Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jak w wywoływaczu, kolory pokazują się stopniowo. Bo najpierw jest ciemność: w nią się wchodzi, w niej zdejmuje buty, przez nią – znowu! – staje skarpetą w kałużce błota.
Powidoki znikają za drugimi drzwiami, w sieni, w której zostają plecaki. Za trzecimi (i te, lekkie dość, z góralską klamką, kutą, lecz zawsze poluzowaną, trzaskają głośno, aż drży szyba) jest niewielka, pusta dziś jadalnia. Bufet, drewniane stoły, nieużywany kominek, sterta książek i planszówek. Gitara.
I okno – to okno. Zawieszone, jak cała bacówka, nad doliną Wetliny, w której kiedyś stały domy wsi Jaworzec, Ług i Zawój. Widać drogę do przełomu rzeki i schodzące się na horyzoncie, zlewające w jedno, bukowe berda Pereszliby oraz nienazwanych grzbietów opadających z Siwarnej i Bukowiny. Ten widok – pastelowy, wzięty jakby ze starych klisz Agfy – wyłącza czas.
Zostaniemy tu na chwilę.
ZAMKNIĘTA W TUZINIE zdań historia tych gór mogłaby brzmieć tak:
Dawno, dawno temu wołoscy pasterze znad dolnego Dunaju zaczęli swoją najdłuższą wędrówkę – na północ, po łuku Karpat. Szli ponad dwieście lat, z sezonu na sezon przeganiając stada na kolejne pastwiska i grzbiety, aż przekroczyli Bieszczady i dotarli do Moraw. Przynieśli koczownicze zwyczaje oraz słowa i nazwy, które przetrwały do dziś – „Magura”, „redyk”, „Kiczera”, „zawój” – a może i „Beskid”, pierwsze imię gór.
Dolinami szli inni. Król nadawał ziemię panom i biskupom, ci sprowadzali osadników. Karczowano lasy, dzielono pola, budowano kościoły. Z połączenia wołoskiej swobody z etosem pionierów zrodzili się górale.
Walczono ze zbójnikami, szukano ukrytych skarbów, wożono tokaj i wielicką sól. Potem dzieje przyspieszyły: powstała kolej, odkryto ropę, w okopach Wielkiej Wojny umierano za cesarstwo. Bohema z miast odkryła Podhalan i Hucułów, lecz Łemków i Bojków zauważono jakby później – długo po II wojnie i wypędzeniach, gdy zniknęły najludniejsze ongiś wsie.
Pozarastały drogi, zdziczały jabłonie.
Nastała cisza.
I PUSTKA. Lubi wychodzić do niej nad ranem, gdy gospodarze jeszcze śpią (mówią o nim, że gasi gwiazdy i budzi ptaki). Jest rok 1950, on ma 44 lata. Władysław Krygowski, adwokat, taternik i narciarz, odbywa samotną wycieczkę przez wyludnione Bieszczady.
Zaczyna w Komańczy. Droga jest zarośnięta, mosty zerwane. Żeby odnaleźć kierunek, parę razy wspina się na drzewa. Notuje: „Towarzyszem był mi lęk, że z gąszczy wyjdzie ktoś i jeszcze silniejszy strach, że właściwie nikogo już do końca nie spotkam”. Dochodzi tak do Cisnej, gdzie „w kilkunastu ocalałych chałupach gnieździło się 30 wystraszonych rodzin”. Walki z UPA skończyły się niedawno.
Dwa lata później Krygowski wraca w Bieszczady z młodszym od niego o 20 lat Edwardem Moskałą, początkującym działaczem Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. W Polsce Ludowej to PTTK ma organizować turystykę. Oni też mają cel: wstępne wytyczenie w tym rejonie Głównego Szlaku Beskidzkiego. W górach nie ma wielu sklepów: w tajemnicy przed sobą, dla niespodzianki, kupują kilogramowe konserwy wieprzowe.
Adam Wajrak: Nie trzeba jeździć na Alaskę za grube tysiące dolarów. W Polsce jest wszystko – na wyciągnięcie ręki.
Po powrocie pouczają znakarzy, którzy w kolejnych latach, idąc od drzewa do drzewa z wiadrem czerwonej farby, będą malować szlak. Żeby współgrał z instynktem piechura. (Wilgotny i śliski wąwóz? Tam nie prowadzić, turysta i tak go obejdzie). Żeby na bukach, które mają gładką korę, przed namalowaniem znaku, wyczyścić ją szczotką drucianą. A na sosnach, gdzie kora porowata – najpierw usunąć jej martwą warstwę ośnikiem. I unikać twardych dróg, lecz nie polan z widokami.
