Jeszcze nie teraz

Bliski Wschód - najbardziej zapalny region świata, a zarazem najważniejszy dla bezpieczeństwa energetycznego Zachodu - stanął przed wielką niewiadomą. Niezależnie od tego, czy reżim w Egipcie przetrwa, Zachód powinien zrewidować swoją politykę wobec tego kraju i całego regionu.

01.02.2011

Czyta się kilka minut

Rewolucje społeczne i wielkie powstania narodowe zawsze charakteryzują się tym, że na ich czele maszerują odważni i zdecydowani liderzy. Niezależnie od tego, czy przynoszą w ostatecznym rozrachunku wolność, jak w Europie Wschodniej, czy nową niewolę, jak w Rosji carskiej albo w Iranie - musi być ktoś z charyzmą, kto pokieruje tłumem i doprowadzi do tego, że żołnierze odmówią wykonania rozkazu strzelania do swoich rodaków.

Czy ktoś taki pojawił się w Egipcie, gdzie w minionych kilku dniach doszło do wydarzeń, przez niektórych nazwanych już rewolucją, powstaniem czy nawet arabską "Wiosną Ludów"? Na razie nie. Były dyrektor generalny Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, prawnik i dyplomata Mohamed El-Baradei - z jednej strony będący dla Egipcjan gwarantem niezależności od Zachodu, a z drugiej umiarkowania i prawdziwej demokracji - częściej niż na czele demonstracji pojawiał się w przydomowym ogródku, gdzie udzielał wywiadów zachodnim stacjom. I nie można mieć do niego o to pretensji: to kulturalny, wykształcony analityk, żaden egipski Lech Wałęsa czy Andrzej Gwiazda. Również wpływowe Bractwo Muzułmańskie, którego tak bardzo obawiają się Europa i USA, nie ma na tyle silnych osobowości, by porwać za sobą tłumy.

I dlatego trudno jasno określić, w którą stronę potoczą się wydarzenia na ulicach Kairu. Wypadki mogą mieć co najmniej dwa scenariusze. W każdym z nich kluczową pozostaje rola półmilionowej armii, od pół wieku odgrywającej ogromną rolę zarówno w polityce, jak i gospodarce Egiptu.

Scenariusz numer jeden

Egipskie społeczeństwo potrafi demonstrować, domagać się wolności, a nawet organizować obywatelskie milicje, chroniące domy i muzea przed szabrownikami. Ale nie jest w stanie samo naruszyć podstaw systemu. Jeszcze nie tym razem. Piszę ten tekst w poniedziałek 31 stycznia - i być może w chwili, gdy będzie on czytany, okaże się, że Egipcjanie zrobili już coś, co zdezawuowało moje prognozy. Prawdę mówiąc, chciałbym się tak pięknie pomylić. Jednak w tej chwili sytuacja rozwija się wyraźnie na korzyść reżimu, choć niekoniecznie musi to oznaczać, że 82-letni dyktator-prezydent Hosni Mubarak, rządzący Egiptem od 1981 r., dokona krwawej łaźni na ulicach Kairu.

Zresztą, gdyby nawet do niej doszło, byłoby to rozwiązanie na krótką metę. Mubarak chyba zdał już sobie sprawę, że musi pożegnać się z niedawnymi marzeniami o "monarchii dziedzicznej" i przekazaniu władzy młodszemu synowi Gamalowi. Prędzej dojdzie do "odwilży", wciągnięcia części opozycji do rządów i poszerzenia sfery wolności. Może się też zdarzyć, że w ramach przewrotu pałacowego Mubarak upadnie, ale w kraju i tak pierwsze skrzypce grać będą wojskowi, gwarantujący powolną transformację oraz stabilność dotychczasowych przymierzy Egiptu z Zachodem i pokoju z Izraelem.

Wszystkim, którzy sądzą, że egipska autokracja jest na skraju rozpadu, a za moment zawalą się także reżimy w Jemenie, Algierii i Jordanii, chciałbym przypomnieć to, co działo się w Iranie latem 2009 r. Kiedy z okna na szesnastym piętrze wieżowca w północnym Teheranie spoglądałem na 12-milionową metropolię, wszędzie widziałem ogień pożarów oraz tłumy na ulicach i dachach, krzyczące "Śmierć dyktatorowi!". Podczas jednej z demonstracji na ulice wyszły dwa miliony ludzi. A jednak irański system przetrwał, m.in. dlatego, że brakło sprawnych przywódców z wizją, którędy poprowadzić zbuntowanych ludzi.

