Między psem a wilkiem

Nasz naród uwziął się na Bieszczady jak na żaden inny kawałek Polski. Ich pustkę zamieniliśmy na natłok emocji i skojarzeń.

18.11.2019

Czyta się kilka minut

Henryk Victorini na klaczy Donia, Tworylne 1959 r. /  / ARCHIWUM RODZINNE
Henryk Victorini na klaczy Donia, Tworylne 1959 r. / / ARCHIWUM RODZINNE

Taternik Władysław Krygowski (1906-98) zwykł mawiać, że bez wyobraźni nie ma co patrzeć na góry. To dzięki niej tworzy się nowy, lepszy, piękniejszy świat. Autorski, taki, jakiego nie zobaczy nikt inny. I dopiero wtedy wiadomo, po co się w te góry poszło. Miał jeszcze kilka innych powiedzonek, którymi szafował, gdy ktoś namawiał go na wspomnienia. Jak to, że „radość ze zjazdu bierze się z trudu podejścia”. Albo że „w góralskich izbach zegary tykają powoli, trochę szybciej na zachodzie gór, ale im dalej na wschód, tym wolniej”. Albo że „niziny rodzą pośpiech, a góry trwanie”. Albo że „jeśli w górach zawołać, to zawsze ktoś odpowie, dlatego żadna górska wycieczka nie jest do końca samotna”.

Kurs na Mordor

Z anegdot Krygowskiego najbardziej lubię jednak tę o kiju, który miał tylko jeden koniec. Krygowski szedł kiedyś przez Bieszczady, podpierając się leszczynowym kijkiem, a kończąc tę wędrówkę na stacji w Zagórzu, na chwilę wbił go w ziemię obok płotu znajomych gospodarzy. Przypomniał sobie o nim, gdy pociąg mijał już Sanok. Ale potem pamiętał cały rok. Kiedy kolejnego maja kończył jeszcze jedną bieszczadzką wycieczkę, znów wybrał się do zagórzańskich przyjaciół. Odnalazł to miejsce, ale zamiast kija zobaczył pełnoprawną, żywą, bujnie zieloną roślinę. Jej szczyt wieńczył zwinięty jak muszla listek. Kij zapuścił w bieszczadzkiej ziemi korzenie, jak wielu przed nim i wielu po nim.

Z Krygowskim było trochę jak z Frodo Bagginsem. Kiedy w maju 1950 r., pierwszy raz po wojnie, przyjechał w te strony, a potem szedł z misją na południowy wschód, w nieznane, do jakiegoś Mordoru, w głowie kręciło mu się od zapachów. Czuł węglowy dym, swąd ropy, szalejącą wiosnę z akacjowo-maciejkową nutą i jeszcze smród z przepełnionych klozetów. Kiedy osobowy do Komańczy ruszał na południe, było już dobrze po zmroku. Jego pierwszy opis Bieszczadów siłą rzeczy nie wnosi więc wiele do zasobów sprawozdań krajoznawczych: „Jechaliśmy w ciemnościach, w których jedynymi latarenkami były gwiazdy, iskry z lokomotywy, tu i ówdzie nieśmiałe światełko w oknie, a wewnątrz wagonu rozżarzające się i gasnące błyski papierosów”.

