Amerykański sen o powieści

Nie wiem, czy dzieła Franzena za kilkadziesiąt lat będą częścią literackiego kanonu. Z pewnością jednak wielu współczesnych czytelników uważa, że jeśli komukolwiek uda się zyskać taką pozycję, to właśnie jemu.

19.10.2015

Czyta się kilka minut

Jonathan Franzen, Kensington, Londyn, 2010 r. / Fot. Geoff Pugh / REX SHUTTERSTOCK / EAST NEWS
Jonathan Franzen, Kensington, Londyn, 2010 r. / Fot. Geoff Pugh / REX SHUTTERSTOCK / EAST NEWS

Od połowy XIX wieku amerykańską literaturę nawiedza natrętny duch. Po raz pierwszy pojawił się w styczniu 1868 r., lekkomyślnie wywołany przez pisarza Johna Williama DeForesta. Przez jednych przyjmowany jest z entuzjazmem, graniczącym z uwielbieniem, które często przeradza się w rodzaj pogańskiego kultu. Drudzy odnoszą się do niego z nieufnością, czasem wręcz z otwartą niechęcią, ale ich egzorcyzmy zawsze okazują się nieskuteczne. Widmo rozgościło się w przestronnym gmachu amerykańskiej literatury i co raz płata figle jej przedstawicielom. DeForest, od którego wszystko się zaczęło, nazwał tego osobliwego demona „Wielką Powieścią Amerykańską”. Imię to – wypowiadane na głos lub drukowane w czasopismach – od samego początku wywoływało tak wielkie poruszenie, że w 1880 r. Henry James zaproponował konspiracyjny skrót GAN (od angielskiego wyrażenia Great American Novel), którym od tamtej pory posługują się wtajemniczeni.

Jak każdy duch, tak i ten ma swój cel, który próbuje zrealizować za pomocą ziemskich pośredników. Według Johna Williama DeForesta, nie tylko prozaika i poety, ale także weterana wojny secesyjnej, GAN próbuje uchwycić cechy amerykańskiego społeczeństwa (a nawet ściślej: amerykańskiego narodu). Chodzi o to, by ta niezwykła wspólnota mogła się skonfrontować ze swą wielkością i zarazem małością, ze źródłowym doświadczeniem, które naznaczyło jej historię, ze swoimi pragnieniami i lękami, a wreszcie – ze swym językiem, który jest fundamentem jej tożsamości. GAN ustawia przed amerykańskim społeczeństwem lustro, w którym rozpoznaje ono swe prawdziwe oblicze – niepodobne do żadnego innego. Można go nazwać duchem różnicy i autonomii, gdyż jego stała obecność zmusza wyznawców do wskazywania cech, które wyróżniają naród amerykański spośród innych wspólnot.

Od czasu do czasu demon znajduje wygodne dla siebie medium, ucieleśnia się w tekście, przybiera postać dzieła, przemawiając słowami konkretnej pisarki lub pisarza. Ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak, by zastygł w tej formie i zaniechał swej misji. Dlatego często słychać, że to, co niegdyś uchodziło za wielką amerykańską powieść, dziś nią już nie jest. Duch bowiem szuka dalej...

Powieść narodowa? 

Kilka lat temu Maria Konnikova, amerykańska pisarska rosyjskiego pochodzenia, opublikowała krótki esej, w którym po raz kolejny wywołany został temat wielkiej amerykańskiej powieści. Zaczęła od fundamentalnego pytania: czy ona – jako obywatelka USA, urodzona jednak w Rosji i posiadająca silną więź z rosyjską literaturą (a szerzej: kulturą), mogłaby zostać autorką takiego dzieła? Czy GAN może się ucieleśnić w jej tekście? Czy może on przemówić do amerykańskiego społeczeństwa za pośrednictwem jej opowieści? Jakie kryteria Konnikova musiałaby spełnić, by wyznawcy tej specyficznej idei literackiej (i narodowej) uznali ją za godną członkinię swego zakonu? Czy ze swoim rosyjskim nazwiskiem, transliterowanym na angielski, mogłaby reprezentować ową grupę na zewnątrz? Występować na festiwalach i rautach, tłumacząc czytelnikom z całego świata, czym jest amerykańskie społeczeństwo i na czym polega jego wyjątkowość?

