Gorączka złota

Jonathan Franzen odkrył, że nic nie wzbudza w czytelnikach większej empatii wobec bohaterów powieści niż troska o ich stan finansów. Nawet w czytelnikach wielkiej powieści.

14.02.2022

Czyta się kilka minut

Jonathan Franzen, Toronto, październik 2015 r. / MELISSA RENWICK / ZUMA PRESS / FORUM
Jonathan Franzen, Toronto, październik 2015 r. / MELISSA RENWICK / ZUMA PRESS / FORUM

Amerykański pisarz John William De Forest rozpętał burzę, która trwa już przeszło półtora wieku. Choć napisał kilkanaście popularnych w XIX w. książek, do historii przeszedł jako autor pojęcia „Wielka Powieść Amerykańska” (Great American Novel). Nie doprecyzował jednak, czym dokładnie dzieło tego typu miałoby się charakteryzować – poprzestał na ogólnikach typu „uchwycenie esencji Ameryki” czy „narodowego charakteru”. I się zaczęło.

Powaga, z jaką wciąż dyskutuje się w USA na ten temat, może wprawiać w lekkie zdumienie – pamiętajmy jednak, że i w Polsce na początku lat 90. wiele osób głośno domagało się kolejnej „Lalki”, panoramicznego obrazu nowej rzeczywistości i zamieszkujących ją ludzi. Nam już jakby przeszło, lecz w Stanach wciąż panuje owa godna pozazdroszczenia (piszę to bez ironii) wiara w moc powieści, dzięki której możemy zobaczyć i zrozumieć więcej świata.

Kolejnym wcieleniem Wielkiego Amerykańskiego Pisarza ma być Jonathan Franzen (tak się uważa od 20 lat). Wylądował na okładce tygodnika „Time” i wśród lektur polecanych przez prezydenta Baracka Obamę. Dlaczego? Odpowiedzi na to pytanie padały najróżniejsze, jednak jak refren powraca fraza „bo to autor naszych czasów” – co brzmi jak komunał z okładkowego blurba, ale intensywność, z jaką chwytali się jej kolejni najpoważniejsi nawet komentatorzy, jest intrygująca. Cóż to za duch dziejów, który znów nas nawiedził? I jaką pułapkę zmontował Franzen, że udało mu się go schwytać (i przez dekady nie wypuścić)?

Kronikarz i prorok

Urodzony w 1959 r. w zapadłej części Środkowego Zachodu, pierwszą powieść „Dwudzieste siódme miasto” opublikował w 1988 r. Przed trzydziestką, gniewny i zbuntowany, zadziorny stylistycznie i lekko prowokacyjny – został przyjęty z entuzjazmem. Cztery lata później wydał kolejną powieść „Silny wstrząs”. Tym razem było gorzej. Krytycy kręcili nosami – że pretensjonalne i przekombinowane (mieli trochę racji...), a rozczarowani czytelnicy tylko wzruszyli ramionami i szybko zapomnieli. Innymi słowy – klapa, kolejny dobrze rokujący pisarz wypalił się, zanim na dobre zabłysnął.

Gdyby chcieć wskazać najbardziej wyrazistą cechę charakteru Franzena, bez wątpienia byłby nią upór. Lata 90. wspomina on jako najtrudniejszą dekadę w swoim życiu: problemy finansowe, rozwód, choroba i śmierć ojca, potem matki. Jednak doświadczenia te powoli, ale systematycznie przekuwał w prozę – i tak przez dziewięć lat powstawała jego trzecia powieść, „Korekty”, wciąż chyba najwybitniejsza w jego dorobku i pod wieloma względami przełomowa. Dzięki niej momentalnie i jednogłośnie przez krytyków oraz czytelników został uznany za żyjącego klasyka (choć jeszcze nie Wielkiego Pisarza). Posypały się też nagrody, w tym ta najważniejsza, czyli National Book Award. Jakby tego było mało – książka miała premierę zaplanowaną na 11 września 2001 r. w Nowym Jorku...

