Dziedzictwo podporządkowanych

Obcujemy z dziełem, które jest hołdem dla horroru, a jednocześnie rozliczeniem z tym gatunkiem, także w jego śmieciowych przejawach.

28.09.2020

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Lovecraft Country” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Lovecraft Country” / MATERIAŁY PRASOWE

Tytuły bywają zwodnicze. „Lovecraft Country” nie jest ani serialem o amerykańskim mistrzu horroru H.P. Lovecrafcie (1890–1937), ani ekranizacją żadnego z jego dzieł. Lovecraft i jego wszechświat służą twórcom za odległe źródło inspiracji, na tyle odległe, że fani pisarza, szukający na ekranie klimatów bliskich jego prozie, mogą poczuć się zawiedzeni.

Stawką serialu jest jednak coś innego: próba przeczytania klasyki kultury popularnej – kina i literatury grozy, pulpowych powieści i filmów klasy B – przez pryzmat współczesnych dyskusji o rasie, toczących się w cieniu takich zjawisk, jak nowa czarna popkultura symbolizowana przez sukcesy Marvelowskiej „Czarnej pantery” czy oscarowego horroru „Uciekaj” Jordana Peele’a; jak ruch Black ­Lives Matter czy związany z prezydenturą Trumpa renesans białej polityki tożsamości, mniej lub bardziej otwarcie niechętnej prawom czarnych.

Egzorcyzm na popkulturze

Serial oparty jest na powieści Matta Ruffa, którą recenzent „Guardiana” nazwał próbą dokonania egzorcyzmu na amerykańskiej popkulturze, uwikłanej w podtrzymywanie rasistowskich wyobrażeń. Ruff sam pochodzi z białej rodziny luterańskich duchownych, ale w centrum swojej powieści stawia grupę czarnych bohaterów ze ściśle podzielonego wzdłuż rasowych linii Chicago lat 50.

Najważniejszy z nich to Atticus Turner. Poznajemy go, gdy wraca do Chicago wezwany przez ojca, z którym od dawna pozostaje w konflikcie. Nie najlepsze relacje między mężczyznami ostatecznie pogorszyła decyzja Atticusa, by jako ochotnik zaciągnąć się na wojnę w Korei. Młody mężczyzna chciał wyrwać się z czarnego sąsiedztwa, gdzie spędził całe życie, i poznać świat. Liczył na to, że udział w wojnie zapewni mu szacunek, którego jako czarnemu jego kraj odmawiał mu niemal codziennie przez pierwsze 20 lat życia. Nie wiemy, co stało się dokładnie w Korei, ale Atticus z całą pewnością nie znalazł tam tego, czego pojechał szukać.

Jeszcze przed wyjazdem do Korei ­Atticus szukał dróg ucieczki – głównie w fantastycznej, często pulpowej literaturze. Książki otwierały mu drzwi do fantastycznych światów, niezwykłych przygód i silnych emocji. Często jednak przynosiły bolesne rozczarowania, dając odczuć czarnemu chłopakowi, że nie były pisane dla takich ludzi jak on.

Jedno z pierwszych wspomnień ­Atticusa z dzieciństwa, jakie poznajemy w serialu i książce, dotyczy młodzieńczej lektury Lovecrafta, którego chłopak czyta z wypiekami na twarzy. Jego ojciec, ­niepochwalający fascynacji syna fantastyką pisaną przez białych i dla białych, zabiera potomka do biblioteki i pokazuje mu pewną starą, zakurzoną publikację – mniej znany utwór pisarza, wiersz „On the Creation of Niggers” („O stworzeniu czarnuchów”). Podmiot liryczny przedstawia w nim moment stworzenia świata: olimpijscy bogowie kształtują człowieka na podobieństwo Jowisza, a następnie różne zwierzęta. Bogowie uznają jednak, że człowiek za bardzo oddalony jest od zwierząt – by połączyć te dwie kategorie bytów, tworzą „pośrednie ogniwo”: czarnych.

Bogowie wrogowie

Eksperci nie są zgodni, czy wiersz, który przetrwał tylko w rękopisie, na pewno jest autorstwa Lovecrafta, choć większość zgadza się, że raczej tak. Bez wątpienia pasuje do rasowych poglądów autora. Lovecraft był bowiem postacią paradoksalną, idealnie nadającą się do tego, by ustawić ją w centrum egzorcyzmu, jaki nad amerykańską popkulturą odprawiają powieść Ruffa i powstały na jej podstawie serial.

Ten aktywny w latach 20. i 30. autor zdefiniował język i wyobraźnię literatury grozy ostatnich stu lat, zabierając ją nie tylko w XX, ale nawet XXI wiek. Mimo wszystkich gotycyzmów, zamiłowania do anachronizmów i słów wprost z zakurzonych, od dawna nieużywanych słowników, Lovecraft był pisarzem zaskakująco nowoczesnym. Mroczna mitologia, jaką tworzy na kartach kolejnych utworów, jest radykalnie materialistyczna, a nawet posthumanistyczna.

