Nowe tłumaczenia książek Williama Faulknera: polski renesans giganta, bez którego nie byłoby współczesnej powieści

Niemal od samego początku Faulkner orientuje się, że zastana przez niego forma powieści nie da rady pomieścić całej złożoności ludzkich losów, skomplikowanej struktury społecznej i wreszcie: zmian. Jak nikt inny ma świadomość, że to sposób opowiadania kształtuje historię, a nie na odwrót.

07.05.2024

Czyta się kilka minut

Wiliam Faulkner, ok. 1950-1955 r. // AP / East News
William Faulkner, ok. 1950-1955 r. // AP / East News

Za życia Faulkner został okrzyknięty najbardziej europejskim z amerykańskich pisarzy. Istnieje kilka interpretacji tego porównania. Jednym z tropów są podobieństwa między Południem USA, które opisywał, a Europą: rachunek krzywd, wynikający z czasów niewolnictwa i feudalizmu, dominacja rolnictwa i nadal znacząca, choć już nie niekwestionowana pozycja starych rodów. Zamiast amerykańskiego snu wielkich miast – senna, przedindustrialna prowincja z lokalną arystokracją.

Wszystko to sprawia, że pewne jego diagnozy, zwłaszcza dziś, możemy czytać na przykład w kontekście ostatnich polskich dyskusji o pańszczyźnie. A jeśli do tego dodamy dojmujące poczucie porażki, które spowija faulknerowskie hrabstwo Yoknapatawpha, to jesteśmy w samym sercu naszego mitu polskości, który wykuto przez cały XIX wiek. Do dziś rządzi zbiorową wyobraźnią jako senny, upiorny fantazmat.

Można by zaryzykować przewrotną tezę, że Faulkner jest najbardziej polskim pośród amerykańskich pisarzy, gdyby nie głęboko kompensacyjna tonacja tego zestawienia.

Rubieże formy

Faulkner to jednak przede wszystkim wielki rewolucjonista formy nowoczesnej powieści. Miarą jego wielkości jest nie tylko wstrząsająca liczba arcydzieł, jakie wyszły spod jego pióra, ale też wpływ na całe zastępy pisarzy, by wymienić tylko cudowne dzieci latynoskiego boomu: Garcíę Márqueza, Vargasa Llosę czy Carlosa Fuentesa.

U wszystkich widać ślady poszukiwań Faulknera, które polegają nie tylko na czystej inspiracji, ale przede wszystkim na poszerzeniu horyzontów rozumienia powieści. Zresztą wymienieni tu pisarze (i cała rzesza nieprzywołanych) lojalnie o roli Faulknera wspominali, w swoich dziełach zaś pięknie literacko spłacali zaciągnięte długi. I zapewne nie doszłoby do tej fali nowej powieści, gdyby jedyną lub nawet główną wartością prozy Faulknera były lokalne, co tu kryć, sprawy Południa.

Swoje dzieło rozpisał na lata i na wiele powieści budujących wymyślone hrabstwo Yoknapatawpha, położone w stanie Missisipi i wzorowane na rodzinnej okolicy pisarza. Niewiele jest utworów Faulknera, a jeszcze mniej tych znaczących, których bohaterowie zdecydowanie opuszczaliby ten niewielki prostokąt, który znamy ze szkicowej mapy, sporządzonej przez samego pisarza.

Taki anons może jednak sugerować, że przez dekady żmudnie zaludniał wymyślone hrabstwo kolejnymi rodami, dopinając wielką sagę Południa. Heroiczny wysiłek mógłby oznaczać petryfikację formy, która przekształcona w konwencję stałaby się naczyniem na kolejne opowieści.

Literatura faktu i eseje, poezja, powieści i opowiadania. Recenzje nowości wydawniczych i rozmowy z twórcami.

