niedzielę przyszła burza. Wszystko, aż po horyzont, się położyło. Przez te dwa dni, co zostały do koszenia, myślałem, że osiwieję z nerwów – opowiada.

– Ludzie w mieście – ciągnie Płus – nie zdają sobie sprawy z wagi żniw. Nie wiedzą, co to wyległy łan, czyli zboże z ciężkim, gotowym do żęcia kłosem, położone przez pierwszy większy deszcz. Nie rozumieją, jakim zagrożeniem dla plonów jest porastanie, kiełkowanie ziaren w kłosach, kiedy położone zboże nie trafi na czas pod dach i złapie w polu wilgoć. Koszenie takiego zboża trwa o wiele dłużej, a ryzyko porastania rośnie z każdą kolejną niepotrzebną godziną na polu.

Rolnik świdruje mnie wzrokiem. – Wyobraź sobie – mówi – że przez rok harujesz nad czymś, od czego zależeć będzie los twojej rodziny w kolejnym roku. I że ten cały wysiłek w kilka dni może zniweczyć coś, na co nie masz wpływu. Czujesz to? No to witamy na żniwach.

Pogoda dla posiadaczy
 

Kiedyś w żniwach przeszkadzał sralabartek. Ewentualnie Srala Bartek lub stroła – zależnie od regionu. Jakoś trzeba było nazwać tę siłę, która w upalne dni zstępowała nagle z bezchmurnego nieba i w postaci wiru pędziła polnymi drogami tabuny piasku albo przewracała snopy zboża przygotowanego już do młócki. Meteorolodzy mówią dziś na to „wir piaskowy” albo „lej kondensacyjny”, ale wciąż słabo radzą sobie z jego przewidywaniem. Nie mówiąc o zapobieganiu. Ludowa tradycja kazała tymczasem cisnąć w wir sierpem dla przegonienia demona. Proste.

Krystian Płus o sralabartku nie słyszał, ma za to w komputerze i smartfonie aplikację jednej z firm dostarczających mu nawozy, która oferuje w pakiecie szczegółowe prognozy pogody dla rolników. Podaje informacje o parowaniu, natężeniu promieniowania słonecznego czy temperaturze gruntu. Rzecz bezcenna na każdym etapie prac w polu, choć ­najbardziej przydaje się podczas zasiewów i przy nawożeniu.

– Tyle że ja nawet z tym arsenałem czuję się rolnikiem gorszym od ojca, któremu jeden rzut oka na łan wystarczał do oszacowania, za ile dni zboże będzie się nadawało do żęcia – zauważa Krystian. – Tata uczył mnie, jak łamać ziarno na paznokciu, żeby ocenić jego dojrzałość i stopień wypełnienia. Teraz to też się robi automatycznie, można nawet z drona. Ale ojciec pracował na pięciu hektarach. Ja mam już sześćdziesiąt osiem – wylicza.

Płus wyświetla mi w smartfonie film, który nad swoimi polami nakręcił w maju z drona. Po obu stronach ekspresówki S3, która na tym odcinku przecina malownicze Wzgórza Dalkowskie, niemal wszędzie w zasięgu kamery faluje jednolita zielona płaszczyzna obsiana głównie pszenicą. Na horyzoncie majaczy żółta plama pola rzepaku.

Obraz tego terenu, jaki zapamiętałem z dzieciństwa, o tej samej porze roku przypominał pstrokaty patchwork. Niewielkie prostokątne poletka, gęsto poprzecinane drogami dojazdowymi, stykały się ze sobą krótszymi i dłuższymi bokami, a soczysta zieleń pszenicy i żyta raz za razem kontrastowała z intensywną żółcią rzepaku.

Ten świat zniknął wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej, a znikać zaczął już na kilka lat przed akcesją, kiedy stało się jasne, że ziemia rolna będzie gwałtownie drożeć. Ruszyło wielkie skupowanie leżących często odłogiem pól. W 2003 r. aż 67 proc. polskich gospodarstw dysponowało maksymalnie pięcioma hektarami użytków rolnych (z czego 44 proc. gospodarowało najwyżej na dwóch hektarach). Już siedem lat później ten sam odsetek spadł do 55 proc. Udział gospodarstw o powierzchni do dwóch hektarów stopniał do 24 proc.