Co to była za misja? Zleciło ją Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, a jej szczegóły zawierały się w stwierdzeniu podbitym okrągłą pieczątką: „Dla zbadania możliwości rozwoju turystyki od Komańczy po Cisną i Ustrzyki Górne”. Być może oprócz tego kwitu miał w plecaku jakąś przedwojenną mapę tych stron, ale i tak szedł na czuja, za sprzymierzeńca mając przesuwające się w przeciwnym kierunku niż on sam słońce. Jego trasa pokrywała się niemal w całości z przebiegiem współczesnego Głównego Szlaku Beskidzkiego, łatwo więc przesyconą przymiotnikami relację z tej podróży przypisać do kolejnych lokacji. Czytelnik wędruje wzdłuż Osławy do Duszatyna, wzdłuż Olchowatego, przez jeziorka do Chryszczatej, grzbietem do przełęczy Żebrak, przez Jaworne, Wołosań, Sasów i Jasiennik do Habkowic i wreszcie baligrodzkim traktem aż do Cisnej, a potem pada ze zmęczenia nosem między strony, tak jak Krygowski padł tamtego gwieździstego, majowego wieczoru głową na stół, pijąc herbatę i kurząc papierosy ze starym pracownikiem tartaku w jednej z paru chałup, jakie pozostały po wsi. Poprzedniego ranka Krygowskiego obudził hałas przejeżdżającego przez Komańczę parowozu. Teraz – ostre, czerwone słońce, od którego zapłonęło niebo nad Łopiennikiem.

Upierwotnienie wegetacji

Relacja Krygowskiego trafiła do książki „Wspinaczka po tęczy” (1985). Miało to miejsce, gdy do Cisnej i jeszcze dalej zapuszczały się już setki tysięcy Polaków. Jednak najważniejszym owocem tamtej eskapady była o wiele wcześniejsza, pierwsza powojenna mapa Bieszczadów. Wkład Krygowskiego dotyczył treści turystycznej. Szlaki, zabudowania, przystanki pekaesu, bacówki, schroniska, urzędy pocztowe i niewiele więcej. Kilka czerwono-czarnych piktogramów na niedużej płachcie w skali 1:125 000.

Znalazłem ją na internetowej aukcji. Po długich poszukiwaniach – wyobrażałem sobie, że większość egzemplarzy z wcale nie tak śladowego nakładu dokonała żywota w górach: rozszarpane przez karpackie wichury, rozmiękczone przez ulewy, zmięte w kule i ciśnięte w krzaki przez sfrustrowanych wędrowców, których wyprowadziły w pole.

Mój, tylko trochę nadgryziony zębem czasu egzemplarz przyjechał z Łodzi. Prezentuje świat w wyblakłych żółciach. Lasy zaznaczono plamami składającymi się z tysięcy drobnych kropek, jakby kartograf chciał nanieść każde drzewo z osobna. Liczne drzewa i potoki tworzą tkankę kostną, pomarańczowe prostokąty ludzkich osad są jak organy wewnętrzne. Lubię trzymać ją do góry nogami i wyobrażać sobie, że jestem pionierem na północnoamerykańskiej prerii. Zostawiam za plecami wschód i cywilizację, a potem idąc w stronę popołudniowego słońca szkicuję rzeczywistość jutra. Toponimy kończą się na ostatnim zgięciu, za którym jest jeszcze dużo pustego. Ta przestrzeń to oczywiście spuścizna po akcji „Wisła” i wysiedleniu tysięcy osób narodowości innej niż polska. Powojenne przewodniki turystyczne maskowały ją enigmatycznymi frazami o „wtórnym upierwotnieniu wegetacji”.

Bieszczady, które oglądali pierwsi powojenni osadnicy, były pisane małą literą. Bieszczady jako rzeczownik pospolity, jak stepy, tajga czy góry. Najpierw przybyli marzyciele. Garstka dziwaków z głowami w chmurach, romantycy i utracjusze, których skusiła wizja wolnej przestrzeni nieograniczonej regułami. Antropolog Krystian Połomski nazwał ich „opcją wolnościową”. Jeśli tak, to drugą falę stanowiła „opcja nakazowo-administracyjna”. To byli ludzie, którzy przyjechali na skraj Podkarpacia za pracą. Głównie w lesie. Jodły i buki Puszczy Karpackiej miały być budulcem nowej, socjalistycznej Polski. Za nimi jechały kobiety, a z ich miłości rodziły się dzieci. One były już „stąd”, choć wtedy znaczyło to niewiele. Górami interesowali się tylko tacy jak my. My przyjechaliśmy na samym końcu.