Strategia Faulknera jest jednak zupełnie odmienna. Niemal od samego początku orientuje się, że zastana przez niego forma powieści nie da rady pomieścić całej złożoności ludzkich losów, skomplikowanej struktury społecznej i wreszcie: zmian, które od czasów mitycznych, czyli wojny secesyjnej, aż do współczesności pisarza, pędzą, przynosząc wstrząsy i zawirowania w tylko pozornie stabilnej rzeczywistości. Już „Wściekłość i wrzask” (1929) to tąpnięcie u samych fundamentów powieści. Zamiast kolejnej historii o kolejnym wielkim rodzie z Jefferson, stolicy Yoknapatawpha, otrzymujemy powieść podzieloną na części, z których każda jest napisana inaczej i opowiada o innym bohaterze z rodziny Compsonów.

A zaczyna się trzęsieniem ziemi: mieszający plany czasowe monolog Benjy’ego, mężczyzny z umysłem dziecka, jest swoistą inicjacją w faulkneryzm: jeśli przetrwasz, czytelniku, rozpad wszystkiego, co wiesz o tradycyjnej narracji, to możesz wejść w ten literacki świat. I zapewne dla wielu ta pierwsza część była progiem nie do przeskoczenia.

Strategie narracyjne

Dlaczego nie dało się opowiedzieć historii Compsonów zwyczajnie? To pytanie powinniśmy sobie zadać, by zrozumieć, że pozornie zanurzony w archaiczny świat swego hrabstwa Faulkner wszystkimi swymi pisarskimi nerwami wyczuwał wyczerpanie dawnego paradygmatu opowiadania historii. Świat rozsypuje się na pojedyncze głosy, na zaskakujące nas, czasem odpychające dykcje, które – jak ludzie – nie zawsze zyskują naszą sympatię. Język bywa szorstki, a historie nie zawsze toczą się gładkimi zdaniami, do których przyzwyczaili nas wielcy styliści. Prawdziwa mowa powieści to często chropawe strzępy albo świadomie niepoprawne, piętrowe zdania, które na pozór gubią sens w meandrach i dygresjach. 

Być może bardziej tradycyjna forma byłaby właściwa dla opowieści o początkach Jefferson, kiedy istniał jeden świat, ograniczony jednym horyzontem, zdolny pomieścić wszystkich zamieszkujących go ludzi. Ale pod koniec lat 20. XX wieku Faulkner wie, że to już jest przeszłość.

Tu ujawnia się interesujący paradoks. O ile bowiem można patrzeć na Faulknera jak na strażnika dawnego świata, który niemal nieczuły jest na tu i teraz Stanów Zjednoczonych, jakby zatrzasnął się w kapsule czasu, o tyle formalnie wydaje się najbardziej świadomy nowoczesności. I być może właśnie to zestawienie: poszukującej, eksperymentalnej formy z tematyką, która dla uprzemysłowionej i dotkniętej wielką depresją Ameryki wydaje się przebrzmiała, przyniosło tak olśniewające efekty.

Faulkner bowiem, poza nielicznymi wyjątkami, opowiada w swoich powieściach niemal tę samą historię, prezentując kolejne stare i młodsze rody Yoknapatawpha: Sartorisów, Compsonów, Sutpenów, McCaslinów, Burdenów. Ale właśnie dzięki formie są to powieści oddalone od siebie tak bardzo, że trzeba przepłynąć rozległe literackie morza, by połączyć je w jeden archipelag. To nie kolejne tomy czy odcinki jednej sagi, ale oddzielne kosmosy mowy. 

Faulkner jak nikt ma świadomość, że to sposób opowiadania kształtuje historię, a nie na odwrót. Dlatego szuka, zanurzając się w różne nurty. Po „Wściekłości i wrzasku” przychodzi „Gdy leżę, konając” (1930), zbiór rozsypanych monologów kilkunastu narratorów, z których każdy stwarza odrębny, fascynujący mikrokosmos. Dopiero zebrane razem tworzą olśniewającą opowieść o ludowej odysei biednej rodziny Bundrenów, która wyrusza ze swej farmy na obrzeżach mapy, by w samym jej środku, w Jefferson, pochować zmarłą matkę.

Nikt wcześniej i niewielu później było w stanie stworzyć tak przemyślaną, a jednocześnie tak żywą powieść polifoniczną, gdzie osobne głosy wpadają na siebie, czasem współbrzmiąc w harmonii, czasem kontrapunktując się nawzajem, a czasem zgrzytając nieprzyjemnie w zamierzony i przewrotny sposób. To osiągnięcie literackie otwarło przed powieścią nowe terytoria i było zarazem niemal powtórzeniem gestu Nietzschego, tym razem obwieszczającym śmierć Wielkiego Narratora.