W eseju poświęconym GAN (ukazał się na łamach nowojorskiego tygodnika „The Nation”) wspomniany już DeForest przekonuje, że wielka amerykańska powieść powinna ukazać egzystencję narodu, opisać jego obyczaje oraz emocje towarzyszące na co dzień amerykańskim obywatelom. Musi to być – rzecz jasna – powieść realistyczna, która przedstawia rzeczywistość w całej jej rozciągłości. Każdy utwór, który oddala się od świata, który próbuje ów świat przedstawić za pomocą metaforycznego skrótu, zasługuje co najwyżej na miano udanego eksperymentu literackiego. Właśnie takie są dzieła Nathaniela Hawthorne’a – za dużo w nich fantastyki, zbyt wiele udziwnień, odkształceń i przeinaczeń. Według DeForesta najbliżej ideału jest „Chata wuja Toma” Harriet Beecher Stowe, który to utwór posiada rozliczne mankamenty formalne, ale który mimo wszystko kreśli przejmujący obraz amerykańskiej formy życia.

Konnikova zwraca uwagę na kłopotliwy fakt: oto wielka epopeja narodowa okazuje się dziełem o wątpliwej jakości literackiej! Nie trzeba zatem dobrze pisać, wystarczy jedynie uważnie obserwować dookolną rzeczywistość i z wielkim poświęceniem zapisywać kolejne strony dyktowane przez ducha. Jeśli ten ostatni był przez ostatnie sto lat za coś egzorcyzmowany – to właśnie za to, że usypiał estetyczną czujność swych wyznawców. Drugi argument wysuwany przeciwko GAN dotyczył kwestii narodowej. Skoro amerykańskie społeczeństwo posiada niezwykle skomplikowaną strukturę, skoro jest mieszanką różnych nacji, których przedstawiciele przybyli do Ameryki, by stworzyć nową – etnicznie skomplikowaną – formułę państwową, to każda powieść opowiadająca o tej wspólnocie powinna być w pewnym sensie antynarodowa. Powinna poddawać krytyce wszelkie idee, zgodnie z którymi społeczeństwo amerykańskie to jednolity – wewnętrznie spójny – organizm.

W XX wieku, zwłaszcza w drugiej jego połowie, zaczęły się pojawiać poważniejsze obiekcje. W 1972 r. na łamach pisma „Esquire” Tom Wolfe opublikował esej, w którym przekonywał, że pisarze powinni wreszcie odwrócić się od społeczeństwa i podjąć w swych dziełach inne tematy. Literatura jest przestrzenią absolutnej wolności i tylko jako taka może być przydatna. Jeśli narzucimy jej obowiązek odtwarzania rzeczywistości, wówczas trudniej będzie nam wynaleźć nowe sposoby działania i nowe formy życia. Społeczeństwem – jego aktualnym stanem, jego problemami i potrzebami – zajmują się dziennikarze, którzy dysponują dużo lepszymi (efektywniejszymi i szybszymi) środkami komunikacji. Powieściopisarka czy powieściopisarz nie może z nimi współzawodniczyć, bo wynik takiej walki jest z góry przesądzony. Według Wolfe’a wielka amerykańska powieść to przeżytek, scheda po czasach, w których granice narodu były tak wątłe, że trzeba je było na siłę uszczelniać. W drugiej połowie XX wieku wspólnoty narodowe nadal odgrywają istotną rolę, ale nie jako struktury autonomiczne, lecz relacyjne. Ważna jest już nie szczelność ich granic, lecz wzajemna przyległość i możliwość transgranicznego transferu kulturowego.

Być może zatem – kończy Konnikova – należy czekać nie na kolejnego wielkiego amerykańskiego powieściopisarza, lecz po prostu na znakomitego prozaika, który – niezależnie od swojego pochodzenia – rzuci wspólnocie niespodziewane wyzwanie: zamiast wzmacniać jej narodowego ducha, skłoni ją do przemyślenia relacji z innymi grupami społecznymi i etnicznymi.

Pan Franzen proszony na scenę

Kto mógłby odegrać taką rolę? Być może Nigeryjczyk Teju Cole? Albo pochodzący z Dominikany, a żyjący w USA Junot Díaz? Albo mieszkający od lat w Chicago Bośniak Aleksandar Hemon? Może Jhumpa Lahiri, pisarka o bengalskich korzeniach? Wszyscy oni dysponują podwójną, czasem nawet potrójną perspektywą, posiadają złożoną tożsamość, piszą w dwóch językach, są rozpięci między różnymi kulturami, nieustannie przekraczają mentalne i realne granice. Wydają się predestynowani do wypełnienia misji, o której pisze Maria Konnikova.