Szybko, choć ze szczątkowego pułapu, rosnąć zaczęły też pierwsze polskie latyfundia. W 2003 r. powyżej stu hektarów miało do dyspozycji zaledwie 0,3 proc. gospodarstw wiejskich. W 2010 r. – już dwa razy więcej. W roku 2008 wieś mogła pochwalić się pobiciem swoistego rekordu: po raz pierwszy w dziejach statystyczny polski rolnik uprawiał więcej niż 10 hektarów. Obecnie na jedno gospodarstwo przypada średnio 11,2 hektara, choć między poszczególnymi regionami wciąż występują kolosalne różnice. W województwie zachodnio­pomorskim, które przygodę z wolnym rynkiem zaczynało z ciężarem nierozwiązanego problemu pegeerów, koncentracja własności ziemi rolnej poszła najsprawniej. I najdalej – średnia wielkość gospodarstwa rolnego wynosi tu obecnie aż 33 hektary. W Małopolsce, gdzie na gospodarza przypada statystycznie 4,28 hektara, w kwestii własności gruntów nie zmieniło się natomiast praktycznie nic. Gdyby szukać środka między tymi skrajnościami, trzeba by wybrać się właśnie w okolice Polkowic i Głogowa, w pobliże gospodarstwa Płusów, którzy z 68 hektarami ziemi rolnej wystają mocno poza aktualną średnią 18 hektarów dla województwa dolnośląskiego.

– Jeszcze za życia ojca kupiłem okazyjnie cztery hektary od sąsiada – wylicza Krystian. – Gospodarz nie miał już sił ich uprawiać, jego syn pracował w kopalni, dwie córki po studiach zostały we Wrocławiu. Mój ojciec był tym nawet początkowo zgorszony. „Ziemię się sprzedaje, jak już nie ma na chleb”, sarkał pod adresem rodziny sąsiada. Ale ja czułem, że to ma sens, że trzeba zwiększać skalę działalności, bo wtedy stałe koszty gospodarstwa rozłożą się na większą powierzchnię upraw. Z ośmiu hektarów z trudem byliśmy w stanie się utrzymać. Gdyby nie pensja żony w urzędzie, nie starczyłoby nawet na rachunki. Za ziemię sąsiada grosze zapłaciłem, a i tak musieliśmy się rozliczać w kilku ratach. Ale potem już było łatwiej. Tak naprawdę złapaliśmy oddech, dopiero jak przekroczyliśmy 30 hektarów.

Lepiej być nie musi
 

W gospodarstwie Płusów prócz Krystiana pracuje dziś żona, która ostatecznie porzuciła okienko w urzędzie, i 22-letni syn Piotr, studiujący zaocznie inżynierię rolniczą. W okresie nasilonych prac w polu wspomagają ich najemni pracownicy. Na tegoroczne żniwa zatrudnią czterech Ukraińców, którzy zamieszkają w pokojach na strychu, urządzonych dla pracowników sezonowych.

Siadamy w cieniu bzów przy starej studni. Pani Agnieszka stawia na stoliku talerz czereśni. Gdybym przyjechał miesiąc wcześniej, załapałbym się jeszcze na truskawki z jej ogrodu.

– Mam nadzieję, że synowi się nie odmieni i zostanie tu z nami – Krystian Płus podaje talerz z owocami. – Piotrek mówi, że lubi wieś i pracę w polu, ale najbardziej ceni poczucie sensu, jakie jej towarzyszy. Wstaje rano, siada na traktor, jedzie w pole, wpuszcza lemiesz w ziemię i żeby zobaczyć efekty swojej pracy, musi tylko spojrzeć za siebie. Tego nie zapewni żadna praca w biurze. No i niczego mu nie brakuje. Milionerami nie jesteśmy i raczej nie będziemy, ale osiągnęliśmy taki etap, że nie muszę się martwić o przyszłość rodziny. Modlę się tylko o to, żeby nie było gorzej. Lepiej być już nie musi.

Ich miejscowość (Płus prosi, żeby nie wymieniać jej nazwy) to typowa dla tej okolicy poniemiecka wieś. Pod dwa tysiące numerów, ceglane domy pamiętające jeszcze Rzeszę, od niedawna dopiero regularnie remontowane, odkąd mieszkańcy tej części Polski uwierzyli, że nie są tutaj tylko tymczasowo. Przy głównej ulicy porządek, nawet wiata przystanku, na którym nie zatrzymuje się już żaden autobus, doczekała się ostatnio malowania. Za płotami zadbane trawniki, przycięte żywopłoty, równe linie ogródkowych grządek.

– Tak, to nie ta sama wieś co 20 lat temu – dodaje z satysfakcją Płus spoglądając w stronę sąsiednich zabudowań. – Ci, którzy mogli wyżyć z rolnictwa, zajmują się nim nadal, ale reszta poszła pracować do miasta, do huty albo do kopalni. Pewnie, że ludziom różnie się wiedzie, ale biedy ogólnie nie ma. Za to trzy nowe rodziny się w ciągu ostatnich kilku lat wprowadziły. Z miasta.

