Islamska wojna domowa

Jedność z paryskiego marszu przeciw terrorowi nie potrwa długo. Europa znalazła się pośrodku konfliktu, który trwa wewnątrz islamu. Obecna formuła społeczeństwa wielokulturowego jest skazana na porażkę.

19.01.2015

Czyta się kilka minut

Adel Hanna, chrześcijanin z wioski Dalga w egipskiej prowincji Minya, styczeń 2014 r. / Fot. Roger Anis / AP / EAST NEWS
Adel Hanna, chrześcijanin z wioski Dalga w egipskiej prowincji Minya, styczeń 2014 r. / Fot. Roger Anis / AP / EAST NEWS

Powtarzane dziś mantry o islamizacji Europy czy zwycięskim pochodzie islamu na świecie sprawiają, że strach przed muzułmanami nabiera apokaliptycznych wymiarów. Obawy o tożsamość Europy, o skutki polityki wielokulturowości i imigracji stają się zasadniczą kwestią w naszej debacie publicznej. A dynamika wzrostu wspólnoty islamskiej w Unii, gdzie mieszka 20 mln muzułmanów (4 proc. populacji), dostarcza argumentów partiom skrajnym. Zyskują one coraz większe poparcie – także wśród klasy średniej, dotąd odpornej na radykalizm.


Europejskie pytania


W Wielkiej Brytanii aż 27 proc. rodzin muzułmańskich ma troje lub więcej dzieci. W porównaniu z innymi wspólnotami to rekord: wśród Sikhów rodziny wielodzietne to 14 proc., wśród wyznawców hinduizmu 8 proc., wśród chrześcijan 7 proc. Niemal połowa z 2,8 mln brytyjskich muzułmanów urodziła się już na Wyspach. Jeśli idzie o wyznanie (lub jego brak), islam jest na drugim miejscu (najczęściej deklarowana jest bezwyznaniowość). W latach 2001-09 wspólnota islamska zwiększała swą liczebność dziesięć razy szybciej niż pozostała ludność kraju.
Dane dotyczące Francji są bardziej zróżnicowane. Według Pew Forum w 2011 r. liczba muzułmanów wynosiła 4,9 mln osób i w ciągu 20 lat ma wzrosnąć do 6,9 mln. Ale inne źródła podają, że już teraz wyznawców islamu jest niemal 8 mln (uwzględniając osoby przebywające nielegalnie). Znaczący przyrost wspólnoty muzułmańskiej nastąpił w Niemczech, Holandii i Belgii.
Nic dziwnego, że fenomen przyrostu populacji – w połączeniu z aktami islamskiego terroru na Bliskim Wschodzie, w Maghrebie i Nigerii – tworzą obraz, który przyprawia o drżenie miliony Europejczyków. Postulują oni tolerancję, ale w głębi ducha są zaniepokojeni i sceptyczni wobec szans wielokulturowego społeczeństwa.
Czy Europa staje się polem bitewnym „zderzenia cywilizacji” (mimo zapewnień, że to fałszywa teoria)? Czy moc przyciągania wartości zachodnich słabnie, a skrajne grupy islamskie budują w Europie swe fortece? I czemu chrześcijaństwo traci na spotkaniu z islamem: czy może dlatego, że przemoc to skuteczniejsza obietnica rozwiązania problemów społecznych i politycznych? Takie pytania są formułowane na szerokim forum publicznym. Odzwierciedlają nasze wątpliwości, niepewność, strach o przyszłość.


