Imię gór

Jeśli nie wiesz, gdzie jesteś, ale wiesz, dokąd iść, to się nie zgubiłeś.

01.06.2020

Czyta się kilka minut

Jeszcze pół godziny marszu do schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej, Bieszczady, październik 2015 r. / Stanisław Kowalczuk / East News
Jeszcze pół godziny marszu do schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej, Bieszczady, październik 2015 r. / Stanisław Kowalczuk / East News

Jak w wywoływaczu, kolory pokazują się stopniowo. Bo najpierw jest ciemność: w nią się wchodzi, w niej zdejmuje buty, przez nią – znowu! – staje skarpetą w kałużce błota.

Powidoki znikają za drugimi drzwiami, w sieni, w której zostają plecaki. Za trzecimi (i te, lekkie dość, z góralską klamką, kutą, lecz zawsze poluzowaną, trzaskają głośno, aż drży szyba) jest niewielka, pusta dziś jadalnia. Bufet, drewniane stoły, nieużywany kominek, sterta książek i planszówek. Gitara.

I okno – to okno. Zawieszone, jak cała bacówka, nad doliną Wetliny, w której kiedyś stały domy wsi Jaworzec, Ług i Zawój. Widać drogę do przełomu rzeki i schodzące się na horyzoncie, zlewające w jedno, bukowe berda Pereszliby oraz nienazwanych grzbietów opadających z Siwarnej i Bukowiny. Ten widok – pastelowy, wzięty jakby ze starych klisz Agfy – wyłącza czas.

Zostaniemy tu na chwilę.

ZAMKNIĘTA W TUZINIE zdań historia tych gór mogłaby brzmieć tak:

Dawno, dawno temu wołoscy pasterze znad dolnego Dunaju zaczęli swoją najdłuższą wędrówkę – na północ, po łuku Karpat. Szli ponad dwieście lat, z sezonu na sezon przeganiając stada na kolejne pastwiska i grzbiety, aż przekroczyli Bieszczady i dotarli do Moraw. Przynieśli koczownicze zwyczaje oraz słowa i nazwy, które przetrwały do dziś – „Magura”, „redyk”, „Kiczera”, „zawój” – a może i „Beskid”, pierwsze imię gór.

Dolinami szli inni. Król nadawał ziemię panom i biskupom, ci sprowadzali osadników. Karczowano lasy, dzielono pola, budowano kościoły. Z połączenia wołoskiej swobody z etosem pionierów zrodzili się górale.

Walczono ze zbójnikami, szukano ukrytych skarbów, wożono tokaj i wielicką sól. Potem dzieje przyspieszyły: powstała kolej, odkryto ropę, w okopach Wielkiej Wojny umierano za cesarstwo. Bohema z miast odkryła Podhalan i Hucułów, lecz Łemków i Bojków zauważono jakby później – długo po II wojnie i wypędzeniach, gdy zniknęły najludniejsze ongiś wsie.

Pozarastały drogi, zdziczały jabłonie.

Nastała cisza.

I PUSTKA. Lubi wychodzić do niej nad ranem, gdy gospodarze jeszcze śpią (mówią o nim, że gasi gwiazdy i budzi ptaki). Jest rok 1950, on ma 44 lata. Władysław Krygowski, adwokat, taternik i narciarz, odbywa samotną wycieczkę przez wyludnione Bieszczady.

Zaczyna w Komańczy. Droga jest zarośnięta, mosty zerwane. Żeby odnaleźć kierunek, parę razy wspina się na drzewa. Notuje: „Towarzyszem był mi lęk, że z gąszczy wyjdzie ktoś i jeszcze silniejszy strach, że właściwie nikogo już do końca nie spotkam”. Dochodzi tak do Cisnej, gdzie „w kilkunastu ocalałych chałupach gnieździło się 30 wystraszonych rodzin”. Walki z UPA skończyły się niedawno.