Oczywiście nie da się nałożyć kalki Iranu na Egipt, który jest krajem o wiele mniej zamkniętym, a tym samym bardziej podatnym na wpływy światowych mocarstw. Różne są też przyczyny rewolt w obu krajach. W Teheranie ludzie wyszli na ulice tuż po ogłoszeniu wyników sfałszowanych wyborów. W Egipcie społeczeństwo bez protestów przełknęło zmanipulowaną elekcję w listopadzie 2010 r., mimo iż władza wygnała poza parlament opozycyjne Bractwo Muzułmańskie, wcześniej mające w nim 20 proc. miejsc.

Egipcjanie ruszyli na ulice teraz, gdy zobaczyli, jak łatwo upadł rząd satrapy Bena Alego w Tunezji. Wtedy właśnie uznali, że muszą spróbować wyzwolić się z opresji i - przede wszystkim - z ogromnej biedy. Egipt jest 80-milionowym państwem, w którym średnia wieku to zaledwie 24 lata, a co trzeci człowiek żyje za mniej niż dwa dolary dziennie. I tego ostatniego mieszkańcy Kairu oraz Aleksandrii mieli chyba najbardziej dość.

W zachodniej prasie analitycy zaciekle dyskutują, dlaczego Bractwo Muzułmańskie - jedyna opozycja z naprawdę silnymi strukturami - jest tak pasywne. Przeważają głosy, że to inteligentna taktyka: Bractwo wie, że gdyby wyszło na ulice pod sztandarami ruchu, dałoby Mubarakowi już w pierwszych godzinach rewolty świetny argument do wydania wojsku rozkazu pacyfikacji zbuntowanych miast. Dyktator mógłby potem tłumaczyć swoim zachodnim sojusznikom (notabene - policja rozpędzała tłumy demonstrantów gazem made in USA), że uchronił najważniejsze państwo arabskie przed islamskim fundamentalizmem.

Jeśli Bractwo rzeczywiście zastosowało taktykę samoograniczenia, może to świadczyć o mądrej i propaństwowej postawie jego przywódców. Przemawiałaby za tym historia ostatnich lat, kiedy egipski odłam Bractwa, tej panarabskiej organizacji, bardzo złagodniał. Jednocześnie Bractwo wciąż ma wielkie zasługi (czego Zachód nie lubi zauważać) na polu niesienia pomocy egipskiej biedocie - nie tylko finansowej, ale także zdrowotnej i edukacyjnej. Stąd czerpie swą popularność wśród wyborców. Problem w tym, że Bractwo nie jest już tak dynamiczne jak w przeszłości, gdyż najbardziej aktywni liderzy średniego szczebla siedzą w więzieniach.

Teoretycznie istnieje oczywiście możliwość, że liderzy Bractwa knują w podziemiach plany na wzór tych, które opracowywał Lenin, gdy przygotowywał się do zawłaszczenia rewolucji lutowej 1917 r., która obaliła carat. Albo na wzór tego, co w Iranie zrobił Chomeini, który najpierw działał ręka w rękę z silną tam lewicą, a potem ją wymordował. To jednak tylko teoria, dziś nie do sprawdzenia.

Scenariusz numer dwa

A teraz załóżmy, że egipscy generałowie zdecydowali się pójść za głosem ludu i rzucili mu na żer Hosniego Mubaraka. Załóżmy nawet, że - obawiając się buntu szeregowców - odeszli w cień i zgodzili się na powstanie rządu jedności narodowej, na czele z liderami Bractwa i z Mohamedem El-Baradeim. Nawet jeśli przyjmiemy ten optymistyczny scenariusz, jedno jest pewne: sytuacja na Bliskim Wschodzie zmieni się radykalnie. Stanie się jeszcze bardziej skomplikowana, niż jest obecnie.

Zwróćmy uwagę: kto najbardziej wspiera dziś tłumy na egipskich ulicach? Iran. I nie chodzi tu o słabnącego z każdym miesiącem lidera irańskiej opozycji Mir Hosejna Musawiego, który w minioną sobotę stanął zdecydowanie po stronie egipskiej rewolty (zresztą jako pierwszy z liczących się na świecie muzułmańskich polityków). Zamieszki w Egipcie z wielką radością przywitał też irański rząd, którego telewizja obszernie transmituje wydarzenia z Kairu, podczas gdy państwowe stacje w krajach arabskich - z wyjątkiem bardzo niezależnej katarskiej Al-Dżaziry - jak ognia unikają tematu. Podczas najważniejszej modlitwy piątkowej w Teheranie reprezentant Alego Chameneiego w płomiennym przemówieniu porównał bunt Egipcjan do wydarzeń, które 32 lata temu obaliły szacha Iranu, uznawanego przez Irańczyków za sługę Zachodu. Dla reżimu irańskich ajatollahów Mubarak to dziś najgorszy wróg i sługus USA. Oba państwa nie utrzymują kontaktów dyplomatycznych od czasów irańskiej rewolucji i gościny, jakiej Egipt udzielił uciekającemu z ojczyzny szachowi Pahlawiemu. Dlatego dziś Chamenei z nadzieją patrzy w stronę Kairu. Doskonale wie, że nowy lider Egiptu, kimkolwiek się okaże, będzie mu na rękę.