Inni konwertyci


Na początku XXI w. szajch Ahmad al-Katani – szef organizacji Al-Manar (Latarnia Morska), kształcącej imamów w prawie islamskim – udzielił wywiadu telewizji Al-Dżazira. Skupił się w nim nie na sytuacji w Europie, lecz w Afryce, perorując o zjawisku mało znanym na Zachodzie. Jego zdaniem „w Afryce co godzina 667 muzułmanów nawraca się na chrześcijaństwo, czyli dziennie jest to 16 tys., a rocznie 6 mln”. Al-Katani konkludował, że Afryka, kontynent w dużej mierze należący ongiś do islamu, staje się coraz bardziej chrześcijańska; że o ile na początku XX w. liczba katolików nie przekraczała tam miliona, o tyle w 2000 r. było ich już 330 mln.
Choć dane te trudno zweryfikować, zgadza się z nimi socjolog Massimo Introvigne: uważa on, że „bitwa między islamem i chrześcijaństwem rozgrywa się teraz w Afryce, a muzułmanie ją przegrywają”, dlatego grupy radykalne odpowiadają przemocą, i to na całym świecie. Z kolei Giuseppe Nardi pisze w magazynie „Catholicism Pure and Simple”, że w oparciu o relacje mediów można ocenić, iż 15 proc. imigrantów w Europie porzuca islam i przyjmuje chrześcijaństwo.
W Wielkiej Brytanii liczbę takich konwertytów szacuje się na 200 tys.; we Francji co roku 15 tys. muzułmanów porzuca swą religię i przyjmuje chrześcijaństwo (10 tys. katolicyzm, reszta protestantyzm). Informacje o nawróconych z rzadka pojawiają się w głównych mediach, głównie z obawy o bezpieczeństwo konwertytów – zwłaszcza w kontekście możliwej gwałtownej reakcji ich rodzin i przyjaciół.
Co ciekawe, podawana liczba konwersji jest wysoka również w krajach arabskich, choć ją też trudno zweryfikować. Np. w Algierii w ostatnich latach ochrzczono jakoby 80 tys. osób, które porzuciły islam; w Maroku miały to być „dziesiątki tysięcy”, a w odległej Malezji 250 tys. (nie można tu też wykluczyć, że mamy do czynienia z rekonwersją: że chrześcijanie wracają do swej wiary po epizodzie islamskim; takie przypadki zanotowano m.in. wśród egipskich Koptów).


Nawrócenie jako protest


Co jest przyczyną konwersji? Czemu muzułmanie się na to decydują, mimo zagrożenia karą śmierci (choć w praktyce rzadko wykonywaną, biorąc pod uwagę skalę zjawiska)? Zwykle podkreśla się zmęczenie atmosferą przemocy i strach przed radykalizmem. Zdaniem konwertytów radykalizm niszczy religię, doprowadzając rzeszę wyznawców do rozpaczy i zwątpienia.
Co ciekawe, podobną myśl wyraził Abdel-Fatah al-Sisi, prezydent Egiptu, podczas styczniowego spotkania z uczonymi islamskimi na Uniwersytecie Al-Azhar. Mówił, że przemoc i nietolerancja są głównym korzeniem zła religii, a wspólnota islamska „stała się źródłem zniszczenia i postawiła się w opozycji do całego świata”.
Al-Sisi, który widzi się w roli reformatora islamu, najnowszą historię Egiptu zna z własnego doświadczenia. Oto, według fundamentalistów, ideologicznymi arcywrogami byli onegdaj Atatürk (twórca Republiki Tureckiej), a w Egipcie król Faruk i prezydenci Naser, Sadat i Mubarak (ten ostatni najmniej), gdyż występowali przeciw radykalizmowi Braci Muzułmańskich. Muhammad Abd al-Salam Faradż – ideolog salafitów i szef grupy Tanzim al-Dżihad, współodpowiedzialny za zamach na Sadata w 1981 r. – przedstawił swą filozofię brutalnie i jasno: „Walka z wrogiem bliższym jest dużo ważniejsza niż walka z wrogiem odległym. Tak więc w prowadzonym dżihadzie będziemy przelewać krew muzułmanów, aż osiągniemy ostateczne zwycięstwo”.
W istocie przemoc dotyczyła głównie tych muzułmanów, których postrzegano jako „nie dość islamskich”. Strategicznie skierowana była ku warstwom rządzącym i tym, którzy je wspierali. Dziś Al-Sisi jest tego świadom, że ideologicznie usprawiedliwiona przemoc jest zagrożeniem nie tylko dla religii i kultury islamskiej, ale też dla niego samego i porządku, który reprezentuje.


„Ogień zwalczać ogniem”


Na tym tle chrześcijaństwo, mimo mało chwalebnej historii imperiów europejskich w Afryce i Azji, jawi się dziś wielu muzułmanom jako religia pokoju, miłości i tolerancji. Raymond Ibrahim – amerykański badacz Bliskiego Wschodu, wywodzący się z egipskich chrześcijan – tak pisze w „National Review”: „Wielu zachodnich krytyków nie rozumie, że do rozbrojenia radykalnego islamizmu potrzeba czegoś teocentrycznego i dającego radość duchową, a nie sekularyzmu, demokracji, konsumpcjonizmu, materializmu czy feminizmu. Naprzeciw prawd jednej religii może stanąć tylko prawda innej religii. Ojciec Zakaria Botros walczy z ogniem, używając ognia”.
Botros to egipski duchowny koptyjski, który nie bał się występować w telewizji w debatach z uczonymi islamskimi. Świetna znajomość arabskiego i filozofii islamu sprawiły, że był niełatwym rozmówcą, który o przemocy religijnej mówił otwarcie i bezkompromisowo. W efekcie w 2008 r. Al-Kaida ogłosiła na niego wyrok śmierci.
Przywołajmy też postać Mohammeda Hegazy’ego: to pierwszy muzułmanin, który w 1998 r., po porzuceniu islamu i przyjęciu chrześcijaństwa, postanowił oficjalnie zarejestrować swą apostazję. Otwarte i śmiałe działanie Hegazy’ego wywołało w Egipcie dyskusję o stosowaniu prawa szariatu wobec apostatów, które według powszechnej interpretacji przewiduje tu karę śmierci. Ale prócz głosów radykalnych pojawiły się i takie, że to interpretacja błędna. Również szanowany uczony Ali Gomaa (wielki mufti Egiptu w latach 2003-13) wystąpił wtedy przeciw karze śmierci. Krytykowany, nie zmienił zdania. A Hegazy, choć doświadczył problemów osobistych (w tym potępienia przez rodzinę), nie został skazany na śmierć.