Teraz możemy się delektować nowym, porywającym tłumaczeniem Jacka Dehnela, którego czułość na wielojęzyczność powieści budzi najwyższy szacunek. A nowy polski tytuł nie tylko mieści w sobie wszystkie niuanse zaczerpniętego z angielskiego tłumaczenia „Odysei” oryginalnego „As I Lay, Dying”, ale co do sylaby i akcentu powtarza jego melodię.

Z kolei „Absalomie, Absalomie…” (1936) jest transowym traktatem o niedostępności opowiadanej historii, o jej permanentnej skrytości. Historia rodziny Sutpenów opowiedziana jest przez świadków niedoskonałych, znających tylko okruchy i fragmenty, a zatem skazanych na domysły. To w pierwszym rzędzie pułkownik Compson – ojciec znanego już z „Wściekłości i wrzasku” Quentina – który wprawdzie u Sutpenów bywał, ale też nie za często; dalej sędziwa Rosa Coldfield, wprawdzie rodzona siostra Judyty Sutpen, ale młodsza od niej o generację, co – między innymi – sprawiło, że niemal nie bywała w domu swego szwagra, skazana na domysły i resentymenty.

Jej jedynym atutem jest wiek, inni świadkowie zmarli. I wreszcie absolutne mistrzostwo, na które w literaturze stać tylko tych największych: ostatnią część książki wypełniają domysły, snute w akademiku na Harvardzie przez Quentina i jego kanadyjskiego kolegę Shreve’a. I to właśnie w tych przypuszczeniach, odległych w czasie i przestrzeni od domniemywanych wydarzeń, domyka się antyczna tragedia rodu Sutpenów.

Czas niezrównany

Aż się prosi, by wskazywać tu kolejne przykłady tej formalnej ruchliwości Faulknera, jego dynamicznych poszukiwań i badań różnych sposobów opowiadania. Wystarczy jednak może tylko wymienić powstałe na przestrzeni kilkunastu lat arcydzieła: „Wściekłość i wrzask” (1929), „Gdy leżę, konając” (1930), „Azyl” (1931), „Światłość w sierpniu” (1932), „Absalomie, Absalomie…” (1936), „Zaścianek” (1940) i „Zstąp, Mojżeszu” (1942). Oto jak imponująco twórczy był dla Faulknera czas, który sam nazywał „czasem niezrównanym” (Nobla dostał dopiero w 1949 r.).

Trudno wskazać w historii literatury drugi taki przypadek, takie zagęszczenie niekwestionowanych arcydzieł – a powstały w tym okresie również inne, wspaniałe teksty. Te tytuły tworzą zarazem listę najciekawszych i najbardziej radykalnych poszukiwań pisarskich. Nie wyczerpują wprawdzie pełnej bibliografii literackiej mitologii Yoknapatawpha, ale stanowią jej najjaśniejsze punkty.

Po tym czasie Faulkner eksperymentował rzadziej i nawet jeśli tworzył kontynuację wcześniejszych opowieści, to korzystał z gotowego zasobu środków, często sięgając po bardziej tradycyjne taktyki opowiadania. Te powieści już tak nie zachwycają, czas niezrównany się skończył. Choć oczywiście nadal są znakomite, niedosiężne dla większości ówczesnych i współczesnych pisarzy. Faulkner jednak najciekawszy był wtedy, kiedy szukał i błądził, kiedy każdym zdaniem stawiał krok na nieznanej ziemi. I dlatego cały korpus literackich dziejów wymyślonego hrabstwa jest tak fascynujący, bo pokazuje również tę dynamikę: eksplozję genialności i powolne wygasanie tych energii twórczych.

Mapa

Ten zbiór powieści i opowiadań podporządkowany jest nie tylko formalnym poszukiwaniom, ciągłemu niepokojowi, że powieść zawsze będzie się wymykać, lecz, choć zupełnie z innej strony, zamyka się w bardzo tradycyjnej formie, jaką jest mapa. Pisarz zostawił szkic, ograniczony prostokątem kartki, gdzie Yoknapatawpha przypomina rodzinne hrabstwo Lafayette, a umieszczone centralnie Jefferson to Oxford. Mapa zachwyca prostotą i choć widać wyraźne związki z realną topografią, to uderza mitologiczny niemal schematyzm.