W ten sposób, w 1956 r., powstaje wschodni odcinek Głównego Szlaku Beskidzkiego. Dziś zaczyna się on w Wołosatem, a kończy 496 km dalej, w Ustroniu. W Bieszczadach, z niewielkimi modyfikacjami, biegnie trasą wypraw Krygowskiego i Moskały.
Z PIERWSZYCH STRON dziennika wycieczki tym szlakiem, rok 1998:
Tuż po północy, na Głównym tłum, „Bieszczady” z Gliwic opóźnione. Wschód słońca w Krośnie, gorąco, pachnie stalą torów. Sanok–Wetlina, pekaes się wlecze. Błoto na Dziale. Co za widok! Kremenaros, drzemka. Ustrzyki, Pink Floyd w stodole. Plusssz w butelce, świetny patent. Na „końskiej drodze” spotykamy Czeszki. Najpiękniejszy wieczór na Wetlińskiej. Jeleń pod Okrąglikiem. Z Jasła widać Beskid Niski. Chryszczata, dobry czas. Będzie burza. Czemu Oscar idzie w klapkach? Bez sklepu w Nowej Wsi. Ciemno za pustelnią. Budzimy Chyrową. Oscar ma dość, łapie stopa. Czwarta rano, ciemno. Rosa. Wilk. Czarny bocian. Namiot w środku lasu. Paprykarz pod słońcem. Biegiem przez Rotundę. Zostaję sam. Noc, las, strach. Hańczowa: pocztówki. W Krynicy kupić: chleb, coś do chleba, płaską baterię, zadzwonić do domu.
OBOK OKNA w bacówce wisi mapa panoramiczna. Jedna z kilkunastu, które na wielkich dechach malował farbami olejnymi Edward Moskała. Ta ma datę: 1976, rok powstania bacówki w Jaworzcu. Jest tak stara, że niektóre przedstawione na niej polany pozarastał już las.
Ryszard M. Remiszewski, jego dawny współpracownik, najlepiej pamięta Moskałę, jak stał na wieży widokowej na Baraniej Górze, i na świstku papieru szkicował widok.
– Wytknąłem mu, że jedna z mapek panoramicznych, które właśnie wydał, jest nieścisła, gdyż w rzeczywistości widok z Turbacza wygląda trochę inaczej. Bardzo był niezadowolony. Kazał mi przejść sto metrów. „A teraz?” – zapytał. „A teraz dobrze, ale to już nie widok ze szczytu”, upierałem się – wspomina.
Nie wszystkie mapy i panoramy były wtedy dokładne, ale i tak pomagały w orientacji. Na rajdach, przy ogniskach i w schroniskowych jadalniach starsi turyści uczyli młodszych.
Że jeśli nie wiesz, gdzie jesteś, ale wiesz, dokąd iść, to się nie zgubiłeś. Jeśli słyszysz wodę, idź w dół potoku, w trzy godziny zawsze dojdziesz do wsi. Jeśli widzisz prześwity, podejdź na grzbiet, stamtąd zobaczysz więcej.
Że wilki nie jedzą ludzi, także po zachodzie słońca. Przed niedźwiedziem, jeśli musisz, uciekaj w dół, bo ma krótkie przednie łapy i mu tak trudno. A przed żmiją, odwrotnie, w górę. (To chyba był żart, żmije nie gonią ludzi).
Że jeśli zastanie cię noc, przeżyjesz ją. Nie łaź za dużo po ciemku, po czasie dziwnych kształtów i odgłosów, po lodowatym przedświcie, przyjdzie ten cudowny moment, gdy między drzewami włączy się słońce, a ty odzyskasz wszystkie siły.
MIJAJĄ LATA. Władysław Krygowski i Edward Moskała pną się w hierarchii PTTK.
Pierwszy walczy w centrali o większe limity „znakokilometrów” (na każdy odcinek szlaku przydzielano znakarzom określoną ilość farby) i zaczyna wydawanie wielotomowego przewodnika po Beskidach (jego współpracownicy opowiadają: ma sieć informatorów, którzy „latają po górach i donoszą”, on przypomina im przed wyjazdami: „ważne jest dosłownie wszystko”). Przewodnik ten, mniej liryczny niż popularne książki Józefa Nyki o Tatrach, ma zaletę podstawową: jest pierwszy.
