Awatar z Kalkuty

Prof. Piotr Kłodkowski: Dla indyjskiej ulicy Matka Teresa była świętą już za życia. Hindusi wierzą, że Bóg co jakiś czas zstępuje na ziemię, by uchronić świat przed upadkiem.

23.07.2018

Czyta się kilka minut

Misjonarki miłości na mszy z okazji urodzin  Matki Teresy, Kalkuta, sierpień 2012 r. / DIBYANGSHU SARKAR / AFP / EAST NEWS
Misjonarki miłości na mszy z okazji urodzin Matki Teresy, Kalkuta, sierpień 2012 r. / DIBYANGSHU SARKAR / AFP / EAST NEWS

MAREK RABIJ: Kilka dni temu policja zatrzymała siostrę z Zakonu Misjonarek Miłości Matki Teresy w miejscowości Ranchi, w jednym z najuboższych regionów Indii – Dźharkhandzie. Jej i świeckim pracownicom przytułku dla kobiet w ciąży prowadzonego przez zakon postawiono zarzut handlu noworodkami.

PIOTR KŁODKOWSKI: Zakonnica się przyznała. Matka generalna misjonarek miłości Mary Prema Pierick natychmiast potępiła postępowanie podwładnej i zapewniła, że zakon będzie współpracować z organami ścigania w wyjaśnieniu tej sprawy.

Tylko czy to wystarczy, by narastająca od dłuższego czasu fala antychrześcijańskich resentymentów w Indiach nie uniosła się jeszcze wyżej? Raport stowarzyszenia Open Doors mówi o ponad 350 atakach na chrześcijan w 2017 r. Tak źle zdaniem jego autorów nie było od ponad dekady.

Open Doors klasyfikuje Indie na wysokim, 11. miejscu listy krajów, w których najczęściej dochodzi do prześladowań chrześcijan. Dla mnie to jakieś metodologiczne nieporozumienie, bo z raportu wynikałoby, że w Indiach chrześcijanom żyje się dziś trudniej niż w Chinach, gdzie komuniści zdelegalizowali np. Kościół katolicki, a w jego miejsce powołali do życia marionetkowe Patriotyczne Stowarzyszenie Katolików Chińskich, które odrzuca zwierzchnictwo Watykanu i zrywa z sukcesją apostolską.

Tymczasem w Indiach chrześcijaństwo cieszy się nadal dużą swobodą. Istotnie, od kilku lat mamy do czynienia z rosnącą liczbą ataków na wyznawców Jezusa, co łączyłbym z postępującą radykalizacją nastrojów w jakiejś części indyjskiego społeczeństwa. Przypomnę, co działo się w 2008 r. w stanie Orisa. Tysiące chrześcijan uciekło wtedy z domów po atakach hinduskich ekstremistów, w których zginęło ponad 200 osób. Akty przemocy wciąż jednak nie przekroczyły stanu, który można by nazwać alarmowym. Nawet przewodniczący Konferencji Episkopatu Indii kardynał Telesphore Toppo przestrzegał niedawno, by pojedynczych przypadków nietolerancji religijnej nie rozciągać na całe indyjskie społeczeństwo, które wciąż jest pod tym względem bardzo otwarte.

Nie zapominajmy, że chrześcijaństwo nie zawitało do Indii tak jak choćby do Japonii czy Chin, czyli wraz z europejskimi misjonarzami. Tradycja utrzymuje, że nauczanie Jezusa zaniósł na subkontynent sam Tomasz Apostoł. Mamy dowody, które potwierdzają istnienie gmin chrześcijańskich w Indiach już w II-III w. n.e. Około 30 mln wyznawców Chrystusa, czyli jakieś 2 proc. populacji, może się tu czuć po prostu u siebie.

W kraju, gdzie blisko 80 proc. mieszkańców stanowią wyznawcy hinduizmu, a około 14 proc. praktykuje islam, chrześcijanie to faktycznie mniejszość, ale bardzo widoczna.