Dwa lata później Krygowski wraca w Bieszczady z młodszym od niego o 20 lat Edwardem Moskałą, początkującym działaczem Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. W Polsce Ludowej to PTTK ma organizować turystykę. Oni też mają cel: wstępne wytyczenie w tym rejonie Głównego Szlaku Beskidzkiego. W górach nie ma wielu sklepów: w tajemnicy przed sobą, dla niespodzianki, kupują kilogramowe konserwy wieprzowe.


Adam Wajrak: Nie trzeba jeździć na Alaskę za grube tysiące dolarów. W Polsce jest wszystko – na wyciągnięcie ręki.


 

Po powrocie pouczają znakarzy, którzy w kolejnych latach, idąc od drzewa do drzewa z wiadrem czerwonej farby, będą malować szlak. Żeby współgrał z instynktem piechura. (Wilgotny i śliski wąwóz? Tam nie prowadzić, turysta i tak go obejdzie). Żeby na bukach, które mają gładką korę, przed namalowaniem znaku, wyczyścić ją szczotką drucianą. A na sosnach, gdzie kora porowata – najpierw usunąć jej martwą warstwę ośnikiem. I unikać twardych dróg, lecz nie polan z widokami.

W ten sposób, w 1956 r., powstaje wschodni odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego. Dziś zaczyna się on w Wołosatem, a kończy 496 km dalej, w Ustroniu. W Bieszczadach, z niewielkimi modyfikacjami, biegnie trasą wypraw Krygowskiego i Moskały.

Z PIERWSZYCH STRON dziennika wycieczki tym szlakiem, rok 1998:

Tuż po północy, na Głównym tłum, „Bieszczady” z Gliwic opóźnione. Wschód słońca w Krośnie, gorąco, pachnie stalą torów. Sanok–Wetlina, pekaes się wlecze. Błoto na Dziale. Co za widok! Kremenaros, drzemka. Ustrzyki, Pink Floyd w stodole. Plusssz w butelce, świetny patent. Na „końskiej drodze” spotykamy Czeszki. Najpiękniejszy wieczór na Wetlińskiej. Jeleń pod Okrąglikiem. Z Jasła widać Beskid Niski. Chryszczata, dobry czas. Będzie burza. Czemu Oscar idzie w klapkach? Bez sklepu w Nowej Wsi. Ciemno za pustelnią. Budzimy Chyrową. Oscar ma dość, łapie stopa. Czwarta rano, ciemno. Rosa. Wilk. Czarny bocian. Namiot w środku lasu. Paprykarz pod słońcem. Biegiem przez Rotundę. Zostaję sam. Noc, las, strach. Hańczowa: pocztówki. W Krynicy kupić: chleb, coś do chleba, płaską baterię, zadzwonić do domu.

OBOK OKNA w bacówce wisi mapa panoramiczna. Jedna z kilkunastu, które na wielkich dechach malował farbami olejnymi Edward Moskała. Ta ma datę: 1976, rok powstania bacówki w Jaworzcu. Jest tak stara, że niektóre przedstawione na niej polany pozarastał już las.

Ryszard M. Remiszewski, jego dawny współpracownik, najlepiej pamięta Moskałę, jak stał na wieży widokowej na Baraniej Górze, i na świstku papieru szkicował widok.

– Wytknąłem mu, że jedna z mapek panoramicznych, które właśnie wydał, jest nieścisła, gdyż w rzeczywistości widok z Turbacza wygląda trochę inaczej. Bardzo był niezadowolony. Kazał mi przejść sto metrów. „A teraz?” – zapytał. „A teraz dobrze, ale to już nie widok ze szczytu”, upierałem się – wspomina.

Nie wszystkie mapy i panoramy były wtedy dokładne, ale i tak pomagały w orientacji. Na rajdach, przy ogniskach i w schroniskowych jadalniach starsi turyści uczyli młodszych.

