Niemiłość narodowa

To było słowo roku w Polsce: „ojkofobia”. Miało być kijem na tych, którzy tropią ksenofobię i nacjonalizm. Okazało się lustrem, w którym przeglądają się rozczarowania życiem stadnym.

24.12.2018

Czyta się kilka minut

Łódzki Orszak Trzech Króli prowadzi straż Marszu Niepodległości  – z opaską ONR i plakietką „Śmierć wrogom Ojczyzny”. Łódź, styczeń 2017 r. / RADOSŁAW JÓŹWIAK / FORUM
Łódzki Orszak Trzech Króli prowadzi straż Marszu Niepodległości – z opaską ONR i plakietką „Śmierć wrogom Ojczyzny”. Łódź, styczeń 2017 r. / RADOSŁAW JÓŹWIAK / FORUM

Słowo się rzekło... i wszyscy odetchnęli z ulgą. Politycy partii rządzącej – bo jej prezes znowu nazwał rzeczy po imieniu i wybrał do tego imię wyrafinowane, inteligenckie, ba, wyglądające na starożytne, któremu żadnej zaściankowości nie można zarzucić. Politycy partii nierządzących – bo dano im do ręki kolejny dowód na to, że PiS dzieli, jątrzy i snuje straszno-śmieszne narracje. Dziennikarze – bo media lubią słowa wytrychy, które mogą znaczyć wszystko albo nic i można o nie kłócić się bez końca. Internauci – bo rzecz nadaje się na mem, podobnie jak inne lingwistyczne znaleziska prezesa: „anihilacja”, „oczywista oczywistość” albo „gorszy sort”. Językoznawcy – bo słownik Polaków poszerzył się o nowe słowo i to słowo wagi ciężkiej, nie jakieś slangowe „odjaniepawlać”.

Musieli ucieszyć się też filozofowie i psychiatrzy, bo tylko oni rozumieli, o co z ojkofobią chodzi, skąd się wzięła i kogo dotyczy. Ale ich akurat nie chciano słuchać. Liczyło się to, co padło z ust prezesa. Zapomnijmy o McLuhanie – środek wcale nie jest przekazem. Zapomnijmy o tym, co pisali Barthes i ­Foucault – pojęcie autora wcale nie umarło. W naszej debacie publicznej przekazem jest siła rażenia autora, a słowa są tylko jej cieniem.

Warto przypomnieć, co dokładnie powiedział Jarosław Kaczyński podczas wrześniowej konwencji samorządowej w Olsztynie: „My reformujemy dzisiaj sądownictwo. Ta ojkofobia, czyli niechęć do własnego narodu, to jedna z chorób, które dotknęły część sędziów. Jako premier miałem z tym do czynienia, że polscy właściciele stracili swoje gospodarstwa. Najczęściej zdarza się to właśnie tutaj [na Warmii – MNF]. Stąd wielkie znaczenie świadomości historycznej i wspólnoty”.

Hasło ojkofobii padło więc w kampanii samorządowej, w toku konfliktu między obozem władzy a środowiskiem prawników. Z tych ostatnich Kaczyński uczynił cynicznych kunktatorów, kompradorskie elity i historycznych ignorantów. Łatwo można by odhaczyć ojkofobię jako kolejną retoryczną fanaberię szefa PiS, wątpliwy ozdobnik politycznego sporu. Spróbujmy jednak potraktować ojkofobię czy raczej to, jak ją rozumie Kaczyński, poważnie. To słowo nie wzięło się znikąd. Jest zarówno pokłosiem kompleksów inteligencji, jak i strategią jej emancypacji.

Żeby wszystko było tak, jak było, ojkofobów trzeba by – cytując klasyka – anihilować. A potem na nowo ich wymyślić.

Trzy życia ojkofobii

Jak rozumieć ojkofobię – uściślił 1 grudnia premier Mateusz Morawiecki, wołając do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy na 27. urodzinach Radia Maryja: „Miej w opiece naród cały. Również tych, którzy nie kochają Polski aż tak mocno jeszcze, póki co, tak jak my tutaj, tak jak cała Rodzina Radia Maryja”.