„Fitna” XXI wieku


Nietrudno zaakceptować tezę, że odejście od islamu to protest wielu muzułmanów, którzy chcą wierzyć w Boga, ale nie akceptują przemocy mającej wiarę uzasadniać i podtrzymywać za pomocą surowego prawa. Innymi słowy: demokracja czy dobrobyt materialny mogą być tylko pewną formą, ale przesłanie religijne pozostanie wyłączną treścią.
W istocie skala nawróceń – może z wyjątkiem Afryki – nie jest duża i ilustruje nie tyle metafizyczne zderzenie chrześcijaństwa z islamem, ile coraz silniejsze pęknięcie w samym islamie. Co z kolei skutkuje spiralą przemocy. Przemówienie Al-Sisiego wpisuje się zatem w najnowszą historię „fitny”: wojny wewnętrznej w sercu kultury islamskiej.
Z jednej strony mamy więc rosnące w siłę odłamy salafickie. To islam radykalny, nawiązujący do różnych koncepcji: Ibn Abd al-Wahhaba (twórcy nurtu wahabickiego, obowiązującego dziś w Arabii Saudyjskiej), Abu al-Ali Maududiego z Pakistanu czy irańskiego imama Chomeiniego w przypadku szyitów. Literalna interpretacja Koranu, rewolucyjny zapał i chęć „oczyszczenia” religii z jakoby nieislamskich naleciałości: to wyznaczniki działań salafitów.
Wydarzenia ostatnich 30 lat pomogły im wyjść z ideowej niszy na główną scenę historii. Dżihad w Afganistanie w konsekwencji sowieckiej agresji, rewolucja islamska w Iranie, wojna domowa w Algierii, interwencje Zachodu w Afganistanie i Iraku, a na koniec fenomen Arabskiej Wiosny ze wszystkimi jej skutkami – to wszystko wzmocniło organizacyjnie, ideowo i finansowo skrajne grupy islamskie, które są w stanie narzucać własną wizję świata na podbitych terenach Iraku, Syrii, Afganistanu czy Pakistanu.
Po drugiej stronie mamy autorytarne lub półautorytarne reżimy w Północnej Afryce i części Bliskiego Wschodu, które wprawdzie odrzucają radykalną interpretację religii, ale zachowują (lub próbują zachować) kontrolę nad całą maszynerią państwa. Polityczny autorytaryzm – to tutaj cena za powstrzymywanie nurtu radykalnego.


Podzielona wspólnota


Zdecydowana większość muzułmanów sytuuje się z boku tej XXI-wiecznej „fitny”. Są przywiązani do tradycji religijnej, lecz interesuje ich spokojna i dostatnia egzystencja – taka, jakiej żadna ze stron sporu nie może zagwarantować. W zależności od sytuacji mogą skłaniać się ku jednej lub drugiej opcji, co było widoczne podczas Arabskiej Wiosny.
Nie można też zapomnieć o rosnącej klasie średniej – nieźle wykształconej i pragnącej poszerzać obszar swej wolności i obyczajowego liberalizmu. To jej członkowie zaakceptowali ze spokojem usunięcie rządów Braci Muzułmańskich w Egipcie przez armię. To oni organizowali protesty przeciw coraz bardziej autorytarnym pomysłom prezydenta Erdoğana w Turcji.
Dodajmy, że pola konfliktu nie ograniczają się do religii – dużą rolę odgrywają też podziały plemienne i klanowe, etniczne i klasowe. Umma, światowa wspólnota muzułmańska, jest podzielona jak rzadko kiedy w historii. A podziałom towarzyszą frustracja, poczucie resentymentu, strach przed przemocą – i to ze strony współbraci w wierze.
Obraz to ponury. Ale warto pamiętać, że cywilizacja islamu doświadczyła już kryzysów, a samoregulacja, choć bolesna, prowadziła do względnej stabilizacji i okresu pokoju. Tak było choćby po upadku Imperium Osmańskiego, na którego gruzach wyrosła współczesna Turcja.