Że jeśli nie wiesz, gdzie jesteś, ale wiesz, dokąd iść, to się nie zgubiłeś. Jeśli słyszysz wodę, idź w dół potoku, w trzy godziny zawsze dojdziesz do wsi. Jeśli widzisz prześwity, podejdź na grzbiet, stamtąd zobaczysz więcej.

Że wilki nie jedzą ludzi, także po zachodzie słońca. Przed niedźwiedziem, jeśli musisz, uciekaj w dół, bo ma krótkie przednie łapy i mu tak trudno. A przed żmiją, odwrotnie, w górę. (To chyba był żart, żmije nie gonią ludzi).

Że jeśli zastanie cię noc, przeżyjesz ją. Nie łaź za dużo po ciemku, po czasie dziwnych kształtów i odgłosów, po lodowatym przedświcie, przyjdzie ten cudowny moment, gdy między drzewami włączy się słońce, a ty odzyskasz wszystkie siły.

MIJAJĄ LATA. Władysław Krygowski i Edward Moskała pną się w hierarchii PTTK.

Pierwszy walczy w centrali o większe limity „znakokilometrów” (na każdy odcinek szlaku przydzielano znakarzom określoną ilość farby) i zaczyna wydawanie wielotomowego przewodnika po Beskidach (jego współpracownicy opowiadają: ma sieć informatorów, którzy „latają po górach i donoszą”, on przypomina im przed wyjazdami: „ważne jest dosłownie wszystko”). Przewodnik ten, mniej liryczny niż popularne książki Józefa Nyki o Tatrach, ma zaletę podstawową: jest pierwszy.

Drugi publikuje swoje panoramy gór. Jeśli nawet nie zawsze dokładne, to – najważniejsze – ładne. Zdarza się, że wyrwane z książeczek panoramy turyści wysyłają jako pocztówki.

Obaj mocują się z tą samą myślą: czy ułatwiając dostęp do gór nie przyczyniają się do ich zadeptania? Jak sprawić, żeby góry były dla wszystkich, ale jednak nie? By drogi i parkingi nie niszczyły przyrody? (Dziś powiedzielibyśmy: rozwój zrównoważony). Wymyślają, że będą promować turystykę kwalifikowaną (dziś: slow tourism) – taką, która wymaga choć minimum umiejętności.

„Do tego celu – Krygowski specjalnie pisze zrozumiałą dla decydentów nowomową – droga wiedzie nie przez turystykę ułatwioną, nie przez zniżanie gór do mas, lecz odwrotnie, przez podnoszenie ich ku pięknu gór, nie przez schlebianie ich chęci ku łatwiźnie, lecz przez kształcenie w nich pędu do walki, nie przez podsuwanie piękna pod nos, lecz przez wydobycie z człowieka potrzeby wysilenia się o to piękno”. Piękniej opisze góry w tomiku „W litworowych i piarżystych kolebach”, gdzie zawrze swoje przedwojenne wspomnienia z Karpat Wschodnich.

Dołącza do nich Stanisław Pagaczewski, autor książek dla dzieci o profesorze Baltazarze Gąbce. Można powiedzieć – pionier mikrowypraw. Jego „Znów idę na południe” (1979) otwiera relacja z wycieczki wokół pętli tramwajowej na krakowskim Salwatorze, którą odbył jako dziesięciolatek. Pagaczewski nie zapuszcza się dalej niż do doliny Popradu, sławi Gorce, niewielkie, znane z krokusowych polan góry, w połowie drogi z Krakowa do Zakopanego.

Koncepcje już są. Teraz trzeba jeszcze tym turystom zbudować domy.


Anna Błachno z Inicjatywy Dzikie Karpaty: Dopóki najstarsze lasy w Bieszczadach nie będą pod odpowiednią ochroną, musimy patrzeć leśnikom na ręce.


 

JUŻ WCZEŚNIEJ Krygowski forsuje pomysł „małych schronisk” w górach. (– Nie walczył z masowością, chciał ją podnieść na wyższy poziom – tłumaczy dziś Wiesław A. Wójcik, redaktor naczelny „Wierchów”.) Ale to Moskała realizuje pomysł.