Ojkofobią zagrożony jest więc nie tylko ten, co ojczyznę szkaluje za granicą, ale i ten, co nie kocha jej w taki sam sposób jak władza. Zła emocja, opętanie, natrętna przypadłość – z ojkofobii łatwo zrobić psychiczne zaburzenie, a z jej nosicieli wariatów. Jest to tym prostsze, że wśród rzadkich terminów psychiatrycznych dociekliwi znajdą bohaterkę tego eseju. Oznacza ona lęk przed przestrzenią domową, codziennymi sprzętami, czasem wspomnieniami, jakie budzą. Medyczna ojkofobia z narodowym piekiełkiem nie ma więc nic wspólnego, ale nie jest też uznawana przez międzynarodowe towarzystwa psychiatryczne za osobną jednostkę chorobową. To raczej hasło, które ma przypominać, że neurozy rodzą się też tam, gdzie powinniśmy się czuć jak u siebie.

Mimo starogreckiego brzmienia, łączącego oikos – dom, rodzinę, ognisko domowe; i phóbos – lęk, strach, niechęć i unikanie tego, co przeraża, ojkofobia jest wynalazkiem nowożytności i nowoczesności. I to wynalazkiem patentowanym przynajmniej trzykrotnie.

Ojkofobia jest młodszą siostrą pojęcia narodu wyłaniającego się na przełomie XVIII i XIX stulecia. Jako ojca terminu czasem podaje się brytyjskiego poetę Roberta Southeya, który w 1808 r. nazwał w ten sposób angielską „chorobę” pchającą ludzi do zostawiania wygodnego domu i sezonowego stadnego migrowania na wieś. Takie niewinne znaczenie ojkofobii nie utrzymało się jednak długo. Dla polityki odkrył ją romantyczny zew narodowego samostanowienia, wiosna ludów, lipce rewolucji. Kiedy okazało się, że imperatyw zrywania kajdan i emancypacji nie wszystkich porywa tak samo i nie zawsze w kierunku państwa narodowego, pojawiła się potrzeba nazwania odszczepieńców.

I tak ojkofobia stała się krewniaczką zdrady narodowej. O tej drugiej pisze Agnieszka Haska w „Hańbie! Opowieściach o polskiej zdradzie” jako o kompleksie dwóch wzajemnie wykluczających się mitów. Od czasów I Rzeczypospolitej zdrajców tropi się, ściga i wiesza. Jednocześnie spektaklowi ich fizycznej i symbolicznej dekapitacji towarzyszą harde zawołania, jak to z okresu powstania listopadowego: „Nie masz u nas zdrayców”, albo to mówiące o okupowanej Polsce: „Kraj bez Quislinga”.

Podobne miejsce wyznacza polska kultura ojkofobii – zapalczywie piętnuje ją jako dziwaczne odstępstwo w społeczeństwie patriotów. W porównaniu do ekscesu zdrady narodowej ojkofobia jest zjawiskiem pospolitym, wręcz codziennym. O ile dla rodzinnego dyskursu zdrady mitem założycielskim jest Targowica, a laboratorium – II wojna światowa i postawy wobec niemieckiego okupanta, o tyle deficyt miłości do ojczyzny wydaje się rutynowym problemem poniewieranej przez wielką historię Polski. Granica między niedostatkiem patriotyzmu a aktem zdrady (rzeczywistym czy tylko domniemanym) jest jednak szalenie płynna.

Świetnie pokazują to kodeksy postępowania dobrego Polaka z czasów zaborów i okupacji, gdzie już samo odejście od wiary katolickiej albo swobodne przechodzenie na język obcego mocarstwa było działaniem podejrzanym – jeśli nie o zdradę, to przynajmniej o narodową neurozę.

Z „Kodeksu moralności obywatelskiej” (1941), opracowanego na polecenie Biura Informacji i Propagandy Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej oraz Delegatury Rządu RP na Kraj, wynika, że tam, gdzie prawo się kończy albo okazuje się bezradne wobec rzeczywistości, tam rolę suflera sprawiedliwości ma odgrywać narodowe sumienie Polaka. Przestępstwem przeciw moralności i godności obywatelskiej staje się już publiczne piętnowanie „urządzenia, prawa i obyczajów Narodu Polskiego”. „Sługusów i lizusów niemieckich” państwo podziemne skazuje na śmierć oraz utratę praw publicznych i obywatelskich praw honorowych, a ci mniej groźni otrzymują wyrok infamii za „szkalowanie Narodu Polskiego” albo za „nadmierną gorliwość w służbie dla okupanta”. Dla kobiet dopisano osobne paragrafy, na wypadek gdyby zadurzyły się w okupancie albo kolaborancie. Najlepiej gdyby skupiły się na pomnażaniu polskich rodzin i pilnowały, żeby nawet kilkulatki nie bawiły się z potomstwem folksdojczów.