A jednak amerykańskie społeczeństwo (czytelnicy, krytycy, media, a nawet przedstawiciele władzy) nie chce (nie potrafi?) przepędzić ducha, którego w drugiej połowie XIX wieku wywołał John William DeForest. Mniej więcej 15 lat temu znalazło pisarza, który przez wielu uchodzi za kolejne wcielenie GAN. Chodzi o Jonathana Franzena.

Jego dwie wczesne powieści, „Dwudzieste siódme miasto” oraz „Silny wstrząs” (opublikowane w 1988 i 1992 r.), spotkały się z uznaniem ze strony krytyki, ale nie wywołały większego poruszenia na amerykańskiej scenie literackiej. W latach 90. Franzen uchodził za świetnego stylistę, utalentowanego opowiadacza, który potrafi tworzyć złożone formalnie struktury powieściowe. Jego pozycja była silna, ale z pewnością nikt podówczas nie spodziewał się, że już niebawem to właśnie na Franzenie skoncentruje się uwaga całego społeczeństwa.

Zdecydowało o tym kilka rzeczy. Po pierwsze, publikacja jego trzeciej powieści zatytułowanej „Korekty”, która ukazała się w przededniu terrorystycznych ataków na World Trade Center. W chwili potężnego kryzysu, próbując poradzić sobie z poczuciem zagrożenia, wspólnota zwróciła się w stronę pisarza, który głosił pochwałę społecznego realizmu. Nie odwracał się od amerykańskiej rzeczywistości, lecz próbował uchwycić jej specyfikę. Jego wizja nie była, rzecz jasna, pozbawiona ironiczno-krytycznego dystansu, ale w 2001 r. niewiele osób zwracało uwagę na detale. Potrzebna była opowieść wypełniająca lukę w strukturze narodu (ta luka zawsze tam była, ale albo ją ignorowano, albo starano się ją zasłonić), potrzebne było fabularne spoiwo, narracyjny klej, wzmacniający nadkruszone fundamenty wspólnotowej tożsamości.

Po drugie, Franzen podkreślał konieczność powrotu do bardziej bezpośrednich form społecznego i emocjonalnego kontaktu. W wywiadach, esejach i recenzjach poddawał krytyce zwolenników ekspansji nowych technologii, zwracając uwagę na destruktywny wpływ wszelkich narzędzi, które zapośredniczają nasze relacje (telefony, internet, media społecznościowe etc.). Było w tym coś uwodzącego, zwłaszcza dla społeczeństwa pogrążonego w regresie, które na nowo odkryło wartość emocjonalnych więzi. Ba!, które uczyniło z tych więzi ideologiczną podwalinę walki o bezpieczniejszy i bardziej cywilizowany świat.

Same media zareagowały w przewrotny sposób. Im większy był opór Franzena przed uczestnictwem w społecznej grze, tym chętniej o nim pisano i zapraszano go do udziału w kolejnych programach telewizyjnych. Gdy ukazała się jego czwarta powieść pt. „Wolność”, nie było już najmniejszych wątpliwości: GAN znalazł swojego ziemskiego przedstawiciela. „Time” umieścił zdjęcie Franzena na okładce i uzupełnił je następującym komentarzem: „Nie jest ani najbogatszy, ani najsłynniejszy. Jego bohaterowie nie rozwiązują zagadek, nie posiadają magicznych mocy, ani też nie żyją w przyszłości. Ale w swej nowej powieści pt. »Wolność« Jonathan Franzen pokazuje nam, jak teraz żyjemy”. Świadomie bądź nie – redaktorzy „Time’a” powtórzyli w skrócie wszystkie argumenty Johna Williama DeForesta: żadnych udziwnień, żadnej fantastyki! Poza tym lojalność wobec świata i to nie jakiegokolwiek świata, lecz naszego – amerykańskiego.