Symbolika daty zrobiła swoje. W założeniu wielowątkowy obraz współczesnej klasy średniej momentalnie został odczytany jak punkt przełomowy – ostatni akord świata, który właśnie kończył się na zapętlonych obrazach nadawanych przez CNN. Jednocześnie wielu dostrzegło w tych niepozornych, ale jednocześnie niepokojących i pełnych napięcia perypetiach rodziny Lambertów zapowiedź nowej, burzliwej dekady. Franzen za jednym zamachem został kronikarzem i prorokiem Ameryki swoich czasów.

Kilka lat później, już po premierze następnej powieści zatytułowanej „Wolność”, dołączył do elitarnego grona pisarzy, których twarz znalazła się na okładce magazynu „Time”. Zdjęcie było zaskakująco zwyczajne – kolejny lekko znudzony nowojorski intelektualista w dużych rogowych okularach. Podobnie enigmatyczny był podpis, który głosił, że zarówno autor (tu już oficjalnie nazywany Wielkim Amerykańskim Powieściopisarzem), jak i stworzone przez niego postaci nie wyróżniają się niczym szczególnym, a jednak „pokazują nam, jak dziś żyjemy”. Tak jakby źródła genialności tej prozy – instynktownie wyczuwanej przez wszystkich – pozostawały wielką zagadką.

Realista

Gdy pisze się portret wybitnego prozaika, zazwyczaj konieczna jest ostra selekcja cytatów, które planuje się wykorzystać – inaczej celne diagnozy społeczne albo zręczne metafory ujmujące istotę literatury zaczynają przyrastać w niebezpiecznym tempie, grożąc ostatecznym rozsadzeniem tekstu. Z Franzenem jest jednak inaczej. Piękne i okrągłe zdania czy też fajerwerki styliczno-formalne to nie jego specjalność. Jeszcze gorzej wypada jako menadżer własnej marki – nie ma u niego żadnego uwodzenia czy mizdrzenia się do czytelników. Wywiadów udziela też niechętnie, a gdy już zgodzi się na rozmowę, jest zawsze skupiony i poważny. O mediach społecznościowych w ogóle nie ma mowy, bo konsekwentnie uważa je za szkodliwe i otępiające.

Tajemnica prozy Franzena polega bowiem na tym, że nie ma w niej żadnej tajemnicy – wielu osobom trudno się jednak pogodzić z faktem, że to po prostu autor olśniewająco i orzeźwiająco staroświecki, dla którego zarówno istota, jak i funkcja powieści zasadniczo nie zmieniły się od XIX wieku. Widać to wyraźnie zarówno w tych rzadkich sytuacjach, gdy opowiada o tekstach innych autorów, jak również wtedy, gdy wymienia ulubionych pisarzy: Tołstoj, Dickens, Gertrude Stein. W „Korektach” (i kolejnych powieściach), zgodnie z zaleceniami tych prawodawców literackiego realizmu, nie koncentruje się na skomplikowanej fabule czy zaskakujących zwrotach akcji, tylko na budowaniu postaci. Wprowadzane na scenę niespiesznie i pojedynczo, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły – później ­rozwijane i pogłębiane przez setki stron, ostatecznie konfrontowane i splatane ze sobą. Zamiast dokładnie planować trajektorię ich ruchów, woli starannie nakręcać ­napędzające je sprężyny, a potem przyglądać się, dokąd same zawędrują. W ten sposób powstaje zachwycająco gęsta i niejednoznaczna siatka nowych znaczeń, której na początku nawet sam autor nie był sobie w stanie do końca wyobrazić.

W „Korektach” mamy piątkę bohaterów – podstarzali rodzice i trójka dorosłych dzieci. Ojciec, uparty i zdystansowany, zdradzający pierwsze oznaki parkinsona. Matka, czuła i opiekuńcza, konsekwentnie wypierająca wszystko, co nie pasuje do wyidealizowanego obrazu jej rodziny. Starszy syn, makler giełdowy, dobry ojciec i mąż, choć zmagający się z depresją i kryzysem wieku. Młodszy syn, wiecznie spłukany akademik z ciągotami do artystycznej bohemy, chaotyczny i niedojrzały, który czasem jednak bywa szczęśliwy. Córka, oczko w głowie taty, słynna szefowa kuchni z masochistycznymi skłonnościami do komplikowania sobie życia prywatnego. Cel jest prosty – wszyscy mają się spotkać na wspólne, najprawdopodobniej ostatnie już w tym gronie Boże Narodzenie.

