Kaczyński musiał się cofnąć

Stracili wszyscy główni gracze w obozie władzy. Ale opozycja nie ma się z czego cieszyć. Skoro nie jest w stanie z Gowinem obalić Kaczyńskiego, to znaczy, że w tym Sejmie nie obali go wcale

08.05.2020

Czyta się kilka minut

Jarosław Gowin w Sejmie, 7 maja 2020 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / Reporter / East News /
Jarosław Gowin w Sejmie, 7 maja 2020 r. / Fot. Andrzej Iwańczuk / Reporter / East News /

Na ostatniej prostej Kaczyński i Gowin zachowywali się jak kierowcy pędzących na siebie samochodów, przy czym prowadzący tira Kaczyński wygrażał jadącemu maluchem Gowinowi zmiażdżeniem i wyrzuceniem z toru. Choć wyścig, który dla Zjednoczonej Prawicy mógł się zakończyć śmiertelnym wypadkiem, został w ostatnich chwili zatrzymany, to powodów do radości w PiS i w partii Gowina nie ma. Po buncie niedawnego wicepremiera nic już nie będzie takie samo, a jego polityczne rozjechanie tirem przez Kaczyńskiego jest kwestią czasu. 

Przegrali wszyscy politycy

Tak naprawdę przegrali wszyscy, nade wszystko jednak przegrał Gowin. Zjednoczona Prawica — na którą składa się PiS, partia Porozumienie Gowina oraz Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry — ma w Sejmie raptem 4 głosy ponad minimalną większość. Gowin ma 18 posłów, więc teoretycznie może blokować decyzje PiS.

Mogło się wydawać, że sprzeciwiając się majowym wyborom korespondencyjnym, Gowin prowadzi z Kaczyńskim starannie zaplanowaną grę, obliczoną na wzmocnienie własnej pozycji i zademonstrowanie, że ma pole do porozumienia z opozycją. To z kolei — w odpowiednich okolicznościach — umożliwiałoby mu nawet utworzenie rządu z PO, PSL i SLD.

Jak to się skończyło? Całkowitą kompromitacją Gowina po obu stronach politycznego frontu. 


Czytaj także: Paweł Bravo: Pakt Jarosławów


Opozycja z PO i PSL usiadła z nim do stołu negocjacyjnego z dużym sceptycyzmem, zakładając, że jego bunt jest pozorny. Jednak z czasem zaczęła wierzyć, że Gowin doszedł do psychicznej granicy odporności we współpracy z Kaczyńskim, który ma tendencję do pomiatania współpracownikami — to podstawowa przyczyna większości rozstań z PiS w historii partii. Dlatego też Platforma zaproponowała nawet Gowinowi fotel marszałka Sejmu w zamian za zagłosowanie wraz z opozycją przeciwko wyborom korespondencyjnym w maju — bo opozycja z posłami Gowina miałaby większość w Sejmie. Z kolei w PSL trwały przymiarki do sojuszu z Gowinem, gdy już opuści Kaczyńskiego na dobre. Tylko Lewica zachowywała dystans, od początku uważając, że ostatecznie Gowin wróci na łono PiS.

W tym sensie liderzy PO i PSL przegrali tę rozgrywkę. Albo zgrzeszyli naiwnością, wierząc w bunt Gowina. Albo nieskutecznością — nie potrafiąc owego buntu, jeśli był realny, podtrzymać i pielęgnować. Gowin jednak przegrał podwójnie — w tym Sejmie nikt z opozycji już z nim poważnie nie porozmawia. W Platformie jest na niego złość, a w PSL — wściekłość. Cytowanie epitetów stosowanych przez ludowych polityków byłoby nie na miejscu.

Wyrok na Gowina

Tak, Lewica miała rację — Gowin wrócił na łono PiS. Na pierwszy rzut oka, zachował nawet twarz.

Osiągnął swój cel: doprowadził do przesunięcia wyborów. Tyle że ostatnich tygodni nie da się z historii relacji Kaczyńskiego z Gowinem wymazać. Ataki przybocznych prezesa na Gowina, próby kupowania posłów Porozumienia stanowiskami (oferenci byli nagrywani, a Gowin opowiada, że ma te nagrania), doprowadzenie do rozłamu w partii — PiS pokazał swe umiejętności perswazyjne w pełnej krasie.