Drugi publikuje swoje panoramy gór. Jeśli nawet nie zawsze dokładne, to – najważniejsze – ładne. Zdarza się, że wyrwane z książeczek panoramy turyści wysyłają jako pocztówki.
Obaj mocują się z tą samą myślą: czy ułatwiając dostęp do gór nie przyczyniają się do ich zadeptania? Jak sprawić, żeby góry były dla wszystkich, ale jednak nie? By drogi i parkingi nie niszczyły przyrody? (Dziś powiedzielibyśmy: rozwój zrównoważony). Wymyślają, że będą promować turystykę kwalifikowaną (dziś: slow tourism) – taką, która wymaga choć minimum umiejętności.
„Do tego celu – Krygowski specjalnie pisze zrozumiałą dla decydentów nowomową – droga wiedzie nie przez turystykę ułatwioną, nie przez zniżanie gór do mas, lecz odwrotnie, przez podnoszenie ich ku pięknu gór, nie przez schlebianie ich chęci ku łatwiźnie, lecz przez kształcenie w nich pędu do walki, nie przez podsuwanie piękna pod nos, lecz przez wydobycie z człowieka potrzeby wysilenia się o to piękno”. Piękniej opisze góry w tomiku „W litworowych i piarżystych kolebach”, gdzie zawrze swoje przedwojenne wspomnienia z Karpat Wschodnich.
Dołącza do nich Stanisław Pagaczewski, autor książek dla dzieci o profesorze Baltazarze Gąbce. Można powiedzieć – pionier mikrowypraw. Jego „Znów idę na południe” (1979) otwiera relacja z wycieczki wokół pętli tramwajowej na krakowskim Salwatorze, którą odbył jako dziesięciolatek. Pagaczewski nie zapuszcza się dalej niż do doliny Popradu, sławi Gorce, niewielkie, znane z krokusowych polan góry, w połowie drogi z Krakowa do Zakopanego.
Koncepcje już są. Teraz trzeba jeszcze tym turystom zbudować domy.
Anna Błachno z Inicjatywy Dzikie Karpaty: Dopóki najstarsze lasy w Bieszczadach nie będą pod odpowiednią ochroną, musimy patrzeć leśnikom na ręce.
JUŻ WCZEŚNIEJ Krygowski forsuje pomysł „małych schronisk” w górach. (– Nie walczył z masowością, chciał ją podnieść na wyższy poziom – tłumaczy dziś Wiesław A. Wójcik, redaktor naczelny „Wierchów”.) Ale to Moskała realizuje pomysł.
Na początku 1975 r. w kawiarni zakopiańskiego „Gazdy” umawia się z architektem Stanisławem Karpielem i Jerzym Klimińskim z miejscowego zakładu remontowo-budowlanego, późniejszym naczelnikiem Grupy Tatrzańskiej GOPR.
– Moskała snuł nad stolikiem swoją wizję. Schronisko powinno mieć domową atmosferę, ma je prowadzić rodzina, a nie mianowani urzędnicy. Turysta musi poczuć, że przychodzi do człowieka, który go ugości jak w domu – opowiada Ryszard M. Remiszewski. I dodaje: – Miało być jak w pokoju Łapińskich, kierowników schroniska nad Morskim Okiem.
Karpiel słucha wywodu, wyjmuje ołówek, szkicuje na serwetce: drewniany domek w stylu góralskim, z dwuspadowym dachem krytym gontem. W murowanej piwnicy zaplecze sanitarne, na parterze jadalnia, bufet i kuchnia, na dwóch piętrach pokoje dla 20-30 turystów.
Moskała zabiera serwetkę. Wie, że pomysł jest rewolucyjny. Rządzi już Gierek, za zachodnie pożyczki w górach powstają drogi i parkingi dla autokarów. PTTK ma się skupić na udostępnianiu „piękna socjalistycznej ojczyzny szerokim masom społeczeństwa”, organizować wycieczki zakładowe, rajdy i zloty.
O DZIWO, udaje się. Już we wrześniu 1975 r. otwiera się bacówka na Rycerzowej w Beskidzie Żywieckim. Potem kolejne: na przełęczy Okraj w Karkonoszach, na Lubaniu w Gorcach, w Jaworzcu. Moskała ma pomysł na kilkadziesiąt obiektów (niektórzy mówią, że na ponad sto). Marzy, żeby nocując w bacówkach dało się przejść cały Główny Szlak Beskidzki, z Wołosatego do Ustronia. Ostatecznie w ciągu dekady powstaje ich 13. Wszystkie prócz jednej – według serwetkowego projektu Karpiela. Do dziś działa 11.