Ale to jest o nas

Uważam, że „Korekty” to najlepsza powieść Franzena. Osiągnął w niej absolutną harmonię pomiędzy fabułą i narracyjną formą. Ani „Wolność”, ani ostatnie jego dzieło (opublikowane we wrześniu tego roku) pt. „Bez skazy”, nie dorównują poprzedniczce. Na 600 stronach śledzimy losy jednej rodziny (starzejących się rodziców i trójki ich dorosłych już dzieci). Lambertowie wywodzą się z samego serca Środkowego Zachodu, z tej części USA, która uchodzi za nieco obskurancką i zdecydowanie bardziej konserwatywną. Rodzice (wycofany z życia ojciec, inżynier kolejowy, cierpiący na chorobę Parkinsona, oraz wiecznie zadręczająca się matka, która za wszelką cenę próbuje ochronić rodzinną wspólnotę przed rozpadem) tkwią w miejscu – nie potrafią odmienić swojego losu, pogodzili się z egzystencjalną inercją. Dzieci natomiast próbują przekroczyć społeczne (klasowe i emocjonalne) granice, które zostały im narzucone w trybie konserwatywnego wychowania.

Tytułowe korekty oznaczają dwa rodzaje praktyk społecznych. Jedne z nich pozwalają wyeliminować niepożądane z punktu widzenia danej grupy (np. konserwatywnej) zachowania. Drugie natomiast dają nadzieję na przekroczenie tych wyjściowych ograniczeń, ale bardzo często wywołują efekt przeciwstawny, jeszcze bardziej zniewalając jednostkę (np. nowe technologie). Bohaterowie Franzena szukają w sobie siły, by świadomie podjąć decyzje dotyczące ich życia, by poddać swą egzystencję kontroli, której nie będą odczuwać jako opresji. Franzen daje nam do zrozumienia, że jedynym sposobem na rozwój (zmianę sposobu działania, myślenia, funkcjonowania w relacjach z innymi etc.) jest dystans wobec społeczeństwa i jego aktualnych – przyjmowanych zazwyczaj bezkrytycznie – tendencji. Schronienia nie znajdziemy ani w ideologii, ani w nowych technologiach, ani w żadnej innej protezie (społecznej, politycznej czy ekonomicznej). Musimy zaakceptować ambiwalencję świata i na nowo przemyśleć kwestię wspólnotowych więzi, które zawsze są dużo bardziej skomplikowane, niż nam się wydaje.

Na początku XXI wieku „Korekty” z całą pewnością mogły uchodzić za wielką powieść amerykańską. Dziś jednak wydają się precyzyjnym, przenikliwym, ironicznym i krytycznym portretem społeczeństwa polskiego (czy szerzej: środkowowschodnioeuropejskiego) z jego ruchem w stronę konserwatyzmu, przywiązaniem do tradycyjnych form współdziałania i relacji społecznych, z rozwijającą się klasą średnią, która łapczywie reprodukuje dostępne wzory zachowań.

Wielki amerykański powieściopisarz stworzył dzieło, w którym możemy znaleźć własne odbicie... Dzieło, które zmusza do porzucenia – raz na zawsze – mrzonek o amerykańskim śnie nad Wisłą. ©℗

GRZEGORZ JANKOWICZ (ur. 1978) jest filozofem literatury, krytykiem i tłumaczem. Pracownik Centre for Advanced Studies in the Humanities UJ. Juror Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Redaktor działu kultura „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada.

JONATHAN FRANZEN (ur. 1959) jest amerykańskim prozaikiem i eseistą. Urodził się w stanie Illinois, wychował w St. Louis w stanie Missouri. Z wykształcenia germanista (studia ukończył w 1981 r.), część swojej edukacji odbył w Niemczech (Monachium i Berlin). Debiutował w 1988 r. powieścią „The Twenty-Seventh City” („Dwudzieste siódme miasto”, wyd. pol. 2014). Cztery lata później opublikował „Strong Motion” („Silny wstrząs”, 2015) – obie powieści spotkały się z życzliwym, lecz skromnym przyjęciem krytyków i czytelników. Dopiero książka „The Corrections” wydana w 2001 r. („Korekty”, 2004) przyniosła mu sławę i uznanie, które zostało tylko potwierdzone i wzmocnione w roku 2010 po publikacji powieści „Freedom” („Wolność”, 2011). O niezwykłej pozycji, jaką zyskał w USA Franzen, może świadczyć to, że znalazł się on na okładce czasopisma „Time”, które zaprezentowało go jako „wielkiego amerykańskiego powieściopisarza”. Wydał również dwa tomy esejów: „How to Be Alone” (2002) i „Farther Away” (2012). W 2006 r. opublikował książkę wspomnieniową pt. „The Discomfort Zone”. We wrześniu tego roku ukazała się jego najnowsza powieść pt. „Purity” („Bez skazy”).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 43/2015