Rzeczywiście, znaczenie chrześcijan w życiu Indii jest nieproporcjonalnie duże do ich liczebności. To zamożna i dobrze zorganizowana grupa ze znacznymi wpływami zwłaszcza w sferze kultury, opieki medycznej, edukacji, a także w polityce, bo spotykałem chrześcijan niemal na każdym szczeblu administracji publicznej i lokalnej. Rzeczą niesłychanie ważną jest również to, że wśród nawróconych na chrześcijaństwo wcale nie przeważają przedstawiciele najniższych kast, jak to często można usłyszeć w Indiach.

Kolejna sprawa to wykształcenie. Zaraz po wyznawcach dżainizmu chrześcijanie są najlepiej wykształconą grupą wyznaniową współczesnych Indii. Delhijskim St. Stephen’s College, kuźnią kadr indyjskiej klasy politycznej, nadal zarządzają anglikanie i po dziś dzień członkowie tego Kościoła mają w niej zarezerwowaną pewną liczbę miejsc. Przez wiele lat ów paradoks nadreprezentacji chrześcijan w życiu publicznym Indii uosabiała Sonia Gandhi, wdowa po Rajivie Gandhim, Włoszka i katoliczka, która trafiła tam za mężem, a po jego śmierci stała się jednym z liderów Indyjskiego Kongresu Narodowego, aż w końcu wybrano ją na jego szefową.

I wreszcie Matka Teresa. Laureatka Pokojowej Nagrody Nobla. Jedna z zaledwie trzech osób urodzonych poza Indiami, której nadano order Bharat Ratna, najwyższe odznaczenie państwowe kraju. Liczne głosy nad Gangesem domagają się dziś odebrania jej tego ostatniego zaszczytu.

I muszę przyznać, że budzi to we mnie sprzeciw. Z jednej strony dowody zdają się przesądzać, że w przytułku prowadzonym przez misjonarki miłości doszło istotnie do przestępstwa – tym bardziej oburzającego, że zaledwie trzy lata temu same zakonnice ostentacyjnie wycofały się z rządowego programu adopcji po tym, jak Indie zliberalizowały przepisy, umożliwiając adopcję rozwiedzionym i singlom. Z drugiej strony bieżące problemy zakonu łączy się jednak z jego założycielką, która nie żyje od ponad 20 lat, a to już zaczyna podejrzanie zalatywać doraźną polityką. Bo czy gdyby podobny skandal wydarzył się w placówce prowadzonej przez, powiedzmy, franciszkanów, odpowiedzialnością obarczano by św. Franciszka? Myślę, że nie.

A może Indie dopiero teraz są gotowe na rozmowę o kontrowersjach wokół działalności Matki Teresy? Nie odrzucałbym ich wszystkich z góry. Katalog pytań i wątpliwości nie składa się już – jak w latach 90. – z wycieczek ideo­logicznych Christophera ­Hitchensa, autora książki pod znamiennym tytułem „Missionary position”, którego oburzało, że wiekowa katolicka zakonnica miała ultrakatolicki światopogląd.

Zgoda. Oddzielmy jednak głos ulicy od opinii polityków i publicystów, zwłaszcza tych zachodnich, którzy przyjeżdżali do Indii na krótko i wyjeżdżali mądrzejsi od Matki Teresy.

Bywam w tym kraju systematycznie od połowy lat 80., a przez niemal sześć lat byłem ambasadorem Rzeczypospolitej w Delhi. Nie mam wątpliwości, że dla indyjskiej ulicy, dla tych mas biedoty pozbawionej wszelkiej nadziei, Matka Teresa była świętą już za życia. W hinduizmie bardzo mocno zakorzeniona jest koncepcja tzw. awatarów, rozmaitych wcieleń Boga, który co jakiś czas zstępuje na ziemię, by uchronić świat przed upadkiem. Świętość Matki Teresy dla wielu Hindusów miała właśnie ten pierwotny religijny wymiar. Nie wdrukowała im tego przekonania kultura masowa, jak sugerował ­Hitchens i jego akolici. Przekonanie, że Matka Teresa jest kolejną ręką Boga, wzięło się z codziennej obserwacji kogoś, kto dobrowolnie opiekuje się tymi, o których nikt się nie chce troszczyć, bez względu na ich wyznanie czy status kastowy.