Oczywiście nic z tego nie wychodzi. Na przeszkodzie stają choroby, zdrady, bankructwa – jest intensywnie, ale z zachowaniem zasad prawdopodobieństwa. Brak tu konkluzji (ani – tym bardziej – morałów), dramaturgia momentami się zagęszcza, potem opada w łagodnym, ale pozbawionym nadrzędnej struktury rytmie. Autora trudno dostrzec, bo skrupulatnie chowa się z narratorem tak wszechobecnym, a jednocześnie niewidzialnym, że nie powstydziłby się go sam Flaubert. Gołym okiem widać, że znajdujemy się na antypodach powieściowych rytuałów, odprawianych na śmietniskach nowoczesności.

Progresywny konserwatysta

Podstawowym założeniem nowoczesnej sztuki (a literatura zawsze była w tej kwestii w awangardzie) było nadążanie za coraz dynamiczniej zmieniającym się światem. Odpowiedzią na to wyzwanie były spektakularne – zarówno w swoich sukcesach, jak i porażkach – eksperymenty formalne, dzięki którym dziś trudno nawet wyobrazić sobie eksces, którego ktoś by już dawno temu nie wyperformował. Drugą stroną medalu były oczywiście najróżniejsze nurty myślenia konserwatywnego, a ich przedstawiciele pokładali nadzieję wyłącznie w tym, co uniwersalne i ponadczasowe. Dynamika tego sporu z grubsza wytyczyła granice tego, co dziś rozumiemy pod pojęciem „sztuka”. Co jakiś czas zdarzają się jednak ekscentrycy, którzy idą w poprzek tych głębokich kolein.

Na poziomie fabularnym powieści Franzena wydają się bardzo zachowawcze – kolejne warianty tej samej opowieści o wzlotach i upadkach amerykańskich rodzin z prowincjonalnej klasy średniej. To jednak pozory, gdyż Franzen stosuje zmyślną (i jak widać, skuteczną) strategię ubierania tego, co nowe – a przez to niezrozumiałe i niepokojące – w klasyczną, dobrze oswojoną formę. W tym wypadku – rodzinnej sagi.

Co ciekawe, Franzen prywatnie nie jest człowiekiem przesadnie rodzinnym – rozwiedziony i bez dzieci – a jednak to właśnie rodzinę, i to wielodzietną oraz kilkupokoleniową, upatrzył sobie jako podstawową matrycę fabularną dla swojej prozy. Zapewne dlatego, że jej szczegółowa wiwisekcja jest jednocześnie sondowaniem głębokich i pierwotnych pokładów emocji, lęków i marzeń. Feeria egzystencjalnych barw rozbita na trzy podstawowe kolory, co do których z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że są wspólne dla większości czytających. Ten krok wstecz rozszerza perspektywę, dzięki czemu pojawić się mogą rzeczy nowe, dla których wcześniej brakowało języka.

Franzen to także mistrz budowania analogii. Postaci stworzone przez niego (nie tylko w obrębie jednej powieści) rymują się – wiele elementów ich osobowości i biografii się powtarza, co stanowi dobry punkt zaczepienia dla doświadczeń zupełnie nowych. To z kolei świetnie koresponduje z podstawowymi mechanizmami naszego poznania w ogóle – każdy, kto próbował wytłumaczyć kilku­letniemu dziecku jakiś bardziej skomplikowany problem czy zjawisko, wie, że ta żmudna metoda to jedyny sposób, aby wsobne miniwersum w końcu zamieniło się w społecznie komunikowalne uniwersum.

Makler w depresji

Częste i pouczające wycieczki na emocjonalne zaplecza kolejnych bohaterów to także najstarsza, bo opisywana już przez Arystotelesa pisarska sztuczka, służąca zdobyciu uwagi czytelników. Wszystkie postaci Franzena są przy pierwszym spotkaniu mało sympatyczne albo nijakie. Wystarczy jednak sto stron, żeby w napięciu śledzić wszystkie ich życiowe rozterki. Szczegółowa receptura tego procesu jest dobrze znana, bo pochodzi wprost od XIX-wiecznych klasyków powieści, Franzen dokonał jednak bardzo ciekawego ulepszenia. Odkrył mianowicie, że nic nie wzbudza w czytelnikach większej empatii wobec fikcyjnych postaci niż troska o ich stan finansów.