Dostają odrębny od innych schronisk regulamin: nie wolno tu nocować grup, zostawać na wiele nocy i rezerwować wcześniej noclegów. Ostatni zapis jest zresztą niepotrzebny, gdyż żadna z bacówek nie ma telefonu.
Na aktywie PTTK Moskała wymusza coś jeszcze: prowadzących „jego” obiekty nie wolno nazywać, jak w dużych schroniskach, kierownikami. Bacówki, tłumaczy, mają gospodarzy. Będzie tego pilnować aż do śmierci w 1995 r. – na zebraniach, w sprawozdaniach, podczas jubileuszy.
Mówią obecni gospodarze. Na Krawcowym Wierchu: – Schronisko pod indywidualnego turystę, które miało utrzymywać dzierżawców? W tamtych czasach? To cud, że nikt nie krzyknął: hola, jest socjalizm, ma być kolektywnie!
W Jaworzcu: – W szale zbiorowych wycieczek zakładowych udało się coś zrobić dla bardziej świadomego turysty. Teraz też przychodzą do nas tacy.
Na Rycerzowej: – Wykończenie z solidnego drewna, strzelista sylwetka – „moskałówki” były eleganckie. Ludzie do dzisiaj są zachwyceni, że tak pasują do kraj- obrazu.
„DO SKŁADU stojącego przy torze trzecim proszę nie wsiadać. Skład będzie zabierany do sprzątania”. Zapowiedzi są konieczne, bo w Zagórzu – gdzie kończyły bieg pociągi w Bieszczady – nie ma peronów i do pociągów wsiada się z poziomu torów. Dziś zarośniętych, bo stacja obsługuje kilkunastu pasażerów na dobę. Wtedy, w lipcu 1999 r., było tu pełno ludzi. Turyści, czekając na poranne pociągi, zasypiali na ławkach. Dzielili je z handlarkami z Ukrainy, które przyjechały ostatnim pociągiem z Chyrowa.
Przez te stacje – Zagórz, Jasło, Zagórzany, Stróże, Muszynę – trafiali w góry studenci. Ich pierwsze bazy namiotowe powstają w Zagórzu i Ustrzykach Górnych jeszcze pod koniec lat 50. Działają od czerwca do września, w szczytowym okresie tylko w Bieszczadach jest ich kilkanaście.
Akademicka opowieść o górach przyczynia się do odkrycia dotąd zakazanych historii: traumy wysiedleń Łemków, szczegółów walk z UPA, w PRL-u kojarzonych głównie z wykorzystywaną propagandowo śmiercią gen. Karola Świerczewskiego. W Beskidzie Niskim studenci inwentaryzują zaniedbane cmentarze wojenne z Wielkiej Wojny, cerkwie, fundamenty dawnych wsi. To dzięki nim większość z tych miejsc udaje się uratować.
Razem z nimi przychodzą bardowie: Wojciech Belon i jego Wolna Grupa Bukowina, Jerzy Harasymowicz. Twórczość przepełniona zachwytem, ale i tęsknotą za domem. Teksty trochę utopijne, jak to na progu dorosłego życia. Nie ma w nich raczej zobowiązań, pieniędzy, chorób (a jeśli: czyż nie lepiej umrzeć tutaj, w górach?). Jest zachwyt, plany na całe życie, miłość, przyjaźń i nawet muzyka.
ŻYJE SIĘ W PIONIE. W bacówce jest mało miejsca. Gospodarze mają dla siebie jeden pokój. I łazienkę – ale dojście do niej jest już przez toaletę turystów. W nocy zejście do sanitariatów w piwnicach ułatwiają ledowe światełka. Wielu gości ma w swoich domach kuchnie większe od tej schroniskowej.
– Spędzasz tu trzy tygodnie non stop – opowiada Darek Cegłowski, prowadzący bacówkę na Rycerzowej. – Śpisz, jesz, płaczesz, śmiejesz się, narąbiesz drzewa, przygotujesz żurek. Wstajesz pierwszy, zasypiasz ostatni. Potem tydzień wolnego. Wszystkim, którzy chcą tu pracować, mówię: to nie praca, tylko życie.
– Latem w pięcioosobowych załogach bacówek trudno uniknąć konfliktów. Jest jak na pokładzie małego statku. – A nawet nie statku. Z niego jeszcze można wyskoczyć. Tu jest jak na okręcie podwodnym. Ciasno i bez ucieczki – mówi Cegłowski.