Wszyscyśmy z ojkofobów?

Chichotem historii jest to, że słowa o ojkofobii sędziów padły z ust Jarosława Kaczyńskiego w Olsztynie, na Warmii, gdzie w 1920 r. w plebiscycie za przyłączeniem tych ziem do II Rzeczypospolitej opowiedziała się zdecydowana mniejszość mieszkańców. Większość wybrała przynależność do Niemiec. Czyżby byli ojkofobami? A może przeciwnie – kierowali się miłością do lokalnej ojczyzny i woleli być pod bezpiecznymi skrzydłami silniejszych i bogatszych Niemiec?

Jeśli oikos ma być tożsamy z ojczyzną i narodem, a nie z domem i ogniskiem rodzinnym, to trudno w ogóle mówić o chłopskiej ojkofobii. Ten stan długo nie miał silnego poczucia tożsamości narodowej, bo co mu ta polskość dawała, poza pańszczyzną, chłostą i gwałtem? Niektórzy twierdzą, że dopiero II wojna światowa uczyniła z chłopów Polaków, kiedy cierpieli i umierali jako Polacy, a nie jako ludzie tutejsi. Czyśmy wszyscy z ojkofobów, tak jak niemal wszyscyśmy z chłopów? Chyba nie.

Ojkofobia drugi raz po romantykach wynaleziona została przez inteligencję. Jest dzieckiem melancholii i zachodnich lektur. Bękartem myśli postmodernistycznej, rozprawiającej się z kategorią narodu i państwa. Młodszą siostrą inteligenckiej samokrytyki, źródeł fałszu i niepowodzenia społecznej misji szukającą we wspólnocie, na którą inteligencja czuje się skazana. Jest też ojkofobia czymś z gruntu podejrzanym dla mieszczaństwa i niestosownym dla tych, którzy przeżyli własną śmierć. Marcin Wicha wspomina w „Rzeczach, których nie wyrzuciłem”: „Babcia zawsze podkreślała, żeby nie narzekać przy ludziach stamtąd [z Zachodu – MNF]. Bo są w kraju tym, ale zły to ptak. I jeszcze pomyślą, że czegoś od nich chcemy”. Może tylko ktoś, kto wyszedł z Zagłady, potrafi z taką kategorycznością odmawiać sobie rytuału pomstowania, by nikomu nie dać łatwej satysfakcji.

W latach 60. XX w. oskarżenia o coś, co moglibyśmy nazwać ojkobofią, dosięgły Hannah Arendt, po tym jak opublikowała „Eichmanna w Jerozolimie”. Obserwując proces Adolfa Eichmanna jako korespondentka „New Yorkera” i dla wielu już amerykańska intelektualistka, nie tylko podała w wątpliwość obronną interpretację roli Judenratów w Zagładzie, ale także nie pominęła w swojej krytyce ówczesnej polityki Izraela i pokazowego charakteru samego procesu. Pozbawiając oskarżonego esesmana aury demonicznej zapalczywości i wyrafinowanego cynizmu, została opacznie odczytana jako rzeczniczka zanegowania wyjątkowego i bezprecedensowego charakteru Zagłady.

Arendt otrzymała wtedy list od swojego długoletniego przyjaciela i mentora Gershoma Scholema, w którym zarzucał jej brak „miłości do narodu żydowskiego” i to, że poprzez akceptowanie „słabości żydowskiego stosunku do świata” działa na korzyść światowego wizerunku Niemców. Arendt odpowiedziała Scholemowi, nie uciekając się do nerwowej negacji oskarżeń, ale próbując zakwestionować sens przypisywanej jej winy.