Ten mechanizm również nie jest nowy – komu z nas nie krwawiło serce, gdy Wokulski trwonił swój ciężko zarobiony majątek na dyrdymały? Franzen jednak poszedł dużo dalej – w każdej powieści pojawia się nie tylko mglista obietnica zdobycia olbrzymiego majątku, ale również szalona logika ekonomii, która konstytuuje naszą epokę. Nie tylko akcje podlegają tu giełdowym fluktuacjom, także serotonina i dopamina w mózgach bohaterów zaliczają hossy i bessy, podobnie jak ich aktywa i pasywa miłosno-erotyczne. Systemy wartości wielu postaci zbudowane są z kolei na tym, co upłynnianiu i wymianie się wymyka (albo przynajmniej powinno).

To widmo współczesnej gorączki złota, które nawiedza właściwie wszystkich bohaterów Franzena, pozwala pośrednio (a przez to subtelniej) nakreślić społeczną panoramę współczesnej Ameryki. Trzymając się dalej „Korekt” – same pokoleniowe spory w definiowaniu pracy i wartości, jaką ze sobą niesie, doskonale obnażają miękkie podbrzusze nowoczesności. Warto przy tym zaznaczyć, że książka ma już prawie ćwierć wieku, a podczas lektury przypominają o tym właściwie wyłącznie archaiczne, przedsmartfonowe formy komunikacji.

Franzen ma też śmiałość operowania wysokooktanowymi metaforami – ryzykowna zabawa, która jemu akurat wychodzi znakomicie. No bo komu innemu uszłoby na sucho napisanie takiej powieści jak „Wolność”, w której każdy rozdział to kolejna próba zdefiniowania takiego słowa, jak to użyte w tytule? A Franzen pyta nas wprost – myślisz, że Patty jest naprawdę wolna? A Walter? Jeśli nie oni, to może Richard? A tak w ogóle – co to właściwie znaczy „być wolnym”? Warto sięgnąć po tę powieść choćby dlatego, żeby przypomnieć sobie, o jakie stawki powinna grać literatura.

Mistrz PR-u

Franzen-pisarz, który już za życia został okrzyknięty klasykiem amerykańskiej literatury, idealnie rozmija się z Franzenem-personą publiczną. W 2001 r., gdy nagle wychynął z pisarskiego czyśćca, zasady społecznych gier wizerunkowych były znacznie prostsze niż dziś – a mimo to już wtedy nie potrafił się w nich odnaleźć. Oczywiście łatwo postawić zarzut, że to tylko wystudiowana poza, doskonale pasująca do jego XIX-wiecznego sznytu. Jeżeli tak jest w rzeczywistości, to jego zdolności aktorskie i piarowe dorównują tym pisarskim.

Można zresztą samemu wykonać test. Proszę uważnie odsłuchać słynny już wywiad udzielony NPR kilka tygodni po zamachach 11 września (i premierze książki). Słynny, bo za jego sprawą Oprah Winfrey – pierwszy raz w historii – publicznie wycofała zaproszenie do studia oraz anulowała swoją legendarną okładkową naklejkę-polecankę, która potrafi zwiększyć sprzedaż książki o kilkaset tysięcy egzemplarzy.

Cóż takiego powiedział Franzen, że tak rozsierdził najserdeczniejszą kobietę w USA? Stwierdził, że jest miło zaskoczony tym wyróżnieniem, ale również nieco zdziwiony, bo nie przypuszczał, że jego powieść spodoba się Winfrey, która do swojego programu zazwyczaj wybiera „bardziej kiczowate i sentymentalne” książki. Po pierwsze, to prawda. Po drugie, wyrwanymi z kontekstu wypowiedziami piekło debaty publicznej jest wybrukowane – a już wtedy mało kto miał cierpliwość słuchać 40-minutowych audycji o literaturze, zwłaszcza jeżeli prowadząca i jej gość mówią zdaniami wielo­krotnie złożonymi.