Na początku 1975 r. w kawiarni zakopiańskiego „Gazdy” umawia się z architektem Stanisławem Karpielem i Jerzym Klimińskim z miejscowego zakładu remontowo-budowlanego, późniejszym naczelnikiem Grupy Tatrzańskiej GOPR.

– Moskała snuł nad stolikiem swoją wizję. Schronisko powinno mieć domową atmosferę, ma je prowadzić rodzina, a nie mianowani urzędnicy. Turysta musi poczuć, że przychodzi do człowieka, który go ugości jak w domu – opowiada Ryszard M. Remiszewski. I dodaje: – Miało być jak w pokoju Łapińskich, kierowników schroniska nad Morskim Okiem.

Karpiel słucha wywodu, wyjmuje ołówek, szkicuje na serwetce: drewniany domek w stylu góralskim, z dwuspadowym dachem krytym gontem. W murowanej piwnicy zaplecze sanitarne, na parterze jadalnia, bufet i kuchnia, na dwóch piętrach pokoje dla 20-30 turystów.

Moskała zabiera serwetkę. Wie, że pomysł jest rewolucyjny. Rządzi już Gierek, za zachodnie pożyczki w górach powstają drogi i parkingi dla autokarów. PTTK ma się skupić na udostępnianiu „piękna socjalistycznej ojczyzny szerokim masom społeczeństwa”, organizować wycieczki zakładowe, rajdy i zloty.

O DZIWO, udaje się. Już we wrześniu 1975 r. otwiera się bacówka na Rycerzowej w Beskidzie Żywieckim. Potem kolejne: na przełęczy Okraj w Karkonoszach, na Lubaniu w Gorcach, w Jaworzcu. Moskała ma pomysł na kilkadziesiąt obiektów (niektórzy mówią, że na ponad sto). Marzy, żeby nocując w bacówkach dało się przejść cały Główny Szlak Beskidzki, z Wołosatego do Ustronia. Ostatecznie w ciągu dekady powstaje ich 13. Wszystkie prócz jednej – według serwetkowego projektu Karpiela. Do dziś działa 11.

Dostają odrębny od innych schronisk regulamin: nie wolno tu nocować grup, zostawać na wiele nocy i rezerwować wcześniej noclegów. Ostatni zapis jest zresztą niepotrzebny, gdyż żadna z bacówek nie ma telefonu.

Na aktywie PTTK Moskała wymusza coś jeszcze: prowadzących „jego” obiekty nie wolno nazywać, jak w dużych schroniskach, kierownikami. Bacówki, tłumaczy, mają gospodarzy. Będzie tego pilnować aż do śmierci w 1995 r. – na zebraniach, w sprawozdaniach, podczas jubileuszy.

Mówią obecni gospodarze. Na Krawcowym Wierchu: – Schronisko pod indywidualnego turystę, które miało utrzymywać dzierżawców? W tamtych czasach? To cud, że nikt nie krzyknął: hola, jest socjalizm, ma być kolektywnie!

W Jaworzcu: – W szale zbiorowych wycieczek zakładowych udało się coś zrobić dla bardziej świadomego turysty. Teraz też przychodzą do nas tacy.

Na Rycerzowej: – Wykończenie z solidnego drewna, strzelista sylwetka – „moskałówki” były eleganckie. Ludzie do dzisiaj są zachwyceni, że tak pasują do kraj- obrazu.

„DO SKŁADU stojącego przy torze trzecim proszę nie wsiadać. Skład będzie zabierany do sprzątania”. Zapowiedzi są konieczne, bo w Zagórzu – gdzie kończyły bieg pociągi w Bieszczady – nie ma peronów i do pociągów wsiada się z poziomu torów. Dziś zarośniętych, bo stacja obsługuje kilkunastu pasażerów na dobę. Wtedy, w lipcu 1999 r., było tu pełno ludzi. Turyści, czekając na poranne pociągi, zasypiali na ławkach. Dzielili je z handlarkami z Ukrainy, które przyjechały ostatnim pociągiem z Chyrowa.