Jefferson jest nie tylko stolicą hrabstwa i centralnym punktem mapy i miejscem zamieszkiwania większości bohaterów, ale też miejscowością położoną na przecięciu poziomych i pionowych linii dróg. To jest serce świata. Wszystkie odległości mierzone są od tego punktu. I jeśli do całego korpusu tekstów Faulknera pasuje słowo „mitologia”, to można to dostrzec właśnie dzięki mapie. Pisarz organizuje przestrzeń według symbolicznego porządku tego, co w centrum, i tego, co na peryferiach; tego, co ważne i nieważne. Świat nie jest topologicznie jednorodny, od razu jest hierarchią ważności i kosmosem.

Z lektury tej kartograficznej opowieści można się wiele dowiedzieć. Jefferson zamieszkują stare rody, jak Sartorisowie czy Compsonowie. Na dalszej orbicie jest nigdy niezaakceptowany przez społeczność miasta Thomas Sutpen. Jego rezydencja i ziemie znajdują się w wyraźnym oddaleniu, do tego nie leżą przy głównych drogach północ-południe i wschód-zachód, tylko po skosie. Równie ciekawe są obrzeża mapy. Na północnym i południowym krańcu przepływają poziomo rzeki o indiańskich nazwach: Tallahatchie i Yoknapatawpha. To granice tego świata, niczym mityczne rzeki opasujące Hades. Na obrzeżach mieszkają stare rody, które wybrały życie w lasach, z dala od zgiełku. To McCallumowie i McCaslinowie, siedzący na odludziu w swych drewnianych domostwach. W nich też najżywsza jest pamięć rdzennych mieszkańców tej ziemi, Indian z plemienia Chickasaw i ich legendarnego wodza Ikkemotube.

Ale te krańce mapy to również miejsce inności w społecznym sensie. Spoza mapy, najpierw w okolice Sadyby Francuza, tajemniczej posiadłości na południowym obrzeżu, przybywa plebejska rodzina Snopesów. I zaczynając dominować na kolejnych obszarach hrabstwa, dociera w końcu, niczym choroba, do samego serca, opanowując Jefferson. Ten ruch z obrzeży do centrum charakterystyczny jest dla największych zmian, które dotkną hrabstwo. Spoza mapy nadchodzi ciężarna Lena i na chwilę osiada w Jefferson, by urodzić. Wtedy dojdzie do dramatycznych wydarzeń, zainicjowanych przez morderstwo na pannie Burden, a zakończonych linczem na Joem Christmasie. Wtedy Lena, niczym kometa, znów wyruszy w swą drogę, pozostawiając miasto i hrabstwo jego własnym sprawom. I także z samej krawędzi nadejdą do miasta Bundrenowie z trumną Addie Bundren, przekraczając rzekę i stawiając czoła wielu przeciwnościom.

I choć w samym Yoknapatawpha nie brakuje śmierci, to Faulkner wielokrotnie wysyła swoich bohaterów poza mapę, a więc poza świat, by tam zakończyli życie: na polach bitewnych kolejnych wojen czy w odległym kampusie Uniwersytetu Harvarda.

Mapa hrabstwa Yoknapatawpha, wersja z 1945 r., narysowana przez Williama Faulknera do książki „The Portable Faulkner” / Domena publiczna

Mitologia

Gdyby patrzeć na twórczość Faulknera przez pryzmat mapy, to można by podziwiać żelazną konsekwencję w myśleniu o przestrzeni, a zatem i o świecie. Kosmos i porządek najprostszych geometrycznych kształtów, koncentryczna struktura świata, gdzie tylko centrum wysycone jest esencją swojskości, a obrzeża to dziwne pustkowia pełne obcych, dziwnych postaci i groźnych niedźwiedzi – to wszystko nie zapowiada powieściowego żywiołu, w którym sprawy naniesione na mapę zostają opowiedziane w języku.