Tyle że nikt dziś nie oskarża świętej o faworyzowanie chrześcijan. Głosy, których warto wysłuchać – choćby kalkuckiego lekarza Aroupa Chatterjee, który przez lata również śledził pracę misjonarek miłości – oskarżają Matkę Teresę o ideologiczne skostnienie, które naraziło jej podopiecznych na niepotrzebne cierpienia. Niechęć założycielki zgromadzenia do podnoszenia kwalifikacji medycznych przez siostry. Niepodawanie leków przeciwbólowych. Przetrzymywanie poważnie chorych z cierpiącymi na lżejsze schorzenia, wreszcie skandaliczne nawet na indyjskie warunki lekceważenie zasad higieny, np. mycie igieł do strzykawek w zimnej wodzie.

Według europejskich standardów medycznych warunki w przytułkach prowadzonych przez Matkę Teresę z pewnością pozostawiały wiele do życzenia. Niemal na pewno dochodziło tam również do wielu aktów niegospodarności, a w późniejszym okresie Matce Teresie zabrakło dyplomatycznej zręczności i wyczucia, które uchroniłyby ją przed kontaktami z takimi figurami jak dyktator Haiti Jean-Claude Duvalier. Rzecz w tym, że nie mówimy o lekarzu, dyplomacie ani menedżerze, lecz o zakonnicy, która poświęciła życie niesieniu pomocy najbiedniejszym, porzuconym, schorowanym. Ludziom, którzy w indyjskim społeczeństwie mieli status w zasadzie niższy od zwierząt domowych.


EDYTORIAL KS. ADAMA BONIECKIEGO: Ostatnio znów jesteśmy świadkami prób podważania wielkości Matki Teresy z Kalkuty


Robin Fox, redaktorka prestiżowego magazynu medycznego „Lancet”, po wizycie w kalkuckim domu dla umierających pisała wprost: pod dachem misjonarek miłości umierają ludzie, których nawet w Indiach można względnie łatwo wyleczyć. Niektórzy widzą nawet w tej bezduszności Matki Teresy wpływ XIX-wiecznych pism Florence Nightingale, która ostrzegała, że czynienie ludzkiego cierpienia bardziej znośnym dla ofiar rozgrzesza w pewnym stopniu sprawców.

Proszę pamiętać, że Matka Teresa nie wchodziła w kompetencje państwa i nie zakładała szpitali. Szpitale w Indiach były, także dla biednych. Brakowało natomiast umieralni – jakkolwiek by to źle nie zabrzmiało dla europejskiego ucha. Miejsc, w których ludzie w stanie agonalnym mogliby odejść z tego świata otoczeni choćby minimum opieki i współczucia. Wiem, że trudno to zrozumieć komuś, kto nie był w Indiach w latach 50. czy nawet 70. XX w. Tamtej biedy nie da się porównać z nędzą w europejskim wydaniu. U nas do leżącego na ulicy żebraka prędzej czy później ktoś wezwie pogotowie ratunkowe. W przeludnionych Indiach tacy ludzie byli tymczasem niewidzialni, choć każdego dnia umierali setkami na poboczach ulic, na schodach świątyń, w cieniu budynków publicznych. I znowu, nie zrozumiemy tego bez odpowiedniego filtra religii. Teoria karmana, kolejny z filarów hinduizmu, mówi, że los jednostki determinują jej uczynki w poprzednim życiu. Jeżeli jesteś żebrakiem i właśnie umierasz samotnie w męczarniach, to znaczy, że na to zasłużyłeś i odpokutowujesz tym cierpieniem występki z przeszłości. W tej logice pomoc umierającemu nędzarzowi paradoksalnie nabiera cech egoizmu, bo pomagając kolekcjonujemy dla siebie zasługi do odbioru w przyszłym życiu, ale jednocześnie utrudniamy innym odpokutowanie ich win.

Z kolei islam uczynił jałmużnę jednym ze swoich filarów, ale z zastrzeżeniem, że solidarność obowiązuje muzułmanów wyłącznie w odniesieniu do współwyznawców. Dlatego Matka Teresa jest dziś dla części hinduskich czy muzułmańskich elit wielkim wyrzutem sumienia.