„Masz zupełną rację – pisała – nie kieruje mną wcale »miłość« tego rodzaju, z dwóch powodów: nigdy w życiu nie darzyłam »miłością« żadnego narodu czy zbiorowości – ani narodu niemieckiego, ani francuskiego, ani amerykańskiego, ani klasy robotniczej, ani niczego w tym rodzaju. W istocie kocham »tylko« mych przyjaciół, a jedynym rodzajem miłości, jaki znam i w jaki wierzę, jest miłość do osób. Po drugie, owa »miłość do Żydów« wydawałaby mi się, ponieważ sama jestem Żydówką, czymś dość podejrzanym. Nie potrafię kochać samej siebie, ani niczego, co stanowi integralną część mej własnej osoby”.

To są ważne i trudne słowa. Arendt zarazem podkreśla swoją żydowskość i odrzuca roszczenie bezwarunkowo lojalnego stosunku do tego czy innego narodu. Chce być częścią narodu, jego historii i kultury, ale zamierza być intelektualnie osobna. Jej wyznanie nie przekonało wówczas Scholema, i pewnie nie przekonałoby dzisiejszych krytyków. Zwłaszcza tych traktujących miłość do narodu jako zobowiązanie egzystencjalne, z którego można rozliczać.

Bo trzeciego odkrycia ojkofobii dokonali konserwatyści doby postkolonialnej, świadkowie współczesnego wędrowania do Europy ludów, których nie udaje się z tej drogi zawrócić. W roku, kiedy Polska i kraje naszego regionu wchodziły do Unii Europejskiej, brytyjski filozof Roger Scruton obrał ojkofobię za azymut swojej diagnozy kryzysu angielskości. „Lojalność narodowa jest na granicy wyginięcia” – wieszczył. Nikt wychowany w powojennej Anglii nie chciałby już za nią umierać, bo po cóż oddawać życie za kraj ciemiężący inne ludy i podtrzymujący hierarchie klasowe, jak próbują przekonać Anglików lewica i liberałowie.

Zresztą Anglik nie jest już we własnym kraju. W Westminsterze rządzą Szkoci i Walijczycy, w referendach mogą głosować ludzie z różnych części Unii, szkoła karmi uczniów historią angielskiego wstydu, a sztuka pragnie kosmopolityczności i jak ognia boi się lokalnych tradycji. Winne są temu oczywiście elity. Zwyczajni ludzie jeszcze przechowują kiełki angielskości, ale zapatrzeni w poprawność polityczną unijni ojkofobi nie spoczną, aż patriotyzmu nie wykarczują. Przyjdzie jednak i na nich kryska. Legislacyjno-biurokratyczny atak na wartości etnocentryczne doprowadzi do kryzysu państw narodowych w Europie i przyniesie gwałtowną reakcję ich obrońców.

I nie będzie to odpowiedź – przestrzega Scruton – przez ojkofobów oczekiwana. Jak wiemy, mądrzejsi o doświadczenie ostatnich kilku lat, ta odpowiedź już przyszła i nie jest też taka, jakiej chcieliby konserwatyści. Wyrażając swoje pragmatyczne przywiązanie do Europy nieufnością i pogardą, zdetonowali ładunek politycznych namiętności, zastępujących miłość do czegokolwiek nienawiścią do niemal wszystkiego.

Kariera ojkofoba

Choć z ojkofobami bywa nam nieswojo, to bez nich jest jeszcze gorzej. Bez Polaków inaczej miłujących Polskę bylibyśmy duchowo bardzo ubodzy. Żylibyśmy w kulturze niezawinionego cierpienia i samo­zadowolenia. Dzięki ojkofobom zyskujemy tę przykrą, ale ożywczą świadomość, że żyjemy w kulturze celebrowanego cierpienia, bezsensownego cierpienia i okopanego samozadowolenia. Ojkofobii okazjonalnej zawdzięczamy niewyczerpaną baterię kąśliwych anegdot i dykteryjek, którymi strzela się do polskiej duszy, próbując obezwładnić jej zadufanie.

Bez okazjonalnej niemiłości narodowej nie byłoby publicystyki Bolesława Prusa, Antoniego Słonimskiego, Marii Dąbrowskiej, Stefana Kisielewskiego. Nie byłoby dzieł ks. Józefa Tischnera, Brunona Schulza, Zofii Nałkowskiej, Czesława Miłosza, a nawet niepodejrzewanego o TO przez prawicę Zbigniewa Herberta, który w niemal całej swojej twórczości zmaga się z barbarzyństwem pochodzenia z kraju położonego nad rowem mętnej wody zwanej Wisłą.