Wydaje się, że ważne jest napięcie między przednowoczesnym, uporządkowanym światem Yoknapatawpha, a formalnymi huraganami, którym Faulkner każe przetaczać się po tych spokojnych na pozór ziemiach w niemal każdej ze swych powieści. To napięcie jest wciąż jątrzącą raną, która znajduje się u prawdziwych fundamentów tego literackiego świata. I dlatego rozpisaną na wiele tomów sagę hrabstwa można nazwać mitologią. I nie dlatego, by sugerować jej baśniowość, która miałaby być bezpieczną otuliną, murem wzniesionym między Południem a współczesnością.

Dzieło Faulknera jest na wskroś mitologiczne, gdyż cały wysiłek formalny i treściowy służy ujawnianiu napięć, które pulsują w rzeczywistości. Każda prawdziwa mitologia to nie próba zagłaskania grozy świata, lecz wydobycie z czeluści tego, co najbardziej przeraża: napięć i dramatów, których nie da się przezwyciężyć i rozwiązać; i które będą towarzyszyć człowiekowi przez kolejne pokolenia. Tędy wiedzie ścieżka między lokalnością a uniwersalnością tej prozy.           

William Faulkner GDY LEŻĘ, KONAJĄC, przeł. Jacek Dehnel, Kraków 2024, Znak


FAULKNER WYBRANY

Absalomie, Absalomie… (1936, pol. wyd. 1959, przeł. Zofia Kierszys)

Opowieść o tragicznych losach rodziny Sutpenów, skazanych na upadek przez demony Południa i własną złość. Powieść macierz wszystkich nowoczesnych sag rodzinnych. Faulkner udowadnia, że do prawdy o rodzinie dochodzi się nie poprzez fakty, lecz przez zanurzenie w gąszcz mitów, zmyśleń, przekłamań i przemilczeń. Jedno z najwnikliwszych literackich studiów nad Innością, a jednocześnie fabularny, palimpsestowy traktat o sztuce opowiadania.        

Gdy leżę, konając (1930, pol. wyd. 2024, przeł. Jacek Dehnel; również pt. Kiedy umieram, 1968, przeł. Ewa Życieńska)

Jeden z tych przypadków w historii literatury, kiedy autor, eksperymentując z zupełnie nową formą powieściową, od razu doprowadza ją do poziomu niedosiężnego arcydzieła. Rezygnacja ze spajającego całość głosu narratora wprowadziła zróżnicowany wielogłos, który układa się w powieść drogi ludzi z marginesu Yoknapatawpha. Siłą tej powieści jest nie tylko język, a w zasadzie językowa wieża Babel, lecz złożoność każdej, nawet epizodycznie pojawiającej się postaci. Każdy z bohaterów to nie jeden głos, lecz polifoniczny mikrokosmos.  

Wściekłość i wrzask (1929, pol. wyd. 1971, przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska)

Nic nie zapowiadało tego trzęsienia ziemi: poprzednie powieści Faulknera nie miały rewolucyjnego charakteru. I nagle, w sercu sennego, prowincjonalnego Południa dochodzi do eksplozji, która wywraca na nice to, czym jest powieść. To próba pomieszczenia w jednej powieści różnych strategii narracyjnych. Każdy z czterech dni na przestrzeni kilkunastu lat opowiedziany jest w radykalnie odmienny sposób. Czytelnik sam może ocenić, w jaki sposób poszczególne formy fabularne odsłaniają, przesłaniają i stwarzają pozasłowną rzeczywistość: zmierzch domu Compsonów, jednego najznamienitszych rodów hrabstwa Yoknapatawpha.  

Nowe przekłady Faulknera zaproponowali także Maciej Płaza („Flagi pokrył kurz” – pierwsza, obszerniejsza wersja powieści „Sartoris”) i Piotr Tarczyński („Światłość w sierpniu”).        

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
WIT SZOSTAK (ur. 1976) jest doktorem filozofii i pisarzem. Za książkę „Fuga” nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2013 r.), a za „Sto dni bez słońca” do Paszportu „Polityki” (2014 r.). W przeszłości związany z fantastyką. Jego krakowska powieść „Dumanowski… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Czas niezrównany