W czasach, gdy w Ustrzykach Górnych były tylko strażnica Wojsk Ochrony Pogranicza i schronisko PTTK, pierwsi z nas wspinali się przed świtem na Halicz łudząc się, że zobaczą światła Lwowa. A potem zaczęli zadeptywać te góry i opowiadać o nich swoje historie.

W siodle z laborantką

„Ludzie przyjeżdżają w te strony, widzą puste przestrzenie i od razu wydaje im się, że to wszystko należy do nich” – usłyszałem od osiemdziesięcioparoletniego Henryka Victoriniego. Jakby każda pusta przestrzeń wymagała wypełnienia, była tylko stanem przejściowym. Victorini wie, co mówi, bo jako jeden z „wolnościowców” ogląda Bieszczady już od ponad 60 lat. Jego status legendy potwierdza nawet kartografia. Trzeba, idąc wzrokiem południkowo od Teleśnicy, skanować wschodni brzeg Jeziora Solińskiego. Zatoka Victoriniego wcina się w ląd niczym szkocki loch.

Victorini mieszka dziś kawałek dalej, po drugiej stronie góry, której nazwy nikt już nie pamięta. Nie ma prądu, do jego domu nie prowadzi żadna przejezdna droga, a żeby się tam dostać, trzeba parokrotnie brodzić w potoku. W Bieszczadach pojawił się w latach 50. Razem z kolegą wypasali bydło. Od zarządcy pegeeru dostali konie, stary namiot, surowicę na jad żmij, pięćset krów do pilnowania i jedną radę: radźcie sobie sami.

Przyjeżdżali w maju, gdy bieszczadzki świat miał tylko dwa kolory: niebieski jak San i zielony jak wszechobecna świeża trawa. Zostawali do października, gdy ziemia żółkła, a niebo szarzało. Kiedyś w Krywem Victoriniego spotkał reżyser Wadim Berestowski. Tak mu się spodobały anegdoty zaradnego studenta, że przerobił je na scenariusz filmu „Rancho Texas”. To miał być pierwszy polski western, ale – mówiąc słowami jednej z jego bohaterek: „Bieszczady to nie Teksas, a ja to nie Mary, tylko Agnieszka, laborantka z Krakowa”. Wyszedł więc prosty kryminał o przemytnikach i miastowych naiwniakach, którzy za dużo myślą o kobietach.

Victorini, który świetnie radził sobie z końmi, został najpierw dublerem, a potem – w myśl peerelowskiej propagandy, która poszła za filmowym ciosem – archetypem bieszczadzkiego kowboja. Być może z uwagi na krajobrazowe realia bardziej pasowałby tu osadzony w Argentynie rzeczownik „gauczowie”. Ale zza żelaznej kurtyny nikt przecież nie widział Ameryki Południowej.

„Piszesz o moich ukochanych Bieszczadach?” – słyszałem z kolei na każdym kroku na wieść o tym, że właśnie to robię. „Ukochane Bieszczady”, przemytnicy, kowboje, i jeszcze zakapiorzy, czyli typy, których wszędzie indziej trzyma się raczej na dystans, a tu, za 50. równoleżnikiem, traktuje jak źródła bezdennej mądrości.

Uwzięliśmy się jako naród na te Bieszczady jak na żaden inny kawałek Polski. Pustkę zamieniliśmy na natłok emocji i skojarzeń. Łatwo się o tym przekonać po drugiej stronie karpackiego wododziału. W słowackich wsiach przylegających do Parku Narodowego Połoniny, który nie ma za południową granicą żadnej marki. Powstał nadludzkim wysiłkiem przyrodników, którzy dziś frustrują się, że w Bratysławie nikt o nim nie pamięta. Bo co to za góry, takie niskie, zarośnięte lasem, i jeszcze tak daleko na wschodzie. Prawie na Ukrainie. Żeby poczuć tę amplitudę westchnień względem krajobrazu, wystarczy stanąć na głównej grani. Jeden krok na północ – miliony piechurów, rajdy, kowboje, zakapiory, Matka Boska Łopieńska, „Szałas na połoninie” i jeszcze kapitan Rebrow z „Watahy”. Krok na południe: „Turyści? Kto by ich tam liczył! Niedźwiedzie? Kto by się tam emocjonował. Atrakcje? Kto by tam szedł”. Kiedy po słowacku mówisz „połoniny”, to raczej myślisz „Pieniny”. A więc Bieszczady jako przejęzyczenie.

