Targi strachu

Do zrobienia w 2015 r.: oprócz Rosji i Ukrainy, uważnie przyjrzeć się Azji. Sytuacja tego kontynentu przypomina Europę przed wybuchem I wojny.

31.12.2014

Czyta się kilka minut

Bojownicy Państwa Islamskiego w pojazdach zdobytych na armii irackiej, Mosul, 23 czerwca 2014 r. / Fot. AP / EAST NEWS
Bojownicy Państwa Islamskiego w pojazdach zdobytych na armii irackiej, Mosul, 23 czerwca 2014 r. / Fot. AP / EAST NEWS

Nikt nie ma wątpliwości, że zagrożeniem dla międzynarodowego ładu jest odbudowująca dawne imperium Rosja. Kłopot w tym, że z punktu widzenia najważniejszych państw globu Ukraina to tylko część układanki – prawdziwa gra o wpływy toczy się dziś w rejonie Oceanu Indyjskiego i chińskiego wybrzeża Pacyfiku. To nie koniec: w Azji coraz częściej słychać głosy, że dla zachowania spokoju na świecie warto poświęcić zasady, które wydawały się fundamentalne. Na przykład – nienaruszalności granic.

Czy w 2015 r. globalizacja zacznie wywoływać uniwersalny strach? Czego będą się bali mieszkańcy Europy i świata?

Powrót dżihadystów

Dobrze znamy europejskie strachy. Dla mieszkańców południowej i zachodniej części naszego kontynentu źródłem obaw pozostaną w najbliższych miesiącach północna Afryka i Bliski Wschód. To stamtąd można się spodziewać kolejnych fal imigrantów, uciekających przed biedą, przemocą i brakiem perspektyw. Lampedusa – włoska wyspa uchodźców na Morzu Śródziemnym – stała się dla Europy symbolem porażki. Do tej pory wiadomo o 22 tys. ofiar nieudanych przepraw z Afryki, ale ile było ich naprawdę, nikt nie wie. „Niedawno widziałem 360 trumien położonych obok siebie. Wielu ze zmarłych miało przy sobie krzyżyki albo medaliki. Byli tacy jak my” – opowiadał podczas niedawnej wizyty w Polsce Francesco Montenegro, arcybiskup Agrigento w południowych Włoszech, częsty gość na Lampedusie. Ale dla wielu Europejczyków z Zachodu uchodźcy to zawsze „inni”.

W Niemczech, Francji czy Wielkiej Brytanii obawa dotyczy nie tylko „obcych” imigrantów ekonomicznych. Strach budzą też „swoi” – europejscy dżihadyści, którzy zaciągnęli się na wojnę w szeregach Państwa Islamskiego. W 2015 r. będą powracać z frontu w Syrii i Iraku. Wśród nich znajdą się nie tylko potomkowie imigrantów, ale także rdzenni mieszkańcy naszego kontynentu. Mało prawdopodobne, by po wojennej traumie zwrócili się ku ideałom pacyfistycznym; raczej zostaną zelotami, nieskłonnymi do akceptacji wartości świata zachodniego i jego polityki zagranicznej.

Powrót dżihadystów zaktywizuje z kolei europejską skrajną prawicę, która zapewne coraz odważniej będzie głosić hasła zachowania tożsamości narodowej. Niepożądanymi będą głównie muzułmanie, ale na liście nienawiści mogą też, niejako rykoszetem, znaleźć się imigranci z Europy Wschodniej, w tym Polacy.

W takiej sytuacji obawa przed Rosją jako państwem „łotrowskim” (rogue state), które łamie prawo międzynarodowe, z perspektywy południowo-zachodniej Europy może wyglądać na mocno przesadzoną. Strach mieszkańców wschodniej części kontynentu nie stanie się wspólnym strachem całej Unii Europejskiej.

Wołania o „kontynuowanie dialogu z Rosją”, głośne w Niemczech i wzbudzające niepokój w Polsce, z perspektywy Zachodu mogą mieć uzasadnienie całkowicie racjonalne. Na początku XXI w. Zbigniew Brzeziński przedstawił sytuację Rosji w kontekście zagrożeń globalnych: „Rosja ma namacalne wręcz poczucie, że stanęła przed wielkim bezpośrednim zagrożeniem. Dziś jej ludność liczy 145 mln (...) na południowych granicach zaś ludność islamska (...) liczy 255 mln, a za 20 lat będzie to już 450 mln. Jestem przekonany, że gdyby Ameryka znalazła się w podobnej sytuacji, jej poczucie bezpieczeństwa stałoby pod dużym znakiem zapytania. A trzeba dodać i to, co dzieje się za wschodnią granicą. Mieszka tam 1,3 mld Chińczyków (prawie dziesięć razy więcej niż Rosjan) – ludzi energicznych, dynamicznych, twórczych, z gospodarką już obecnie sześć razy większą od rosyjskiej. Jednocześnie powoli, lecz trwale, Rosja wyludnia się na swoich wschodnich rubieżach, skąd ludność stopniowo przesuwa się ku centrum”.