Przez te stacje – Zagórz, Jasło, Zagórzany, Stróże, Muszynę – trafiali w góry studenci. Ich pierwsze bazy namiotowe powstają w Zagórzu i Ustrzykach Górnych jeszcze pod koniec lat 50. Działają od czerwca do września, w szczytowym okresie tylko w Bieszczadach jest ich kilkanaście.

Akademicka opowieść o górach przyczynia się do odkrycia dotąd zakazanych historii: traumy wysiedleń Łemków, szczegółów walk z UPA, w PRL-u kojarzonych głównie z wykorzystywaną propagandowo śmiercią gen. Karola Świerczewskiego. W Beskidzie Niskim studenci inwentaryzują zaniedbane cmentarze wojenne z Wielkiej Wojny, cerkwie, fundamenty dawnych wsi. To dzięki nim większość z tych miejsc udaje się uratować.

Razem z nimi przychodzą bardowie: Wojciech Belon i jego Wolna Grupa Bukowina, Jerzy Harasymowicz. Twórczość przepełniona zachwytem, ale i tęsknotą za domem. Teksty trochę utopijne, jak to na progu dorosłego życia. Nie ma w nich raczej zobowiązań, pieniędzy, chorób (a jeśli: czyż nie lepiej umrzeć tutaj, w górach?). Jest zachwyt, plany na całe życie, miłość, przyjaźń i nawet muzyka.

ŻYJE SIĘ W PIONIE. W bacówce jest mało miejsca. Gospodarze mają dla siebie jeden pokój. I łazienkę – ale dojście do niej jest już przez toaletę turystów. W nocy zejście do sanitariatów w piwnicach ułatwiają ledowe światełka. Wielu gości ma w swoich domach kuchnie większe od tej schroniskowej.

– Spędzasz tu trzy tygodnie non stop – opowiada Darek Cegłowski, prowadzący bacówkę na Rycerzowej. – Śpisz, jesz, płaczesz, śmiejesz się, narąbiesz drzewa, przygotujesz żurek. Wstajesz pierwszy, zasypiasz ostatni. Potem tydzień wolnego. Wszystkim, którzy chcą tu pracować, mówię: to nie praca, tylko życie.

– Latem w pięcioosobowych załogach bacówek trudno uniknąć konfliktów. Jest jak na pokładzie małego statku. – A nawet nie statku. Z niego jeszcze można wyskoczyć. Tu jest jak na okręcie podwodnym. Ciasno i bez ucieczki – mówi Cegłowski.

Najtrudniejsze jest przewidzieć, ile zapasów będzie potrzebnych do kuchni. Logistyka zawsze wyprzedza czas. Bywa, że z zakupami grają va banque: tego, ile przyjdzie osób, nie da się przewidzieć. Wpływ ma pogoda. A ściślej: to, co o pogodzie powiedzą media.

Cegłowski: – Mamy więc syndrom chomika: gromadzimy rzeczy. Sprawdza się prawo Murphy’ego: kiedy chleba jest mało, wszyscy chcą bigos z pieczywem, gdy mamy nadmiar, zawsze zostaje. Od maja do większych śniegów w listopadzie czy grudniu dojeżdżamy do bacówki samochodem. Zimą skuterem albo quadem. Najmniej zawodny jest człowiek. Ma tylko jedną wadę – nośność. Weźmie te 20-30 kg, nie więcej. Bywa, że zimą dwa razy w tygodniu wnosimy tak chleb, mięso, masło, sery. Plus paliwo. Nie mamy stałego prądu, zainstalowaliśmy fotowoltaikę, jest też agregat.