Tymczasem my, Polacy, w kilka dekad stworzyliśmy fikcyjną krainę, naturalny park rozrywki, turystyczny produkt dopasowany do wszelakich potrzeb. „Jak sprzedać Bieszczady?” – pytali artystów redaktorzy „Dużego Formatu”, przygotowując w 2014 r. numer w całości poświęcony tym górom (który nieprzypadkowo zbiegł się w czasie z premierą „Watahy” na HBO). W odpowiedzi usłyszeli ten sam ciąg przymiotników: dzikie, bezludne, piękne i niezwykłe. Elżbieta Dzikowska mówiła „nie sprzedawać”, ale zaraz potem dodawała, że cudownie, bo „gwiazdy stoją nad górami”. Piosenkarz Stan Borys przyznawał z kolei, że w Bieszczadach czuje się jak w Oregonie. A jak Oregon, to wiadomo: Indianie, mustangi, deszcz i gorączka złota. Tylko dlaczego o Tatrach nikt nie mówi, że to Kolorado?

Zróbmy rezerwat

Był kiedyś taki pomysł – zrobić z Bieszczadów rezerwat, tyle że dla wytrawnych turystów. Po prostu odgrodzić je niewidzialną linią, która biegłaby od Łupkowa, przez Komańczę, połykała pasma Chryszczatej i Łopiennika, potem szła ramię w ramię z północnym zboczem Otrytu, przed Smolnikiem odbijała na południe, a za Stuposianami na wschód, kończąc w Sanie. To było w latach 30. XX wieku – polska wieś wychodziła z mroków zaborów i naftowych lamp, nowoczesność pukała w karpackie doliny, a kilku geografów zastanawiało się, czy w paru miejscach jej nie wyhamować. Brak infrastruktury ubrać w szczytne hasła, przeznaczyć dla ludzi o wysokim progu odporności na wakacyjny dyskomfort.

„A może by to wszystko rzucić – pardon, pier... – i wyjechać w Bieszczady?” – brzmi ulubiony ostatnimi laty slogan przepracowanych. Skąd się wziął, wyjaśniłby pewnie Marcin Napiórkowski, ekspert od współczesnych mitologii z Tygodnikowych łamów. Ale dowcip z taką puentą krążył już w PRL-u. Dość powiedzieć, że Bieszczady najczęściej stają się memami po porażkach polskich piłkarzy. Bieszczady zdejmują z człowieka wszelką odpowiedzialność. Bieszczady jako Eden, miejsce, gdzie nic nie trzeba, a wszystko można. Gdzie nawet jak leje, to jakby przyjemniej. Gdzie błoto uszlachetnia, a bimber nie tyle rozrzedza krew, co przydaje jej błękitu.

A więc dzikość, legenda, mit. „Mit to rodzaj opowieści o świecie uzasadniającej jego początki, wyjaśniającej, jak z chaosu wyłania się kosmos. Tymczasem większość z nas odbiera mit jako coś nieprawdziwego, z gruntu fałszywego, ot, stek bzdur – mówiła w poświęconym Bieszczadom wydaniu „Dużego Formatu” Patrycja Trzeszczyńska, etnolożka i ukrainoznawczyni z Uniwersytetu Jagiellońskiego. – Etnografowie badali niegdyś społeczności, dla których mity – ich opowieści o świętym czasie początku – były wiarygodne. W przypadku Bieszczadów ich odczytanie pomaga wyjaśnić to miejsce. Czasem początku jest jego powtórne zasiedlenie po 1947 r. Zamiast istot nadnaturalnych, bogów i herosów, mamy heroicznych pionierów”.