Gra o Rosję

Historia ostatnich lat pokazała, że Moskwa na swojego przeciwnika wybrała Stany Zjednoczone, UE i część społeczeństwa ukraińskiego. Na Kremlu zwiększył się więc potencjał strachu i poczucie niemal globalnego osaczenia. Walka na wielu frontach może doprowadzić do stopniowego rozpadu struktur tego państwa, w wariancie pesymistycznym nawet w ciągu 20-30 lat.

Istnieje jednak i wariant optymistyczny dla Rosji: idea „zbierania ziem ruskich” może wzmocnić potencjał państwa, które stałoby się zaporą dla fundamentalizmu w Azji Środkowej i Południowej.

Strachy zachodnioeuropejskie są więc do pewnego stopnia podzielane przez Rosjan, stąd też egzotyczne (z naszej perspektywy) polityczne wsparcie dla Moskwy ze strony radykalnych narodowców europejskich, jak Front Narodowy Marine Le Pen. Jeżeli dodamy do tego interesy gospodarcze największych państw UE w Rosji oraz „wielką grę energetyczną”, zachodnie apele o dialog z Moskwą są w 2015 r. niemal pewne. Tak jak to, że wzbudzą niemałe zaniepokojenie w Warszawie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy poszerzający się obszar niestabilności (pas ciągnący się od Azji Środkowej przez Bliski Wschód do Afryki Północnej) zacznie zagrażać UE oraz interesom USA. Potrzeba znalezienia partnerów, którzy pomogliby w stworzeniu swoistego kordonu sanitarnego, stanie się zapewne priorytetem strategów na Zachodzie.

Euroatlantycki punkt widzenia sprawia jednak, że niejedno źródło globalnych strachów umyka naszej uwadze. Losy świata mogą się bowiem ważyć zupełnie gdzie indziej.

Pięciu liderów

Jak co roku, brytyjski tygodnik „The Economist” przedstawił własną prognozę najbliższej przyszłości. Na okładce specjalnego wydania „Świat w roku 2015” na pierwszym planie widać pięciu przywódców: Baracka Obamę, „cesarzową Europy” Angelę Merkel, Władimira Putina... Zdziwienia nie budzi obecność Xi Jinpinga – dla Zachodu Chiny stały się już globalnym liderem. Zdumienie może jednak wywołać obecność niezbyt rozpoznawalnego na Starym Kontynencie polityka: Narendry Modiego, uznawanego za silnego człowieka Indii. W wyborach w 2014 r., wraz z prawicową Indyjską Partią Ludową, odniósł przygniatające zwycięstwo, odsyłając do opozycyjnego narożnika wiekowy Kongres Narodowy z rodziną Nehru-Gandhi na czele. Jako premier zamierza wprowadzić największą demokrację świata do pierwszej ligi – Indie już teraz postrzegane są jako filar stabilności w Azji.

Choć Chiny – wstrzemięźliwie, ale jednak – wyraziły zaniepokojenie działaniami Rosji na Ukrainie, Indie odniosły się do nich wręcz ze zrozumieniem, krytykując Zachód za naruszenie strefy interesów Moskwy. Podpisana właśnie 30-letnia umowa gazowa (wartość: 400 mld dolarów) między Rosją a Chinami wskazuje, że również Pekin może postrzegać gospodarczy sojusz z Moskwą jako część większego planu kontroli działań USA w Azji.
Te dwa wielkie państwa azjatyckie mają ogromne ambicje i coraz większe możliwości ich realizacji. Chęć współpracy idzie tu jednak w parze z obawami co do prawdziwych intencji partnera, który w każdej chwili może okazać się groźnym konkurentem, czy wręcz bezwzględnym wrogiem.

Robert D. Kaplan postawił ongiś tezę, że region Oceanu Indyjskiego stanie się wkrótce kluczowy w rozgrywce między starymi a nowymi mocarstwami. Jego kontrola zapewnia dostęp do strategicznego centrum energetycznego, czyli Zatoki Perskiej. Zaś tworzenie sojuszy z partnerami w regionie umożliwia wzmocnienie własnej obecności gospodarczej, politycznej, a nawet militarnej. Z Chinami Indie planują rozszerzyć Strategiczne Partnerstwo Współpracy i osiągnąć w 2015 r. wynik 100 mld dolarów obrotów handlowych.