Najtrudniejsze jest przewidzieć, ile zapasów będzie potrzebnych do kuchni. Logistyka zawsze wyprzedza czas. Bywa, że z zakupami grają va banque: tego, ile przyjdzie osób, nie da się przewidzieć. Wpływ ma pogoda. A ściślej: to, co o pogodzie powiedzą media.
Cegłowski: – Mamy więc syndrom chomika: gromadzimy rzeczy. Sprawdza się prawo Murphy’ego: kiedy chleba jest mało, wszyscy chcą bigos z pieczywem, gdy mamy nadmiar, zawsze zostaje. Od maja do większych śniegów w listopadzie czy grudniu dojeżdżamy do bacówki samochodem. Zimą skuterem albo quadem. Najmniej zawodny jest człowiek. Ma tylko jedną wadę – nośność. Weźmie te 20-30 kg, nie więcej. Bywa, że zimą dwa razy w tygodniu wnosimy tak chleb, mięso, masło, sery. Plus paliwo. Nie mamy stałego prądu, zainstalowaliśmy fotowoltaikę, jest też agregat.
NA KRAWCOWYM WIERCHU od pięciu lat gospodarzem jest Grzegorz Janowski:
– Najpierw sobie obiecałem: w mojej bacówce będzie zawsze ciepło. Nie oszczędzam na ogrzewaniu. Po wejściu do domu nikt nie powinien dygotać z zimna.
– Ludzie zaczęli nas pytać, co można u nas robić? Znajdujemy się w pięknej, ale odległej od najpopularniejszych szlaków części Beskidu Żywieckiego. Do innych schronisk jest daleko. Dla rodziny z dzieckiem to nie jest trasa na jeden dzień.
– Bacówka stoi 150 metrów od granicy ze Słowacją. Po południowej stronie gór, nazywanej przez sąsiadów Beskidem Orawskim, są piękne, łagodne i bezleśne stoki. Stoją tam wieże widokowe, we wsiach działają knajpki. Postanowiłem wyznaczyć tam trasy dla gości bacówki. Nie w terenie, tak mi nie wolno, ale w Google Maps. Teraz przed bacówką jest kod QR – po jego zeskanowaniu w telefonie wyskakuje nawigacja. Można z nią iść na Słowację z zamkniętymi oczami. Sam zresztą codziennie patrzę na kalendarz, przebieram nogami. Nie mogę się doczekać, gdy otworzą granicę.
MACIEJOWĄ, godzinę marszu od Rabki-Zdroju, prowadzi od 2012 r. Piotr Zagórski.
– Wszystkim powtarzamy: żeby poczuć atmosferę bacówki, najlepiej w niej przenocować. Zachwycić się zachodem słońca, kiedy ostatni turyści w pośpiechu ruszają w dół, powitać dzień patrząc z tarasu na panoramę Tatr. Najprzytulniej jest jesienią, gdy za oknem zawierucha, w kominku trzaska ogień, a w jadalni unosi się aromat wstawionej do pieca szarlotki. Owszem, oczekiwania turystów rosną, staramy się jednak zachować rodzinną atmosferę. To wynagradza brak telewizora czy własnej łazienki w pokoju. Dla mnie rekompensatą za trud jest możliwość patrzenia z bliska na przyrodę. I poczucie, że bacówka to, po prostu, mój dom.
W JAWORZCU Waldek Ochodek, gazda od 2016 r., współautor książeczki „Bacówki Edwarda Moskały”, mówi, jak zmieniają się Bieszczady:
– Nie lubię mitu bieszczadzkiego zakapiora, a szczególnie tego stylizowanego na potrzeby marketingu. Oczywiście, było kilku oryginałów, prawdziwych zakapiorów. Ale klimat Bieszczadów tworzą dziś głównie ludzie z zewnątrz, którzy tu przyjechali spełniając swoje marzenia i realizując pasje, ciężko pracując.
– Nie mówię gościom, co mają robić w bacówce – jestem tu od tego, żeby organizować ludziom przestrzeń, a nie czas. Możesz się spotkać z przyjacielem, z nieznajomym, przyrodą i duszami pokrewnymi. W spokoju. To ważne, bo w góry czasem przenosimy jeszcze ten swój pęd z dużych miast.
Adam Robiński: Nasz naród uwziął się na Bieszczady jak na żaden inny kawałek Polski. Ich pustkę zamieniliśmy na natłok emocji i skojarzeń.