Z danych GUS wynika, że dochody ludności mieszkającej na wsi od kilkunastu lat rosną szybciej niż w mieście. W latach 2004-18 tzw. dochód rozporządzalny na osobę na wsi zwiększył się o 158 proc., natomiast w mieście o 119 proc. W 2004 r. przeciętna rodzina na wsi dysponowała budżetem w wysokości zaledwie 66 proc. średniego dochodu w mieście. W 2018 r. było to już 77 proc.

Misterium obfitości

Te liczby korespondują ze wstępnymi danymi z ostatniego spisu powszechnego, które wskazują, że w dekadzie 2011-21 liczba mieszkańców miast spadła o 3 proc., natomiast liczba ludności wiejskiej zwiększyła się o 1 proc. GUS wciąż analizuje te dane, ale nawet wstępne opracowania pokazują, że nie można wyciągnąć z nich uproszczonego wniosku o spadku dzietności w miastach przy jednoczesnym wzroście na wsi. Pod tym względem podział na wieś i miasto uległ zatarciu. Jeszcze w 1990 r. szacowano, że przeciętna Polka zamieszkująca obszary wiejskie urodzi w trakcie swojego życia statystycznie 2,6 dziecka, podczas gdy w przypadku kobiet z miast współczynnik ten nie przekraczał 1,8. A 20 lat później w obu przypadkach wskaźniki dzietności spadły już poniżej 1,5 dziecka na kobietę – w 2020 r., po raz pierwszy w dziejach pomiarów statystycznych, kobiety w miastach rodziły dzieci częściej niż panie ze wsi.

Demografia to jedno. Drugim zjawiskiem jest „przelewanie się” miast poza ich granice administracyjne, czyli formalnie na tereny wiejskie. Suburbanizacja nie ma jednak nic wspólnego z przeprowadzkami z miasta na wieś. Przeciwnie, tworzy enklawy miejskiego stylu życia tam, gdzie do tej pory królowało wiejskie. Rolnictwo także schodzi na dalszy plan. Jak wynika z raportu „Polska wieś 2020”, przygotowanego przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, z uprawy własnej roli na wsi żyje dziś niespełna 11 proc. mieszkańców. Pozostali albo nigdy nie mieli z nią do czynienia, albo zmienili profesję na czysto miejską, pracując np. w usługach, bądź codziennie dojeżdżają do pracy w polu u któregoś z bogatszych sąsiadów.

Wieś dwóch prędkości
 

W ten oto sposób żniwa, które kiedyś jednoczyły wieś we wspólnym wysiłku, teraz dzielą ją na tych, którzy mają ziemię rolną, oraz resztę.

– Czas zbiorów to moment, w którym silnie daje o sobie znać typowa dla wsi duma z posiadania ziemi i z tego, że ciężka praca w polu daje namacalne efekty w postaci żywności dla rodziny – mówi Magdalena Zych z Muzeum Etnograficznego w Krakowie. – Mówimy o kilku, czasem kilkunastu dniach, które na wsi od wieków stanowią naturalny łącznik pomiędzy minionym rokiem a tym, który się zacznie zaraz po dożynkach. Od obfitości tegorocznych plonów z ostatniego zasiewu zależał nie tylko los rodziny gospodarza, ale też kolejny zasiew, bo przecież tylko część plonu można było zostawić na ziarno siewne. Dzisiaj ta zależność zniknęła, rolnicy mogą ziarno po prostu dokupić, ale kalendarz rolniczy nadal nie istnieje bez żniw – tłumaczy etnografka.

Problem w tym, że ten kalendarz na wsi już nie dominuje. „Drodzy mieszkańcy wsi – nie przeszkadzajcie rolnikom w ich pracy!”, piszą w wystosowanym kilkanaście dni temu apelu przedstawiciele Wielkopolskiej Izby Rolniczej. W dalszej części tekstu wręcz proszą o wyrozumiałość dla gospodarzy podczas tych kilkunastu dni, kiedy wielu z nich musi pracować w nocy, żeby wykorzystać każdą godzinę dobrej pogody.