Naszyjnik z pereł

Nadal jednak nierozwiązane są kwestie graniczne między oboma państwami. Trudno oczekiwać od Pekinu, że zrezygnuje z żądań terytorialnych, dotyczących m.in. stanu Arunachal Pradesh, uznawanego historycznie za południowy Tybet. Indie nie mogą tutaj pozwolić sobie na ustępstwa, niewykluczone zatem, że sytuacja pozostanie patowa.

W mocy pozostają także obawy Indii dotyczące przewagi morskiej Pekinu i ambicji pełnej kontroli nad Morzem Południowochińskim (Chiny ogłosiły tu poszerzenie swoich wód terytorialnych – według ich roszczeń rozciągają się one teraz aż do wybrzeży Malezji), a następnie rozszerzenia tej kontroli na główne szlaki Oceanu Indyjskiego. Nadzór przez Pekin lankijskiego portu Hambantota i pakistańskiego Gwadaru to element doktryny tzw. „naszyjnika z pereł”, który umożliwiłby stworzenie strategicznej przewagi Chin przy wejściu do Zatoki Perskiej.

Premier Modi ogłosił finansowe wsparcie dla rozbudowy wojennej floty morskiej, co ma przyczynić się do zmniejszenia przewagi Pekinu. Bliskie relacje Chin ze Sri Lanką i Pakistanem (jedynym państwem muzułmańskim dysponującym bronią atomową) zmuszają władze w New Delhi do mozolnego budowania sojuszy z Japonią i Wietnamem, a także do zwiększania wpływów w Nepalu, wciśniętym między dwa azjatyckie giganty. Nie sposób jednak przewidzieć, czy sam dialog polityczny zaspokoi ich potrzeby i ambicje.

Ian Bremmer z amerykańskiego think tanku Eurasia Group sugeruje, że już wkrótce Waszyngton będzie musiał mocno zaznaczyć swoją obecność w tym rejonie świata, który pod względem gospodarczym jest najbardziej obiecujący. Sfinalizowanie w 2015 r. przez Baracka Obamę ambitnego porozumienia o wolnym handlu (Trans-Pacific Partnership – jak przypomina „Economist”, ważniejszego dla Stanów niż żmudnie negocjowane porozumienie z Europą) oznaczałoby wzmocnienie więzów gospodarczych między 12 państwami, które odpowiadają za 40 proc. światowego PKB. Dokooptowanie kolejnych państw, najpierw Chin (które zgłosiły już swój akces), a następnie być może Indii, zmieniałoby porozumienie w największy na świecie obszar wolnego handlu.

Obecną sytuację w Azji porównywano już z Europą przed wybuchem I wojny światowej. Wskazywano na to, że intensyfikacja kontaktów gospodarczych i rozwoju technologii nakłada się na zderzanie się ambicji mocarstwowych i budowanie regionalnych sojuszy. Trudno zgadywać, czy już wkrótce doczekamy się azjatyckiego Sarajewa, i czy Azja w 2015 r. odpowiada, toutes proportions gardées, Europie w 1914 r. A może jeszcze jesteśmy w roku – dajmy na to – 1912? Byłby to najbardziej pesymistyczny scenariusz, aczkolwiek (mimo wszystko) również możliwy. Strach Azji mógłby wtedy stać się także strachem Europy.

Państwa upadłe i upadające

31 grudnia 2014 r. skończyła się misja bojowa NATO w Afganistanie. Jednak sytuacja w tym państwie – które po zamachach na Amerykę przed 13 laty uznano za najważniejszą arenę tzw. wojny z terroryzmem – wciąż jest niestabilna.
Już w XIX w. ten rejon stanowił istotny element tzw. Wielkiej Gry toczonej przez Wielką Brytanię i Rosję. Z punktu widzenia współczesnych mocarstw ma on nadal znaczenie strategiczne. Od północy sąsiaduje z pasem posowieckich państw o tradycji muzułmańskiej (Tadżykistanem, Uzbekistanem i Turkmenistanem), stanowiącym miękkie podbrzusze Rosji. Na północnym wschodzie styka się z chińską prowincją Sinciang, uznawaną przez Pekin za niepewną politycznie, z powodu odmiennych etnicznie i kulturowo mieszkańców, przede wszystkim Ujgurów i Kazachów wyznających islam.
Dla Amerykanów to element obszaru nazywanego „Większym Środkowym Wschodem”. Granicząc na zachodzie z Iranem, stanowi bramę prowadzącą bezpośrednio na Bliski Wschód. Dla Pakistanu jest tradycyjnie tzw. głębią strategiczną w razie potencjalnego konfliktu z Indiami. Nic więc dziwnego, że relacje afgańsko-pakistańskie są kluczowe, jeśli chodzi o kwestie bezpieczeństwa, dla każdego rządu w New Delhi.