Być może dzięki ojkofobii przygodnej mamy też największego krzepiciela serc, Henryka Sienkiewicza. W swych wczesnych „Listach z podróży do Ameryki” pozostaje krytyczny wobec polskości brutalnie odcinającej się od dynamicznego Zachodu. To doświadczenie wstydliwego zadziwienia prowadzi go jednak, jak przekonuje Piotr Augustyniak, do konkluzji, że skoro Polski nie można zmodernizować, to trzeba ją od nowoczesności uwolnić, aby ocalić resztki autentycznej narodowej więzi. Stąd rodzi się, wyjęty z fatalizmu upływającego czasu, duch Sienkiewiczowskiej „Trylogii”, esencji ojkofilii.

Z kolei ojkobofia egzystencjalna uwolniła talent Witkacego, Witolda Gombrowicza, Stanisława Brzozowskiego i... Doroty Masłowskiej, ironicznej archiwistki języka rozpadającej się tubylczości. Ryzykowna to teza, ale skoro ryzykowny jest cały koncept ojkofobii, to nie bójmy się pospekulować, czy to w niej nie należy też widzieć źródeł etnocentrycznego projektu Romana Dmowskiego, chcącego wszak zaorać szlachecki ugór polskiej tożsamości.

„Polska usiadła nam na mózgu i paraliżuje myślenie. Zamiast być homo sapiens, należymy do rasy homo polacus, do rasy ogłupionej ojczyzną, do kretynów chorobliwego patriotyzmu i nacjonalizmu” – pisał w „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski. Dla takich jak on ojkofobia, czy jakkolwiek nazwiemy rzeczywistą lub domniemaną awersję do polskości, staje się gestem twórczej ucieczki i intelektualnego oswobodzenia. Gorzej, jeżeli na horyzoncie majaczy tylko ojkofobia nieuświadomiona, z której pożytek uczynią chyba wyłącznie filozofowie i psychiatrzy badający narodowe schizofrenie.

Pierwotnym modelem Polaka jest bowiem, jak chce Nietzsche, człowiek kontestujący okowy narzucane mu przez rzeczywistość, czyli protestant w głębokim znaczeniu tego słowa. Katolicyzm nie jest dla niego naturalną formą wyrażania swojej tożsamości, ale właśnie blokującymi ją okowami. Jak dodaje Augustyniak, „szlachetność oprotestowująca wszystko, co narzucone przez zbiorowość, połączona z pędem do autodestrukcyjnego poczucia winy za posiadanie tych aspiracji, prowadzi do miernej codzienności, która jest (tylko z pozoru niegroźną) formą zatopienia w grupie oraz cichej, zawistnej niechęci wobec inności i wyjątku”.

Bycie ojkofobem może oznaczać próbę ucieczki od tej mierności. Dlatego epatowanie karcącym lub co najmniej ambiwalentnym stosunkiem do ojczystego społeczeństwa to także świadoma postawa wykreowana przez artystów i intelektualistów. Etykietka „kalającego własne gniazdo” dawno przestała być ujmą na honorze, zamieniając się w pożądaną złą famę, która przekłada się na rozgłos i środowiskowy kult. To fetysz autorów uwiedzionych tożsamością buntownika, przyciągającą uwagę kapryśnej publiczności. I gorzki pokarm dla kultury, dla pamięci, dla historii. Nie tylko polskiej.

Takich ojkofobów można by wymieniać bez końca: Thomas Bernhard, ­Michel ­Houellebecq, Herta Müller, Dubravka Ugrešić, ale także Jerzy Kosiński, Szczepan Twardoch, Jan Tomasz Gross czy pisząca o wojennych zbrodniach Litwinów na Żydach Ruta Vanagaitė. Lista ta obnaża umowny i w gruncie rzeczy instrumentalny charakter użytku, jaki można czynić z etykiety narodowej niemiłości.

Dziś ojkofobia żyje jako rewers kseno­filii, upodobania dla obcego, i łatka przypinana wszystkim tym, którzy denuncjują ksenofobię. Dziwne, że krytycy ojkofobii stronią od nazywania siebie ojkofilami. Być może wolą dmuchać na zimne – wszak słówko „filia” nie kojarzy się dzisiaj zbyt dobrze. A „fobiami” wszyscy lubimy czasem pograć z naszym stadem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1/2019