Wie pan, Narendra Modi, premier Indii, cele polityczne swojego gabinetu kreśli dziś używając języka biznesu: rozwój, PKB, inwestycje, wzrost. Jego Partia Ludowa Indii (BJP) wygrała wybory właśnie dzięki takiej retoryce, która nawet „niedotykalnym” Dalitom podsuwa nadzieję na poprawę warunków życia. Pierwszą, która z taką nadzieją dotarła do najniższych grup społecznych, była w Indiach właśnie Matka Teresa.

Jej indyjscy krytycy, także z wymienionej przez pana BJP, twierdzą jednak, że działalność charytatywna misjonarek miłości była przykrywką dla brutalnej religijnej indoktrynacji. Wypomina się zakonnicom odbieranie umierającym obrazków z wizerunkami hinduskich bóstw. Susan Shields, była członkini zgromadzenia, twierdziła nawet, że umierającym zadawano pytanie: „Czy chcesz bilet do nieba?”. Odpowiedź twierdzącą interpretowano jako zgodę na chrzest.

Siostry nigdy nie ukrywały, że są misjonarkami. Umieściły przecież tę deklarację nawet w nazwie zgromadzenia. Po drugie – w prowadzonych przez nie przytułkach udzielano pomocy bez pytania o wyznanie. Czy udzielano również sakramentu chrztu nieświadomym tego chorym? Nie wiem. Mogę jedynie służyć własnym świadectwem. Byłem kilka razy w domu dla umierających w Kalkucie, także anonimowo. Nie odniosłem wrażenia, że opieka nad chorymi była tam w jakikolwiek sposób podporządkowana głoszeniu Ewangelii, choć oczywiście czuło się, że to przybytek katolicki.

Dla przedstawicieli innych religii ten pragmatyczny wymiar chrześcijańskiego misjonarstwa, chleb dawany zaraz po modlitwie, od dawna stanowi jednak problem, rodzi nawet podejrzenia o swoistą próbę religijnego przekupstwa. Chrześcijanie odpowiadają ewangelicznym cytatem, że wiara bez uczynków jest martwa, ale nie sądzę, żeby tym kogoś przekonali. Indie to kraj przesądów i teorii spiskowych. Wątek politycznej, religijnej, kulturowej czy gospodarczej piątej kolumny powraca tam co jakiś czas. Dlatego nie dziwi mnie, że w tym kontekście przedstawia się dziś także działalność publiczną Matki Teresy.

W filmie dokumentalnym ­Hitchensa „Hell’s Angel” jeden z indyjskich publicystów nazywa Matkę Teresę liderem politycznym. Nie liderem partyjnym, powiązanym z konkretnym ugrupowaniem, lecz przedstawicielką zachodniego establishmentu, która swoją działalnością konserwuje kolonialną wizję niezaradnego Wschodu zdanego na pomoc Zachodu.

Chyba zgodzi się pan ze mną, że to bardzo krzywdzące wyobrażenie, a do tego anachroniczne, bo gdy w latach 50. Matka Teresa rozpoczynała pracę na ulicach Kalkuty, dyskurs o kolonializmie – w kształcie, w jakim znamy go dzisiaj – dopiero raczkował. Mam w dodatku bolesne poczucie, że akurat siostry misjonarki i w ogóle katolicy w Indiach nigdy nie pozwolili sobie na brutalną ingerencję w skomplikowaną materię wiekowej tradycji i kultury subkontynentu. Chrześcijaństwo było i jest przecież naturalnym elementem tutejszego krajobrazu cywilizacyjnego.

Niedaleko domu dla umierających w Kalkucie jest świątynia bogini Kali, której po dziś dzień składa się krwawe ofiary. Zaglądają tam również siostry misjonarki, ale nie dlatego, że próbują w tej świątyni nawracać wyznawców hinduizmu, albo obnosić się ze swoją rzekomą wyższością cywilizacyjną, tylko po to, by okazać szacunek religii sąsiadów. Otwartość indyjskiego katolicyzmu na inne wierzenia i systemy wartości bywa czasami problemem wręcz dla niego samego. Proszę sobie przypomnieć twórczość Anthony’ego de Mello, indyjskiego jezuity, który w swoich książkach nie tyle próbował łączyć hinduizm i buddyzm z katolicyzmem, ile tłumaczyć Ewangelię na język pojęć i wartości bliższych mieszkańcom Wschodu. Skończyło się to dla niego, jak wiadomo, fatalnie, bo otarł się o oskarżenie o herezję. Znamienne jednak, że to nie Watykan postanowił przypomnieć kreatywnemu jezuicie, co znaczy Roma locuta, causa finita. Interwencję Rzymu w sprawie de Mello wymogli sami biskupi w Indiach! Dlaczego? Ano dlatego, że w żywiole hinduskim każde odstępstwo od doktryny grozi katolicyzmowi utratą tożsamości, a dla religii nie ma nic groźniejszego. Powiedziałbym więc, że katolicy w Indiach są konserwatystami, ale do wewnątrz.