Pozostawienie Afganistanu na łasce zwalczających się ugrupowań może doprowadzić do ponownego międzynarodowego kryzysu, chociaż jak dowodzi ogłoszony właśnie raport londyńskiego King’s College, ostatnio zmieniło się oblicze terroryzmu islamskiego: grupy związane z Al-Kaidą odpowiadają już tylko za jedną trzecią ataków.

Niewykluczone zatem, że Zachód, wspólnie z dużymi graczami azjatyckimi, znów sięgnie po mniejsze zło. Jakie? Jedno z rozwiązań przedstawił jakiś czas temu Brahma Chellaney, wybitny indyjski analityk. Przywołując przykłady Libii i Iraku, przewiduje on, że rozpad Afganistanu na kilka mniejszych państw jest optymalny z punktu widzenia stabilności całego regionu.
Podział Iraku na terytoria pod kontrolą sunnicką, szyicką oraz kurdyjską był konsekwencją interwencji amerykańskiej z 2003 r., zaś siła Państwa Islamskiego została zbudowana już na gruzach nieistniejącego państwa, nieskutecznie cementowanego przez Zachód. Scenariusz wydarzeń jest bardzo podobny w Libii, gdzie konsekwencją wojny była fragmentacja kraju wzdłuż linii dzielących obszary zajmowane przez poszczególne klany i plemiona.

Czy – pyta Chellaney – taki miękki podział nastąpi wkrótce w Afganistanie? A może będzie to tylko pierwsza faza wojny domowej, której konsekwencją stanie się podział twardy? Liczące się mniejszości etniczne (np. Uzbecy i Tadżykowie) posiadają już de facto autonomię i nie są zainteresowane oddaniem swoich terytoriów Pasztunom, którzy rządzili krajem od wielu pokoleń. Z kolei sami Pasztuni, mimo wewnętrznych podziałów klanowych, z pewnością nie zadowolą się kontrolą nad tylko częścią Afganistanu, a więc prowincjami wschodnimi i południowo-wschodnimi. W sytuacji zderzenia z kolejnymi mniejszościami będą prawdopodobnie parli w kierunku odrodzenia idei Wielkiego Pasztunistanu, co musi doprowadzić do konfliktu z sąsiednim Pakistanem, a w bardziej pesymistycznej wersji do zagrożenia jedności terytorialnej tego państwa.
Zdaniem Chellaneya wysiłki Amerykanów, aby przed ostatecznym wycofaniem się doprowadzić (przy wsparciu Pakistanu) do kompromisu z talibami, zwiększają ryzyko krwawego podziału Afganistanu. Analityk przypomina też o podziałach etniczno-religijnych w armii tego kraju, co w sytuacji konfliktu wewnętrznego musi doprowadzić do jej paraliżu. Żołnierze i dowódcy będą lojalni w stosunku do swoich klanów i grup etnicznych, nie zaś – swojego dowództwa.

Granice do przekroczenia

Chellaney stawia zatem fundamentalne pytanie: czy terytorialna jedność Afganistanu jest konieczna dla uratowania bezpieczeństwa w regionie (a nawet szerzej: na świecie)? Czy zasada nienaruszalności granic musi być zachowana za każdą cenę? Jest on zdania, że sztucznie podtrzymywane państwa stanowią prawdziwe zagrożenie dla stabilności całego regionu, w którym może dojść do procesu bałkanizacji, i to w najbardziej krwawym wydaniu.

Podział Afganistanu, wnioskuje Chellaney, zmusi pakistańskich generałów do zaprzestania wojny zastępczej z Indiami i skupienia się na obronie integralności własnego terytorium, zagrożonego przez Pasztunów. Tylko taki scenariusz – kończy swój wywód autor – pozwoli na zakopanie topora wojennego między Pakistanem a Indiami. Oczywiście przyjęcie takiego scenariusza oznaczałoby w dalszej perspektywie kolejne podziały wieloetnicznych i wielokulturowych państw, które nie są w stanie funkcjonować w obecnym kształcie. Odmienność kultury i religii będzie barierą nie do pokonania. To bardzo ponury i ryzykowny scenariusz, ale być może jedyny sensowny, który w kontekście azjatyckim doprowadziłby do znaczącego ograniczenia przemocy i rozlewania się konfliktów w kierunku zachodnim.

Strach przed niekończącymi się konfliktami zmusza do wspierania rozwiązań, które na pierwszy rzut oka Europejczykom mogą kojarzyć się z ciemną stroną własnej historii. Kto wie, czy na dłuższą metę takie niestandardowe rozwiązania, czasami odległe od zachodnich ideałów uniwersalizmu, nie staną się znakiem rozpoznawczym pierwszej połowy XXI wieku?

PIOTR KŁODKOWSKI jest orientalistą, byłym ambasadorem RP w Indiach, obecnie rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 01/2015