Powiedzieć, że to koniec elementarnego zaufania w obozie władzy — to nic nie powiedzieć.

Wyrok na Gowina zapadł, nikt w klasie politycznej nie ma co do tego wątpliwości. Gowin także mieć nie powinien. Okazało się, że idąc na wojnę ze znacznie większym i bardziej doświadczonym przeciwnikiem, działał bez żadnego planu. Całą tą operacją zepsuł sobie na trwałe relacje z Kaczyńskim i opozycją jednocześnie — nie lada to sztuka. W dodatku kończy tę grę bez własnej partii, bo PiS mu ją skorumpował i podzielił. Groteskowo wyglądała konferencja Gowina po tym, jak dogadał się z Kaczyńskim. Otaczali go — teoretycznie — posłowie Porozumienia, w tym tacy jak np. Włodzimierz Tomaszewski, który kilkadziesiąt godzin wcześniej publicznie wypowiedział mu posłuszeństwo. Porozumienie przestało istnieć.

Dwór eunuchów

Ale Kaczyński także jest przegrany. Przede wszystkim — okazało się, że nie jest wszechmocny. Że w gronie — jak mawiał były wiceszef PiS Ludwik Dorn — partyjnych eunuchów, gotowych wypełnić każde, najbardziej groteskowe pomysły prezesa, znalazł się ktoś, kto postawił weto. Opór Gowina doprowadził do tego, że Kaczyński musiał zrezygnować ze swego priorytetowego celu, czyli wyborów w maju.

Choć tak naprawdę Gowin swym uporem uratował Kaczyńskiego przed kłopotami — wybory były przygotowywane w skandalicznych warunkach, prawdopodobnie też doszło do wycieku kart do głosowania — to perspektywa Kaczyńskiego jest inna: w niedzielę miał mieć swego prezydenta, a go nie ma. I to jest porażka prezesa. Najbardziej bolesna, odkąd niemal 5 lat temu stał się jedynowładcą Polski.

W dodatku nie jest to jednorazowa przegrana, incydentalny błąd w dobrze naoliwionym mechanizmie. To praktycznie koniec jednolitej, hermetycznej, zdeterminowanej w realizacji swych planów władzy. Od teraz Kaczyński może mniej. Coś się zaczęło, coś się skończyło.

Prezydent jak przedmiot

Przegranym jest także prezydent — konflikt między Kaczyńskim i Gowinem pokazał dobitnie, że Andrzej Duda jest przedmiotem, a nie podmiotem polityki szefa PiS. Symbolem tego będzie środowa debata prezydencka w TVP, w której Duda potykał się z dziewięciorgiem, w większości krytycznych wobec niego konkurentów. Okazało się, że prezydent uczestniczył w szopce bez znaczenia, bo parę chwil po debacie Kaczyński z Gowinem swym porozumieniem dwóch zwyczajnych posłów odwołali wybory 10 maja, których dotyczyła debata.


Czytaj także: Jarosław Flis: Gang Olsena w amoku


Co więcej: czy to się to Dudzie podoba, czy nie — władze PiS w pewnym momencie wojny z Gowinem rozważały nawet wariant podania się prezydenta do dymisji jako szansę na wyjście z konstytucyjnych kłopotów, gdyby wyborów 10 maja nie udało się przeprowadzić. Wiele wskazuje na to, że Duda nie miał o tym zielonego pojęcia.

Wariant Kozielewicza

Wszystko powyższe to polityczne skutki wojny i zawieszenia broni dwóch Jarosławów. Ale są też skutki prawne. Co dalej z wyborami prezydenckimi? Wszak jeśli do początku sierpnia nie wybierzemy głowy państwa, to zaczną się kłopoty. Polska konstytucja, dobrze skrojona na wypadek śmierci lub dymisji prezydenta, nie przewiduje sytuacji, w której prezydent nie został wybrany w terminie, bo po prostu wybory się nie odbyły. Kto miałby wówczas podpisywać ustawy?

Rozwiązanie na łamach „Rzeczpospolitej” podpowiedział Wiesław Kozielewicz, były szef Państwowej Komisji Wyborczej, a obecnie sędzia Sądu Najwyższego, gdzie kieruje Izbą Karną. Choć do SN trafił przed objęciem rządów przez PiS, jest uważany za umiarkowanego stronnika władzy.