Postulaty Matki Teresy o delegalizację aborcji wykraczały jednak daleko poza apele do sumień katolików. Hindusi widzieli w nich próbę chrześcijańskiej agitki, dowodzącej zresztą niezrozumienia problemów Wschodu.

Kiedy po wojnie premier Jawaharlal Nehru mówił, że Indie liczą wystarczająco dużo mieszkańców, żyło w nich jakieś 400 mln ludzi. Dziś populacja kraju przekroczyła 1,2 mld osób i co roku powiększa się o 20 mln kolejnych! W takim tempie Indie do końca przyszłej dekady staną się najludniejszym krajem świata, ale dziś nikt już nie mówi o przeludnieniu, lecz przeciwnie – o rencie demograficznej. Kraj rozwija się szybko właśnie dzięki nieustającemu wyżowi demograficznemu, a nie pomimo tworzonych przezeń problemów.

Tymczasem w latach 70., kiedy Matka Teresa nawoływała do zakazu aborcji, polityka władz w Delhi zmierzała w kierunku radykalnego zmniejszenia przyrostu naturalnego. Szybko i za wszelką cenę. W latach 1976-77 w Indiach przeprowadzono oficjalnie ponad 8,3 mln zabiegów wazektomii, a dziś wiadomo, że część pacjentów nie wyraziła na nie zgody. Na wsiach aborcje, a nawet uśmiercanie już urodzonych dzieci, były właściwie na porządku dziennym, bo w hinduskich i muzułmańskich wspólnotach posiadanie córek, które trzeba było wyposażyć w posag, uważano za nieszczęście. Protest przeciw temu był po prostu moralnie uzasadniony.

Dziś, według oficjalnych danych indyjskiego urzędu statystycznego, w Indiach żyje kilkadziesiąt milionów mężczyzn więcej niż kobiet. Naturalna dysproporcja płci w populacji uległa zachwianiu. A teraz proszę spojrzeć na efekty. Od początku lat 70. XX w. populacja kraju powiększyła się o 100 proc. Liczba gwałtów zgłaszanych policji wzrosła w tym samym czasie aż o 873 proc. Powiedziałbym więc, że w kwestii kontroli narodzin to Matka Teresa miała rację.

Miała też rację, sugerując w 1984 r. zrozpaczonym rodzinom ponad 40 tys. ofiar katastrofy w zakładach chemicznych Union Carbide w Bhopalu, że powinny wybaczyć sprawcom i nie szukać ­sprawiedliwości?

Niczego innego nie spodziewałbym się po katolickiej zakonnicy. W sensie ewangelicznym taka rada brzmi wręcz kanonicznie. Jeśli jednak ktoś widzi w niej działacza społecznego, rzecznika biedoty, wówczas takie słowa będą faktycznie zaskakiwać brakiem empatii.

Matka Teresa już za życia stała się człowiekiem-instytucją, a po śmierci funkcjonuje jako mit. Dla katolików jego sednem stała się opowieść o poświęceniu absolutnym, o tym ewangelicznym „zaparciu się samego siebie”. Dla hinduskiej biedoty, jak już wspomnieliśmy, katolicka święta stała się jeszcze jedną ręką Boga. Dla sporej części politycznych elit współczesnych Indii założycielka zakonu misjonarek miłości jest z kolei wygodną figurą w doraźnej grze politycznej. Z zachodnioeuropejskiego punktu widzenia albańskie korzenie Matki Teresy wręcz wiążą ją ze Wschodem, ale z perspektywy Indii Agnes ­Gonxha Bojaxhiu była i jest typową przedstawicielką świata zachodniego, w dodatku uformowaną intelektualnie w epoce schyłku Imperium Brytyjskiego. Nacjonaliści, marzący o tym, by mozaikę religijną współczesnych Indii przemielić na monolit państwa narodowego, chętnie podejmują więc temat Matki Teresy, ale też bacznie pilnują, żeby w tej opowieści przeważały ciemne barwy.