Etnolożka podkreślała, że jeśli w Bieszczadach szukać dziś autentyzmu, to właśnie wśród przaśnych artystów dłubiących w bukowych palikach hinduistyczne bożki wolności. Wśród zakapiorów i kowboi. Bo na pewno nie zostało już w Bieszczadach nic z ich przedwojennego, rusińskiego, a może raczej wielokulturowego oblicza. Z czasów, gdy doliny nie były wyludnione, ale przeludnione, a cerkwie tętniły życiem.

Sama bieda

Jedną ze składowych bieszczadzkiego mitu stał się Edward Stachura (1937-79). Choć był w tych górach tylko raz, a może dwa, pasował do niego ten wolnościowy, kowbojski mit jak do nikogo innego. Napisał kiedyś o godzinie między psem a wilkiem. To ten czas o zmierzchu, gdy trudno odróżnić jedno od drugiego. W Bieszczadach wszystko jest takie między psem a wilkiem. Między prawdą a mitem, między pięknym kłamstwem a ordynarnym oszustwem.

Taka jest właśnie ta bieszczadzka dzikość. Najlepiej wygląda na starannie wyreżyserowanym zdjęciu. Takim, na które nie łapią się ani zręby na zboczu Otrytu, ani padlina, jaką fotografowie wykładają przed swoimi czatowniami dla nęcenia drapieżników. Na którym nie słychać leśniczego, jak z kamerą ugania się za niedźwiedziami, przy okazji płosząc wilki. Może dlatego w Bieszczadach drzewa przeznaczone do wycięcia znakuje się na zielono, a nie na czerwono lub pomarańczowo, jak robi to reszta Polski? Przecież zielony znaczy dziki. „Bieszczadzka dzikość objawia się więc dwojako – w cichej kontemplacji lub ujeżdżaniu bezdroży quadem” – zauważa Trzeszczyńska. Gdyby nie krępowały jej surowe prawidła naukowego wywodu, napisałaby pewnie, że z tymi Bieszczadami po prostu powariowaliśmy.

Tym bardziej że w tym konglomeracie narracji ginie co najmniej jedna opowieść, jej echa tylko czasem kołaczą w dolinach. Któregoś razu Victoriniego odwiedził w Paniszczowie dawny mieszkaniec tej wsi, wysiedlony potem gdzieś na Dolny Śląsk. Wypili razem herbatę, poszli do starego sadu i na cerkwisko, porozmawiali, a potem gość się pożegnał. Na odchodne rzucił jeszcze: „Wracać? Tutaj? Panie, co to było za życie? Bez prądu, bez kanalizacji, sama bieda”.

To samo usłyszał kiedyś młody Aleksander Fredro od swego ojca, pana na dworze w Cisnej, właściciela jeszcze paru innych podkarpackich majątków. Była pierwsza lub druga dekada XIX wieku, a nastoletni chłopak przyjechał z nim doglądać tamtejszej fabryki. Wyglądało to romantycznie i dziko. Po koronach jodeł ślizgał się dźwięk góralskich trombit, pstrągi można było wyciągać z potoków wiadrami, pasterze częstowali bryndzą, ostrzegając tylko przed niedźwiedziami: miały być wielkie jak stół i jeszcze kilka kopców siana. Ale potem zaczęło padać, wszystko tonęło w błocie, a ojciec, w przypływie szczerości, przyznał: „Prawdziwym jest nieszczęściem w górach to oddalenie od wszelkiego światłego towarzystwa. Poznałem to w najwcześniejszej mojej młodości, dlatego wszelkich sił dołożyłem, aby się z gór wydobyć. (...) Żyłem zawsze z ludźmi i dobrze na tym wyszedłem, bo mogłem wam dać lepsze wychowanie, niż je sam otrzymałem”.

A może by to wszystko rzucić i z tych Bieszczadów uciec? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 47/2019