Podobne apele nie są dziś na wsi rzadkością, podobnie jak awantury o zakłócanie ciszy nocnej pracami rolnymi czy o aromat obornika, który nowo przybyłym na wieś psuje rustykalne doznania. Nowością jest protekcjonalny ton, z jakim autorzy zwracają się do adresatów apelu, począwszy od zarysowania wyraźnego podziału na „rolników i mieszkańców wsi”, aż po przypomnienie, że chleb na stołach tych ostatnich powstaje z ziaren, których dostarczają ci pierwsi.

Coraz częściej podziały wychodzą zresztą poza sferę retoryki. Badacze samorządowi alarmują, że w polityce inwestycyjnej wielu wiejskich gmin, które ­obrosły miejskimi peryferiami wskutek suburbanizacji, widać już coś na kształt szowinizmu. Władze gmin koncentrują inwestycje i remonty na obszarach zajmowanych przez mieszkańców żyjących tam od pokoleń. Nowe tereny przy granicach miast przez niektórych wójtów są natomiast uznawane za obce i niewarte zachodu.

Rolnicy istotnie mogą czuć dziś coś na kształt Schadenfreude
, kiedy obserwują nagłe zainteresowanie miasta kwestiami żywnościowymi i słowa uznania pod swoim adresem. Jeszcze 10 lat temu w polskich mediach obowiązywała zupełnie inna narracja. „Hasło (...), że rolnicy nas »żywią i bronią«, najwyższy czas porzucić. Rozdrobnione polskie rolnictwo nie potrafi dostarczyć Polakom ani dość zboża, ani mięsa, ani nawet warzyw. Coraz więcej towarów rolnych musimy sprowadzać” – pisała w 2012 r. w „Polityce” Joanna Solska.

11 lat, które upłynęły od tamtej publikacji, było jednak na wsi czasem wielkiej zmiany (patrz: ramka obok). Efektywność produkcji rolnej w Polsce wzrosła w tym okresie z zaledwie 30 do ponad 51 proc. średniej dla 15 krajów tzw. starej Unii. Wciąż jest wiele do poprawy, bo zatrudniające aż 8,4 proc. dorosłych Polaków rolnictwo przynosi zaledwie 3 proc. PKB. Duże gospodarstwa, wytwarzające towary warte co najmniej 100 tysięcy euro rocznie, odpowiadają nad Wisłą za nieco ponad 40 proc. krajowej produkcji rolnej, podczas gdy we Francji, Niemczech i krajach Beneluksu, z udziałem w rynku na poziomie 90 proc., takie podmioty stanowią zdecydowaną większość.

Największe w Polsce gospodarstwo rolne niebędące spółdzielnią należy obecnie do braci Romanowskich z Bartoszyc w województwie warmińsko-mazurskim. 8 tysięcy hektarów to własność rodziny, a 4 tysiące kolejnych bracia dzierżawią od Agencji Nieruchomości Rolnych. Jeśli przemnożyć to przez podawany co roku przez GUS przeciętny dochód z pracy w indywidualnych gospodarstwach rolnych, który w 2021 r. wyniósł 3288 zł rocznie, wyjdzie prawie 40 mln zł. W porównaniu z latyfundiami, jakie działają w krajach ościennych, to jednak wciąż niewiele.

– W mieście ludzie nie powinni się oburzać, że na wsi wyrastają latyfundia, bo innej drogi nie ma – wzrusza ramionami Krystian Płus. – Jeśli miasto ma być syte i bezpieczne, bogata musi być polska wieś. Nie ma co sobie zaglądać do kieszeni, przeliczać, ile mercedesów można kupić za jeden kombajn. Wszyscy jedziemy na jednym kombajnie – śmieje się rolnik.

Przez kilkanaście ostatnich lat rynek rolny przeżywał tymczasem swój własny „koniec historii”. Analitykom wydawało się, że przemysł spożywczy znalazł rozwiązanie dla niemal wszystkich problemów z aprowizacją szybko powiększającej się populacji globu, a jedynym wyzwaniem pozostaje znalezienie sposobu na dostarczenie nadwyżek z bogatych zachodnich stołów niedojadającemu globalnemu Południu. Ale wtedy do gry weszły najpierw pandemia, a potem wojna w Ukrainie, i okazało się, że ceny i dostępność żywności mogą być tematem, który podnosi ciśnienie nawet zamożnym Europejczykom.

– A teraz przypomnij sobie, o co wieś walczyła przez ostatnie lata – Krystian znów podsuwa talerz z czereśniami. – O zmniejszenie uzależnienia krajowej produkcji spożywczej od importu. O ochronę naszych producentów żywności. O bardziej partnerskie układy między wielkimi sieciami handlowymi a rolnikami. I miała rację. Historia teraz to przyznaje. Tylko nie wiem, czy nie jest za późno, żeby te złe trendy zatrzymać.

