Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Flaubert pisał „Szkołę uczuć” przez 56 miesięcy, zaczerniając około pięciu tysięcy kartek brulionów. W czasie tych żmudnych przygotowań sporządził niezliczoną liczbę notatek, sięgając do artykułów prasowych z epoki – zwłaszcza z roku 1848, kiedy Francja na powrót stawała się republiką, i z roku 1851, kiedy okazało się, że stała się nią tylko na chwilę.
Gdyby ktoś na podstawie tych danych spodziewał się wielotomowego historycznego fresku z mnóstwem wydarzeń i politycznych coups de théâtre, poważnie by się mylił. Nie taki był cel Flauberta. Na dobrą sprawę, gdyby chciał, wydarzenia mógłby odtworzyć z pamięci: kiedy pisał swoją powieść, dzieliło go od nich ledwie kilkanaście lat. „Szkoła uczuć” nie spełnia więc warunku z najbardziej rozpowszechnionej definicji powieści historycznej – powinna to być opowieść o wydarzeniach sprzed narodzin autora. Jeśli Flaubert sięga po gazety z połowy wieku, to czyni to głównie po to, by – swoim zwyczajem – szukać w nich komunałów i językowych śladów ludzkiej głupoty. Pisząc o roku 1848, sięga głównie do czasopism prawicowych; o sytuacji trzy lata późniejszej opowiada raczej z perspektywy lewicy. Wsłuchuje się w głos przegranych.
Ale przegranym jest u Flauberta niemal każdy. Kto czytał „Panią Bovary”, pamięta tragedię właściwie wszystkich głównych bohaterów. Nawet ostatnie zdanie powieści – „Właśnie dostał krzyż Legii” – informujące o triumfie aptekarza Homais’go, oznacza klęskę uczciwości i przyzwoitości. W „Szkole uczuć” Flaubert jest chyba jeszcze bardziej bezlitosny. Ostrze jego ironii nie oszczędza nikogo, od Fryderyka i pani Arnoux po postaci, których nie zdążymy nawet dobrze poznać, a już wiemy, że poznać ich byśmy nie chcieli. A jeśli już kogoś polubimy, takiego dajmy na to Dussardiera, to oczywiście musimy przyglądać się jego życiowym porażkom.
Bohaterów Flauberta można jednak nazwać antybohaterami również w sensie czysto literackim: rzadko kiedy posiadają wyraziste rysy, czy to fizyczne, czy to psychologiczne, raczej poddają się biegowi wydarzeń, niż stają się ich podmiotem. Nie sposób się z nimi utożsamić – nie tylko dlatego, że budzą głównie naszą odrazę i współczucie, ale dlatego, że nie pozwala nam na to Flaubertowska narracja. Wycofanie tradycyjnego narratora wszechwiedzącego nie oznacza w „Szkole uczuć” opowiadania z perspektywy postaci – czytelnik raczej patrzy jej przez ramię, jak w XX-wiecznej prozie Faulknera czy Camusa. Bo też z literaturo- znawczej perspektywy Flaubertowi bliżej do nich niż do Balzaka czy Stendhala.
Tak, chcąc przekonać do wielkości tej książki, trudno uniknąć wchodzenia w teoretyczne, techniczne czy gramatyczne szczegóły. Właśnie tam bowiem rozgrywają się rzeczy najciekawsze – tam rozgrywa się właściwa akcja „Szkoły uczuć”. Proust powie o Flaubercie, że użyciem gramatyki odnowił nasze widzenie rzeczy. Czym dokładnie? Użyciem czasu przeszłego niedokonanego, trybu przypuszczającego, spójnika i średnika. To nie żarty. Delikatne rozchwierutanie skostniałej od dobrych dwóch stuleci francuskiej składni to już nie byle co. Zaprzęgnięcie jej na usługi wszechobecnej ironii – to istny pisarski majstersztyk.
Dlatego spolszczenia tych utworów może się podjąć tylko ktoś, kto wszystkie te niuanse usłyszy i podejdzie do nich z podobną pieczołowitością, jak sam autor. W rozmowie z Zofią Zaleską tłumacz „Szkoły uczuć” zwraca uwagę, że „w przypadku tłumaczenia tekstów Flauberta oddanie sensu to zdecydowanie za mało, trzeba starać się oddać piękno tej prozy, a ono kryje się w technice – w rytmie i melodii zdania, w liczbie sylab, w użyciu spójników, powtórzeniach, czasach gramatycznych itd.”. Wcześniejszym tłumaczom tej powieści – Tadeuszowi Jakubowiczowi i Anieli Micińskiej – trudno zarzucić jakieś poważne błędy, a w każdym razie nie ma ich zbyt wiele. Ale dopiero w przekładzie Ryszarda Engelkinga – któremu zawdzięczamy też nowe tłumaczenie „Pani Bovary”, jak również doskonałe przekłady Baudelaire’a, Rétifa de La Bretonne’a czy „Ewy jutra” Villiersa de L’Isle-Adam – niektóre fragmenty powieści brzmią jak poematy prozą, inne zaś obnażają głupotę bohaterów, wkładając w ich usta stek frazesów. Bo głupotę lepiej słychać, niż widać. ©
Gustave Flaubert, „Szkoła uczuć”, przeł. Ryszard Engelking, Sic!, Warszawa 2016
TOMASZ SWOBODA (ur. 1977) jest tłumaczem i krytykiem przekładu, autorem książek „To jeszcze nie koniec?” i „Historie oka. Bataille, Leiris, Artaud, Blanchot”. Tłumaczył na polski m.in. Baudelaire’a, Sartre’a, Barthes’a, Derridę, Foucaulta. Laureat Nagrody „Literatury na Świecie”.