Najwięcej do stracenia ma oczywiście Izrael. Przez lata Mubarak był gwarantem względnego spokoju na Bliskim Wschodzie, stojąc na czele państwa z potężną armią, która zapewniała, że żadnemu z krajów arabskich (może z wyjątkiem Syrii) nie przyjdzie do głowy nowa wojna z Tel Awiwem. Mubarak to oczywiście dyktator, ale w polityce wobec Izraela wykazywał się zawsze rozsądkiem. Gdyby odszedł, byłaby to dla Tel Awiwu katastrofa, a pilnie strzeżona dziś granica Egiptu i Strefy Gazy mogłaby stanąć otworem dla transportów broni słanych Hamasowi.

Nawet gdyby następcą dyktatora został El-Baradei, laureat Pokojowej Nagrody Nobla, nic nie byłoby takie jak przedtem. Przez lata, gdy znany z umiarkowania El-Baradei szefował Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, wyrażał się sceptycznie o amerykańskich i izraelskich raportach, w których dominowało przekonanie, że Iran jest na progu zdobycia broni jądrowej. Nie dość, że zdecydowanie twierdził, iż nie ma na to żadnych kategorycznych dowodów, to jeszcze przypominał, że sam Izrael nigdy nie podpisał paktu o nierozprzestrzenianiu broni masowego rażenia i na dodatek sam ją zbudował.

Wizja przejęcia władzy przez Bractwo Muzułmańskie jest dla Izraela jeszcze gorsza. Nawet jeśli ruch ten jest obecnie łagodny, nie należy zapominać, że egipska ulica ma wobec Izraela ogromne kompleksy; pamięta, jak to malutkie państwo kilkakrotnie dało łupnia wielkiej egipskiej armii.

Warto też pamiętać, jak wielkie znaczenie dla Egipcjan ma islam. Według Instytutu Gallupa, Egipt jest w ścisłej czołówce państw o największym przywiązaniu do religii. 97 proc. Egipcjan twierdzi, że islam jest bardzo ważną częścią ich codziennego życia. Mitem jest oczywiście, że religia ta ze swej natury jest antyżydowska, gdyż oba wyznania mają wspólną historię, wspólnych proroków, a do powstania Izraela w 1948 r. antysemityzm był wśród Arabów marginesem. Od tego czasu sytuacja zmieniła się jednak radykalnie, w siłę urosły Hamas i Hezbollah (który sięga po władzę w Libanie), a i sytuacja w samym Izraelu jest skomplikowana. Państwo to od lat nie miało tak fundamentalistycznego i radykalnego rządu, jak obecny gabinet premiera Beniamina Netanjahu, którego nie interesują żadne ustępstwa wobec Palestyńczyków, opierając się w tej kwestii nawet naciskom Baracka Obamy.

***

Bliski Wschód, ten najbardziej zapalny region świata i zarazem najważniejszy dla naszego bezpieczeństwa energetycznego, stanął przed wielką niewiadomą. Jeśli nawet w państwach arabskich zatriumfuje demokracja, nie musi wcale oznaczać rozwiązania jakichkolwiek problemów.

Szczególnie Zachód jest w skomplikowanej sytuacji. Przez lata, ze strachu przed fundamentalizmem, wspierał brutalne, ale świeckie rządy w krajach arabskich, przymykając oczy na łamanie praw człowieka. To prawda, że dyplomacja USA w ostatnim dziesięcioleciu zaczęła naciskać na Mubaraka, by zaprzestał prześladowań opozycji. Faktem jest również, że dyktator w pierwszych dniach rewolty nie wydał rozkazu otwarcia ognia do demonstrantów w wyniku zdecydowanych nacisków Obamy i przywódców europejskich.

Trudno jednak zapomnieć, że to USA wysyłały co roku do Kairu pomoc wojskową wartą ponad miliard dolarów, a dwa lata temu obcięły o ponad połowę fundusz na promocję demokracji nad Nilem. Nawet jeśli egipski reżim - z Mubarakiem czy bez - przetrwa, politykę tę trzeba będzie zrewidować. Także po to, aby kolejny wybuch gniewu Arabów nie przyjął antyzachodniego kursu. To byłaby dla nas prawdziwa tragedia.

MAREK KĘSKRAWIEC (ur. 1967) jest publicystą i wykładowcą Instytutu Dziennikarstwa UJ. Autor książek "Afganistan. Po co nam ta wojna?" (wspólnie z Grzegorzem Indulskim) i "Czwarty pożar Teheranu". W poprzednim numerze "Tygodnika" ukazał się jego artykuł o polityce państw zachodnich wobec arabskich dyktatur.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2011