Wystarczy, mówi Krystian, rozejrzeć się po polskich polach, na które właśnie wjeżdżają kombajny. Wciąż królują na nich zboża, ale areał takich upraw kurczy się od kilku dekad. W 1950 r. powierzchnia obsiana zbożami wynosiła w Polsce 9,5 mln hektarów. Ponad 2,5 mln hektarów zajmowały uprawy ziemniaków, resztę zaś, w śladowych ilościach, stanowiły plantacje rzepaku i buraków cukrowych. Obecnie do produkcji zbóż polskie rolnictwo wykorzystuje tylko 7,5 mln hektarów. Znacząco wzrósł za to areał upraw oleistych, głównie kukurydzy i rzepaku, skurczyły się natomiast plantacje ziemniaka, którego sadzi się obecnie na powierzchni zbliżonej do tej, jaką tuż po wojnie zajmowała w Polsce uprawa buraka cukrowego. Rodzime rolnictwo stało się ważną częścią przemysłu spożywczego, pracuje w wyznaczonym przez niego trybie, ale w coraz mniejszym stopniu zaspokaja bieżące potrzeby spożywcze samych rolników.

– Ja też już ziemniaków nie sadzę, szkoda mi czasu, wymieniam się na nie z sąsiadem za zboże – mówi Płus. – Jak sąsiadowi też się to przestanie opłacać, zacznę je kupować w sklepie. Tylko że jak w okolicy ziemniaki nie będą się już opłacać nikomu, wtedy o ich cenie będzie decydować sklep. I zadba, żeby nie była niska. To co, jeszcze czereśni?

– Własne?

– Ze sklepu.

– To ja podziękuję.©℗

 

 

Polska się wyżywi
 

Czy dzięki tegorocznym żniwom możemy liczyć na większe spowolnienie inflacji? Do takich wniosków można łatwo dojść po przeczytaniu informacji GUS o dynamice cen żywności w lipcu, które spadły w porównaniu z czerwcem. To jednak zbyt uproszczona ­diagnoza.

Nieco tańsze niż miesiąc wcześniej zakupy rzeczywiście zawdzięczamy efektowi sezonowej nadpodaży. Wiele produktów, które wcześniej przyjeżdżały do nas zza granicy, głównie warzywa i owoce, teraz można kupić taniej od krajowych plantatorów. W przypadku zbóż i roślin oleistych wygląda to jednak inaczej. Pszenicę czy rzepak spożywamy w przetworzonej formie, jako składniki produktów, a to oznacza, że dostarcza nam ich głównie przemysł spożywczy, dla którego ceny produktów rolnych stanowią tylko ok. 20-35 proc. kosztów produkcji. Poza tym wielki biznes nie kupuje na bazarach. Punktem odniesienia dla dokonywanych przez niego zakupów są ceny na światowych giełdach towarowych, na które wpływ ma już gra podaży i popytu na całym świecie, nie tylko wielkość krajowych plonów.

Misterium obfitości

Co stałoby się jednak z polskim przemysłem spożywczym, gdyby nagle musiał działać wyłącznie w oparciu o produkty dostarczane przez rodzimych rolników? Odpowiedzi na to pytanie poszukali na początku 2023 r. analitycy banku Credit Agricole. Na podstawie danych Organizacji NZ ds. Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) oszacowali poziom samowystarczalności dla państw Unii. Pod lupę wzięto zboże, tłuszcze roślinne, tłuszcze zwierzęce, mleko, jaja, mięso, owoce, warzywa oraz ryby i owoce morza. Polska – jak pokazały analizy – okazała się samowystarczalna w produkcji żywności aż w 7 z 9 analizowanych kategorii. Po sparaliżowaniu handlu międzynarodowego odczulibyśmy jedynie problemy z dostępnością tłuszczów roślinnych (głównie oliwy) oraz ryb i owoców morza. Druga po Polsce Holandia okazała się samowystarczalna w produkcji żywności z 6 z 9 analizowanych kategorii.

W podsumowaniu autorzy raportu zwracają jednak uwagę, że mimo wysokiej nadwyżki handlowej (eksport polskiej żywności w 2022 r. ustanowił nowy rekord i wyniósł 47,6 mld euro, sprowadziliśmy zaś surowce spożywcze za 32,1 mld euro) Polska może jeszcze wzmocnić potencjał swojego rynku spożywczego. Najważniejszym celem powinno być uniezależnienie się od importu pasz, nawozów i środków ochrony roślin. ©℗ MR

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Misterium obfitości