Podatni na radykalizm


Unia Europejska i wiele jej krajów nie mogą zrezygnować z polityki interwencji (politycznej, ekonomicznej, militarnej) w bliższym i dalszym sąsiedztwie. Powodem jest troska o własne bezpieczeństwo, promocja wartości demokratycznych, zapobieżenie ludobójstwu. Ale interwencje muszą mieć swą cenę, zwłaszcza że odbywają się głównie w krajach islamu i właśnie w chwili, gdy doświadcza on wewnętrznych konfliktów.
Niewiele pomogą zaklęcia, że „toczymy wojnę z terroryzmem”, a nie – Boże uchowaj! – z wyznawcami islamu. Najbardziej szlachetne motywy i oświadczenia nie mogą przysłonić faktów. Świeckie wartości, łącznie z nieskrępowaną wolnością słowa, z których Unia (i Polska) jest tak dumna, niekoniecznie są powodem do dumy dla muzułmanów mieszkających w Europie, w tym dla tych tu urodzonych i wychowanych.
Raport Wissenschaftszentrum Berlin für Sozialforschung z 2013 r. – sporządzony na podstawie badań w sześciu krajach (w tym Francji) – przedstawia poglądy europejskich muzułmanów. Dwie trzecie z nich twierdzi więc, że prawa religijne są ważniejsze niż prawa obowiązujące w danym kraju, a trzy czwarte nie dopuszcza pluralizmu w interpretacji Koranu: chcą, by istniała jedna bezdyskusyjna jego interpretacja (dla kontrastu: takie poglądy głosi odpowiednio 13 proc. i 20 proc. chrześcijan w Europie). Aż 45 proc. muzułmanów deklaruje otwarcie antysemityzm; także 45 proc. uznaje, że Zachód chce zniszczyć islam (wśród chrześcijan 9 proc. przyznaje się do antysemityzmu, a 23 proc. sądzi, że islam chce zniszczyć Zachód).
Autorzy raportu twierdzą, że radykalizm znajduje podatny grunt wśród europejskich muzułmanów, i że w Europie „islamski fundamentalizm religijny jest szeroko rozpowszechniony”. Trudno jednoznacznie wyjaśnić tego przyczyny. Ale można założyć, że dużą rolę odgrywa połączenie polityki Unii wobec krajów islamskich z postreligijną koncepcją świeckiego państwa obowiązującą w Europie, co może być postrzegane przez muzułmanów jako zagrożenie, a nie szansa na kultywowanie religijnych wartości.


Europejska pułapka


W takiej sytuacji nie powinno dziwić, że jakaś, choć pewnie niewielka część głęboko wierzących muzułmanów, niechętna fundamentalizmowi, przyjmuje chrześcijaństwo – według zasady proponowanej przez Ibrahima, że tylko teocentryczna prawda jednej religii może zastąpić prawdę innej. Poza tym jest grupa osób, która porzuca religię w ogóle, wtapiając się w postnowoczesne społeczeństwo. Z kolei takie zachowania wzmacniają przekonanie wielu muzułmanów, że „Zachód chce zniszczyć islam”, i przyczyniają się do upowszechniania idei fundamentalistycznych. Stanowią one rodzaj psychologicznego skafandra, który miałby chronić wspólnotę przed „zepsutym i ideologicznie niebezpiecznym światem”.
Mielibyśmy więc sytuację paradoksalną: im więcej swobody obyczajowej, kulturowego pluralizmu i wolności słowa, plus aktywna polityka zagraniczna – tym bardziej dynamiczny rozwój tendencji fundamentalistycznych wśród europejskich muzułmanów.
Jeśli taka diagnoza jest prawdziwa, to dotychczasowa formuła tworzenia społeczeństwa wielokulturowego jest skazana na porażkę. Nie zmienią tego zaklęcia polityczne i intelektualne. A rzeczywisty dialog międzykulturowy w Europie będzie musiał zostać oparty na zupełnie innych fundamentach – inaczej skazujemy się na kolejne demonstracje solidarności po kolejnych aktach przemocy. Forma i treść tego dialogu to wyzwanie na najbliższe lata. Bo alternatywa, czyli polityka zaniechania, może zaowocować dezintegracją kontynentu. ©

Piotr Kłodkowski jest orientalistą, byłym dyplomatą. Obecnie rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. Ks. J. Tischnera w Krakowie. Na przełomie lat 80. i 90. studiował w Islamskiej Republice Pakistanu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2015