Do domu misjonarek miłości w Ranchi policja wkroczyła ręka w rękę z telewizją.

To akurat nie musi od razu świadczyć o tym, że bieżące problemy sióstr są już rozgrywane politycznie, raczej dowodzi zblatowania policji z dziennikarzami. Media w Indiach są niezależne, a nawet starają się jednakowo mocno chłostać wszystkie wyznania, żeby nie wzbudzić niepokojów społecznych. Religijną poprawność w mass mediach i popkulturze najwyraźniej widać w produkcjach Bollywood. Jeśli w filmie pojawiają się terroryści, to są nimi oczywiście muzułmanie, ale z dzielnym hinduskim inspektorem Rajivem, który ich ściga, zawsze współpracuje jakiś sprawiedliwy Ahmed lub Mostafa.

Parytet musi być?

Musi. W świecie Bollywood bandyta-muzułmanin napada zwykle na muzułmankę, a hinduski atakuje hinduskę, ewentualnie wyznanie sprawcy nie jest do końca jasne. Wyjście poza ten schemat grozi poważnymi zamieszkami, bo w Indiach film wcale nie kończy się na napisach końcowych.

Do napięć i zamieszek z religijnym podtekstem będzie jednak dochodzić w Indiach coraz częściej i bez ingerencji populistów. Hindusi wciąż są najliczniejszą grupą wyznaniową w państwie, ale w ostatnich latach ich odsetek zaczął powoli maleć. Przybywa natomiast muzułmanów. Liczba chrześcijan nie ulega właściwie zmianie, lecz dla nacjonalistów wierzących w hindutvę, wizję państwa zjednoczonego wokół hinduizmu i tradycji narosłej wokół tej religii, każdy obcy wyznaniowo stanowi zagrożenie. Rządząca BJP i sam premier Modi nie mają obiekcji, kiedy czują, że dla doraźnych politycznych interesów, na przykład przypodobania się twardemu elektoratowi, warto na chwilę porzucić tolerancję religijną. Narendra Modi, jeszcze jako premier stanu Gudżarat, nie kiwnął palcem, kiedy w 2002 r. doszło w tym stanie do ostrych zamieszek antyislamskich, inspirowanych m.in. przez hinduskich nacjonalistów z organizacji ­Rashtriya ­Swayamsevak Sangh. Chociaż przypomnijmy, że niezawisły sąd ostatecznie oddalił oskarżenia przeciw niemu.

Czy zatem rosnąca pozycja polityczna premiera Modiego oznacza, że dla chrześcijan w Indiach nadchodzą trudne czasy?

Jestem orientalistą, nie futurologiem, ale gdybym miał obstawiać jakiś scenariusz, opowiedziałbym się jednak za wersją bardziej optymistyczną. Modi oczywiście wyczuwa, że do mas popierających BJP najszybciej trafia ostra retoryka. Mimo wszystko nie wierzę jednak, że zdecyduje się na mocniejsze rozbujanie antychrześcijańskich resentymentów. W Indiach kryzysy szybko przybierają katastrofalną skalę.

Wiele zależy też od samych chrześcijan, a ci na szczęście przez stulecia nauczyli się, jak żyć pośrodku hinduskiego żywiołu. Jeden z biskupów, którego zapytałem, jak radzi sobie ze sprawowaniem obowiązków duszpasterskich, powiedział: „To proste. Trzeba tylko znać swoje miejsce”. ©℗

 

PIOTR KŁODKOWSKI w latach ­2009-14 był ambasadorem RP w Indiach. Obecnie jest profesorem w Katedrze Porównawczych Studiów Cywilizacji UJ. Płynnie włada m.in. językiem urdu i hindi. Niedawno wydał książkę „Imperium boga Hanumana. Indie w trzech odsłonach”. Jest stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2018