W skrócie – Franzen otrzymał łatkę zarozumiałego bufona, do której wielu próbowało doszywać kolejne (coraz bardziej absurdalne): ksenofoba, mizogina, denialisty klimatycznego, który woli ratować ptaki niż osierocone w wyniku wojny irakijskie dzieci... Jednocześnie przy każdej kolejnej powieści był wychwalany pod niebiosa – często przez tych samych krytyków, którzy wcześniej mieszali go z błotem. To szaleństwo zyskało nawet swoją nazwę: Franzenfreude.

O ile pierwsze piarowe potknięcia można wytłumaczyć ogólnym brakiem medialnego obycia, o tyle późniejsze burze nabierały mocy już przy aktywnym (choć raczej niewyrachowanym) udziale samego autora, który wrodzony dar wsadzania kija w sam środek mrowiska wyniósł do rangi sztuki. Najogólniej rzecz biorąc, w kwestiach ideologicznych pisarz ma serce bez wątpienia po mainstreamowej stronie, jednak jego poglądy w konkretnych kwestiach często idą pod prąd aktualnych mód i trendów w debacie publicznej. Choćby w kwestii katastrofy klimatycznej, którą uważa za nieuniknioną – nie podziela naiwnego optymizmu, że domowa segregacja śmieci albo wymiana żarówek na energooszczędne cokolwiek zmieni, zwłaszcza gdy w kwestii emisji gazów cieplarnianych w globalnej polityce od lat trwa impas. Albo gdy kręci nosem na elektrownie wiatrowe, które zabijają rocznie miliony ptaków (o jego pasji do ptaków ­„Tygodnik” coś wie, bo kiedy pisarz zgodził się być gościem naszego Festiwalu Conrada, poprosił o umożliwienie mu obserwacji orzechówki; udało się – przyleciała).

Mitolog

Gdyby ktoś był zainteresowany szczegółami tej trwającej od ponad dwóch dekad wojny toczonej przez uroczo staroświeckiego oraz błyskotliwie złośliwego inteligenta z kolejnymi pokoleniami wyznawców czarno-białych ideologii, z łatwością znajdzie w internecie zaskakująco dużo materiałów poświęconych wyłącznie temu zjawisku. Być może już historycznemu, bo zeszłoroczna premiera powieści „Na rozdrożu” przebiegła znacznie spokojniej.

Ciekawe, bo to powieść wybitnie franzenowska – historia jednej rodziny opowiedziana z perspektywy jej poszczególnych członków. Są zdrady, ciemne namiętności, depresja i kryzys wieku, poszukiwanie sensu życia – the best of ­ponad trzydziestoletniej kariery. Z jedną różnicą – akcja powieści rozgrywa się na początku lat 70., co nieco komplikuje obraz „autora naszych czasów”. Warto też zwrócić uwagę na tytuł trylogii, której „Na ­rozdrożu” jest pierwszą częścią – „Klucz do wszystkich mitologii”.

Franzen po raz pierwszy na poważnie dotyka problemu religii i duchowości. Wybrał lata 70., bo to epoka kluczowa dla historii Ameryki: koniec powojennego optymizmu i złotej ery ­kapitalizmu, klęska w Wietnamie, Watergate – początek kryzysu, który, z pewnymi ­modyfikacjami, trwa do dziś. Sam Franzen przyznał też, że to najdalszy moment w dziejach, do którego potrafi świadomie sięgnąć pamięcią. Innymi słowy, mamy do czynienia z wielką, rozpisaną na trzy tomy opowieścią o narodzinach współczesnej Ameryki – summą jej ­kulturowego i duchowego dziedzictwa.

Jednocześnie wybór tytułu dla całego projektu, „Klucz do wszystkich mitologii”, to przecież żart – i to ponury, wymierzony zarówno w samego siebie, jak i w nas, czytelników. Jakby Franzen miał dość i abdykował z funkcji Wielkiego Pisarza. A może chce pójść jeszcze krok dalej: zostać jednocześnie mędrcem i błaznem? Jeżeli w XXI wieku komukolwiek może udać się ta sztuka, to wyłącznie jemu. ©

Jonathan Franzen, NA ­ROZDROŻU, przeł. Witold Kurylak Sonia Draga, ­Katowice 2021

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 8/2022