NA KRAWCOWYM WIERCHU od pięciu lat gospodarzem jest Grzegorz Janowski:

– Najpierw sobie obiecałem: w mojej bacówce będzie zawsze ciepło. Nie oszczędzam na ogrzewaniu. Po wejściu do domu nikt nie powinien dygotać z zimna.

– Ludzie zaczęli nas pytać, co można u nas robić? Znajdujemy się w pięknej, ale odległej od najpopularniejszych szlaków części Beskidu Żywieckiego. Do innych schronisk jest daleko. Dla rodziny z dzieckiem to nie jest trasa na jeden dzień.

– Bacówka stoi 150 metrów od granicy ze Słowacją. Po południowej stronie gór, nazywanej przez sąsiadów Beskidem Orawskim, są piękne, łagodne i bezleśne stoki. Stoją tam wieże widokowe, we wsiach działają knajpki. Postanowiłem wyznaczyć tam trasy dla gości bacówki. Nie w terenie, tak mi nie wolno, ale w Google Maps. Teraz przed bacówką jest kod QR – po jego zeskanowaniu w telefonie wyskakuje nawigacja. Można z nią iść na Słowację z zamkniętymi oczami. Sam zresztą codziennie patrzę na kalendarz, przebieram nogami. Nie mogę się doczekać, gdy otworzą granicę.

MACIEJOWĄ, godzinę marszu od Rabki-Zdroju, prowadzi od 2012 r. Piotr Zagórski.

– Wszystkim powtarzamy: żeby poczuć atmosferę bacówki, najlepiej w niej przenocować. Zachwycić się zachodem słońca, kiedy ostatni turyści w pośpiechu ruszają w dół, powitać dzień patrząc z tarasu na panoramę Tatr. Najprzytulniej jest jesienią, gdy za oknem zawierucha, w kominku trzaska ogień, a w jadalni unosi się aromat wstawionej do pieca szarlotki. Owszem, oczekiwania turystów rosną, staramy się jednak zachować rodzinną atmosferę. To wynagradza brak telewizora czy własnej łazienki w pokoju. Dla mnie rekompensatą za trud jest możliwość patrzenia z bliska na przyrodę. I poczucie, że bacówka to, po prostu, mój dom.

W JAWORZCU Waldek Ochodek, gazda od 2016 r., współautor książeczki „Bacówki Edwarda Moskały”, mówi, jak zmieniają się Bieszczady:

– Nie lubię mitu bieszczadzkiego zakapiora, a szczególnie tego stylizowanego na potrzeby marketingu. Oczywiście, było kilku oryginałów, prawdziwych zakapiorów. Ale klimat Bieszczadów tworzą dziś głównie ludzie z zewnątrz, którzy tu przyjechali spełniając swoje marzenia i realizując pasje, ciężko pracując.

– Nie mówię gościom, co mają robić w bacówce – jestem tu od tego, żeby organizować ludziom przestrzeń, a nie czas. Możesz się spotkać z przyjacielem, z nieznajomym, przyrodą i duszami pokrewnymi. W spokoju. To ważne, bo w góry czasem przenosimy jeszcze ten swój pęd z dużych miast.


Adam Robiński: Nasz naród uwziął się na Bieszczady jak na żaden inny kawałek Polski. Ich pustkę zamieniliśmy na natłok emocji i skojarzeń.


 

– Drażni mnie stawianie tu plastikowych placów zabaw, zewnętrznych siłowni czy chęć budowy wyciągów. Jesteśmy dziś chyba najbardziej reklamowanym regionem, ale wielu prowadzących obiekty powtarza błędy z Zakopanego. Nie wykorzystujemy w pełni piękna przyrody i historii regionu. A w tym jest droga do sukcesu.

– Mamy dużo pięknych, dzikich szlaków. Cieszę się, że Bieszczadzki Park Narodowy podjął tę trudną decyzję w sprawie schronu na Połoninie Wetlińskiej. Legendą jest przecież człowiek, Lutek, a potem „Chatka Puchatka”. To było magiczne miejsce. Ale każdy czas ma swoje legendy i emocje. Już czas na nowe.