– Drażni mnie stawianie tu plastikowych placów zabaw, zewnętrznych siłowni czy chęć budowy wyciągów. Jesteśmy dziś chyba najbardziej reklamowanym regionem, ale wielu prowadzących obiekty powtarza błędy z Zakopanego. Nie wykorzystujemy w pełni piękna przyrody i historii regionu. A w tym jest droga do sukcesu.
– Mamy dużo pięknych, dzikich szlaków. Cieszę się, że Bieszczadzki Park Narodowy podjął tę trudną decyzję w sprawie schronu na Połoninie Wetlińskiej. Legendą jest przecież człowiek, Lutek, a potem „Chatka Puchatka”. To było magiczne miejsce. Ale każdy czas ma swoje legendy i emocje. Już czas na nowe.
A JEDNAK: szkoda „Chatki Puchatka”, która wtedy, zimą 2002 r., w potwornej zamieci i śniegu po pas, już po zmroku, wyłoniła się – a właściwie pojawiła – tuż przed nami. Pchnęliśmy drzwi. Najpierw, jak zawsze, była ciemność. W niej rozległ się głos gospodarza, Lutka Pińczuka: „Dobrze, że jesteście. Już mieliśmy szukać”.
Ktoś, pewnie leśnik, który podwoził turystów z Nasicznego do Berehów, widząc podchodzących w tych warunkach ludzi, zadzwonił na górę: spodziewajcie się jeszcze kogoś.
EPIDEMIA uderzyła w bacówki z podwójną siłą: zamknęła i pokoje, i bufety, najważniejsze źródło dochodu. Ceny podskoczyły w górę, czasem nawet do 70 zł. To sporo jak na schronisko o niskim standardzie – ale wciąż śmiesznie mało w porównaniu z podobnymi miejscami za granicą.
Janowski: – Tak się musiało stać. Zwożę bieliznę do pralni, sprzęt do ozonowania pokojów kosztował 2 tys. zł. Od czasów Moskały zmieniło się to, że schroniska są teraz formą biznesu.
Cegłowski: – Od tygodnia, z restrykcjami, udzielamy już noclegów. Podczas epidemii ludzie docenili takie miejsca. Są milsi, bardziej wyrozumiali. Widać w nich tęsknotę za chodzeniem po górach. Ale strat szybko nie odrobimy.
Zagórski: – Liczę na większy ruch latem. Wiele osób, które wcześniej planowały zagraniczne wycieczki, zdecyduje się na urlop w Polsce.
Z OSTATNICH STRON dziennika wyprawy czerwonym szlakiem:
6.15 – wymarsz z Krościenka. 17.30 – koniec dnia na Maciejowej, 40 km! Deszcz cały dzień. Przechodzę „zakopiankę”. Asfaltem do Jordanowa. Polica, tu rozbił się samolot LOT-u. Hala Śmietanowa, widok na Babią. Tłumy na Krowiarkach. Babia, w chmurach. Herbata na Mędralowej. Skrótem przez Słowację. Glinne i podejście przecinką. Dziwne tropy na śniegu. Hala Miziowa, drogo za nocleg, grzejniki palą nam ubrania i prawie schronisko. Spotykamy Dominika, który biega po górach. Żabnica. Sen w zajeździe w Węgierskiej Górce. Barania Góra, słońce na wieży widokowej. Stożek, ostatnia noc. Po lewej Czechy. Asfaltem na Równicę. Ustroń, ledwo zdążamy na pociąg. ©℗
CHATKA PUCHATKA to surowe schronisko bez bieżącej wody, które stało na wschodnim krańcu Połoniny Wetlińskiej. Już nie działa. Bieszczadzki Park Narodowy tłumaczył, że nie spełniało wymogów sanitarnych, a w wakacje coraz liczniejsi turyści zadeptywali okolicę. Trwa budowa nowego schronu i punktu gastronomicznego.
Lutek Pińczuk – legendarny gospodarz tego miejsca (na stałe od 1986 r.), zszedł z Połoniny trzy lata temu. Mieszka w Wetlinie, prowadzi agroturystykę. „Tu, na dole, też mam co robić, ale nic nie muszę. Tu jest za prosto, nic się nie dzieje, nic człowieka nie goni”, tłumaczył w niedawnym wywiadzie dla portalu Nowiny24+. Mówił, że na górze nie zaznał ani dnia nudy.
W nowym schronie dla turystów, z wyjątkiem sytuacji awaryjnych, nocować już nie będzie można. Zostaną zdjęcia pokazujące „bieszczadzkie klimaty”.