Zaproponował on rozwiązanie sytuacji, gdy wyborów nie uda się przeprowadzić 10 maja. W tej procedurze brałby udział Sąd Najwyższy i jest ona prawnie uregulowana w konstytucji.

Wedle Kozielewicza — w co wierzą także Kaczyński z Gowinem — po 10 maja Państwowa Komisja Wyborcza podejmie uchwałę, w której skonstatuje, że wybory się nie odbyły. W tej sytuacji sprawa trafi do Sądu Najwyższego — jak w przypadku każdych wyborów. Ponieważ — jak sądzi pan Wiesław i panowie Jarosławowie — wybory, których nie było, na pewno zostaną uznane za nieważne‚ będzie możliwość rozpisania nowych. Jest na to przepis: art. 129 ust. 3 konstytucji stanowi, że w razie stwierdzenia nieważności wyboru prezydenta przez Sąd Najwyższy przeprowadza się nowe wybory, tak jak po opróżnieniu tego urzędu. To procedura szybsza od standardowych wyborów, bo stosowana jest w razie śmierci prezydenta lub jego rezygnacji. Marszałek Sejmu ma do 14 dni na zarządzenie wyborów, a muszą się one odbyć w ciągu 60 dni od daty zarządzenia. To daje PiS duże pole manewru. Wybory odbyłyby się zapewne w lipcu, ale możliwe są nawet wcześniej.

Gdzie ręka prezesa nie sięga

Szkopuł w tym, że przywykły do pełnej kontroli instytucji Kaczyński oddaje swój fundamentalny projekt polityczny — drugą kadencję prezydencką dla PiS — w ręce instytucji choć przez obecną władzę napoczętych, to nie skonsumowanych całkowicie. Co prawda PiS po dojściu do władzy zmienił zasady wyłaniania PKW, ale wciąż jest tam grupa sędziów niezależnych, są także reprezentanci opozycji. W tym sensie PiS nie może sterować decyzją PKW w sprawie wyborów prezydenckich, jak steruje choćby Trybunałem Konstytucyjnym.

Podobnie jest z Sądem Najwyższym. Choć są co do tego wątpliwości prawne, wszystko wskazuje na to, że o ważności wyborów, których nie było, rozstrzygać będzie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN. To izba stworzona za czasów PiS, ale nie jest wprost sterowana z partyjnej centrali. Przykład: odrzuciła wszystkie protesty PiS dotyczące wyborów do Senatu jesienią zeszłego roku. A wystarczyłoby, by uznała dwa — i PiS, a nie opozycja, miałoby dziś większość w Senacie.


Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Wybory Jarosławów


Szefowa Izby Kontroli, dr hab. Joanna Lemańska — skądinąd wybrana za czasów PiS koleżanka Andrzeja Dudy — już wysyła pomruki niezadowolenia, że panowie Jarosławowie przewidują decyzję SN. — Z dużym zdziwieniem odebrałam informację, że zostało a priori przyjęte założenie dotyczące przyszłego orzeczenia SN w sprawie uznania ważności wyborów prezydenckich w Polsce. Przypominam, że sędziowie są niezależni i niezawiśli w swoich orzeczeniach, a o jego treści decyduje skład orzekający — stwierdziła.

Faktem jest jednak to, że PKW i Sąd Najwyższy oceniając zagmatwaną przez PiS sytuację wokół wyborów prezydenckich, muszą wziąć pod uwagę kłopoty, które czekają nas, jeśli do początku sierpnia nie wybierzemy nowego prezydenta. Zapewne więc przymkną oko na nieadekwatność zastosowanej przez obóz władzy procedury, zakładając, że jakoś wybory zrobić trzeba. A — przy wszystkich zastrzeżeniach — kompromis Jarosława z Jarosławem umożliwi w miarę przejrzysty wybór prezydenta.

 

Autor jest dziennikarzem Onet.pl, stale współpracuje z "TP"

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz Onetu, wcześniej związany z redakcjami „Rzeczpospolitej”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Tygodnika Powszechnego”. Zdobywca Nagrody Dziennikarskiej Grand Press 2018 za opublikowany w „Tygodniku Powszechnym” artykuł „Państwo prywatnej zemsty”. Laureat… więcej