A JEDNAK: szkoda „Chatki Puchatka”, która wtedy, zimą 2002 r., w potwornej zamieci i śniegu po pas, już po zmroku, wyłoniła się – a właściwie pojawiła – tuż przed nami. Pchnęliśmy drzwi. Najpierw, jak zawsze, była ciemność. W niej rozległ się głos gospodarza, Lutka Pińczuka: „Dobrze, że jesteście. Już mieliśmy szukać”.

Ktoś, pewnie leśnik, który podwoził turystów z Nasicznego do Berehów, widząc podchodzących w tych warunkach ludzi, zadzwonił na górę: spodziewajcie się jeszcze kogoś.

EPIDEMIA uderzyła w bacówki z podwójną siłą: zamknęła i pokoje, i bufety, najważniejsze źródło dochodu. Ceny podskoczyły w górę, czasem nawet do 70 zł. To sporo jak na schronisko o niskim standardzie – ale wciąż śmiesznie mało w porównaniu z podobnymi miejscami za granicą.

Janowski: – Tak się musiało stać. Zwożę bieliznę do pralni, sprzęt do ozonowania pokojów kosztował 2 tys. zł. Od czasów Moskały zmieniło się to, że schroniska są teraz formą biznesu.

Cegłowski: – Od tygodnia, z restrykcjami, udzielamy już noclegów. Podczas epidemii ludzie docenili takie miejsca. Są milsi, bardziej wyrozumiali. Widać w nich tęsknotę za chodzeniem po górach. Ale strat szybko nie odrobimy.

Zagórski: – Liczę na większy ruch latem. Wiele osób, które wcześniej planowały zagraniczne wycieczki, zdecyduje się na urlop w Polsce.

Z OSTATNICH STRON dziennika wyprawy czerwonym szlakiem:

6.15 – wymarsz z Krościenka. 17.30 – koniec dnia na Maciejowej, 40 km! Deszcz cały dzień. Przechodzę „zakopiankę”. Asfaltem do Jordanowa. Polica, tu rozbił się samolot LOT-u. Hala Śmietanowa, widok na Babią. Tłumy na Krowiarkach. Babia, w chmurach. Herbata na Mędralowej. Skrótem przez Słowację. Glinne i podejście przecinką. Dziwne tropy na śniegu. Hala Miziowa, drogo za nocleg, grzejniki palą nam ubrania i prawie schronisko. Spotykamy Dominika, który biega po górach. Żabnica. Sen w zajeździe w Węgierskiej Górce. Barania Góra, słońce na wieży widokowej. Stożek, ostatnia noc. Po lewej Czechy. Asfaltem na Równicę. Ustroń, ledwo zdążamy na pociąg. ©℗

CHATKA PUCHATKA to surowe schronisko bez bieżącej wody, które stało na wschodnim krańcu Połoniny Wetlińskiej. Już nie działa. Bieszczadzki Park Narodowy tłumaczył, że nie spełniało wymogów sanitarnych, a w wakacje coraz liczniejsi turyści zadeptywali okolicę. Trwa budowa nowego schronu i punktu gastronomicznego.

Lutek Pińczuk – legendarny gospodarz tego miejsca (na stałe od 1986 r.), zszedł z Połoniny trzy lata temu. Mieszka w Wetlinie, prowadzi agroturystykę. „Tu, na dole, też mam co robić, ale nic nie muszę. Tu jest za prosto, nic się nie dzieje, nic człowieka nie goni”, tłumaczył w niedawnym wywiadzie dla portalu Nowiny24+. Mówił, że na górze nie zaznał ani dnia nudy.

W nowym schronie dla turystów, z wyjątkiem sytuacji awaryjnych, nocować już nie będzie można. Zostaną zdjęcia pokazujące „bieszczadzkie klimaty”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 23-24/2020