Wszechświat jest u niego zimnym miejscem, zamieszkałym przez przerażające, starsze i potężniejsze od człowieka istoty, obojętnych, jeśli nie wrogich nam „bogów”, którzy nawet jeśli na chwilę zostawili ziemię ludziom, kiedyś powrócą, by objąć ją we władanie. Nie ma żadnego opatrznościowego planu, zakładającego szczęśliwe zakończenie historii ludzkości – na tym czy na innym świecie. Człowiek jest nie tylko bezradny wobec kosmicznego horroru, jaki toczy się u jego boku, ale też nie jest w stanie znieść prawdy o swoim położeniu w kosmosie. Skonfrontowani z tą prawdą bohaterowie popadają w obłęd.

Równie pesymistyczna, pozbawiona nadziei, wyrażona w duchu materialistycznego determinizmu mitologia przenika całą współczesną (pop)kulturę: od gier wideo przez komiksy, prozę, kino po twórczość takich intelektualistów, jak francuski pisarz Michel Houellebecq, brytyjski krytyk Mark Fisher czy amerykański filozof Eugene Thacker. Ten ostatni w Lovecrafcie widzi najważniejszego autora na XXI wiek – epokę, gdy katastrofa klimatyczna wymusi na nas konfrontację z obrazem „nieludzkiego”, wrogiego człowiekowi świata.

A przy tym Lovecraft, twórca prozy wyprzedzającej swoją epokę, pozostawał postacią wyjętą z głębokiej przeszłości. Najchętniej prowadziłby życie XIX-wiecznego dżentelmena żyjącego z kapitału, dyletancko zajmującego się nauką i literaturą – rodzinne pieniądze skończyły się jednak, zanim osiągnął pełnoletność. Nowoczesne miasto go przerażało.

Poglądy pisarza na każdą grupę inną od białych, anglosaskich protestantów pochodziły co najmniej sprzed wojny secesyjnej. Jego listy obfitują w antysemickie teorie spiskowe i rasowe inwektywy. Te poglądy pulsują też w prozie Lovecrafta. Historie o pradawnych kosmicznych siłach zawierają rasowe hierarchie (rządząca przed człowiekiem Ziemią kosmiczna rasa ma podporządkowaną sobie rasę sług) i fantazje o „degeneracji rasy”. Emigranckie dzielnice wielkich miast – pełne Żydów, katolickiej klasy pracującej, a już zwłaszcza czarnych – pisarz przedstawia jako siedlisko zepsucia, zła, przemocy i zagrożenie dla „prawdziwej”, białej anglosaskiej Ameryki.

Mniejszości, a zwłaszcza czarnych, przedstawiał w ten sposób nie tylko ­Lovecraft, ale także duża część amerykańskiej popkultury, w tym kino i telewizja. „Narodziny narodu” (1915), film D.W. Griffitha uważany za jedno z pierwszych pełnometrażowych arcydzieł amerykańskiego kina, portretuje okres rekonstrukcji po wojnie secesyjnej jako dotykający amerykańskie Południe horror. Idylliczny świat plantacji, posłusznych niewolników, wytwornych dam i dzielnych dżentelmenów zostaje najechany przez zrewoltowanych czarnych z Północy, którzy burzą zastany ład, niszczą strukturę społeczną i stwarzają zagrożenie dla czci, zdrowia i życia białych kobiet.

Horror prawdziwy

Serial „Lovecraft Country” dokonuje odwrócenia tego obrazu. Czarni nie są tu źródłem grozy, ale tymi, którzy jej doświadczają. Atticus trafia w sam środek intrygi rodem z jednej z uwielbianych przez siebie powieści. W tle są sekretne loże usiłujące przy pomocy magii otworzyć wrota do świata przed wygnaniem pierwszych rodziców z raju, prastare księgi w nieznanych językach, niebezpieczne zaklęcia, potwory i demoniczne siły, starsze od najbardziej starożytnych cywilizacji.

Niektórzy krytycy amerykańscy zarzucali serialowi, że nie jest w stanie pokazać wiarygodnie przemiany swoich czarnych bohaterów, umotywować ich działań, inni zwracali uwagę na narracyjny chaos serii i często tandetne elementy, z jakich jest zbudowana. Nie są to zarzuty trafione. Atticus, jego partnerka Letitia czy stryj George wrzuceni w horror poruszają się trochę jak postaci uwięzione w koszmarze sennym, niezdolne przyjąć, że wszystko, czego doświadczają, dzieje się naprawdę. Ta czasem porwana narracja doskonale pozwala nam zanurzyć się z bohaterami w grozę i absurd historii.

Powieść Ruffa składa się z ośmiu rozdziałów, z których każdy daje się czytać jak osobne opowiadanie – dopiero stopniowo układa się z nich jedna narracyjna układanka. Podobnie rozwija się serial. I choć niektóre jego elementy wyglądają jak z taniego horroru, to tak ma właśnie być – obcujemy z dziełem, które jest hołdem dla tego gatunku, a jednocześnie rozliczeniem z nim, także w jego najbardziej „śmieciowych” przejawach.

Za komiksowymi manifestacjami horroru widać w serialu realną grozę, jakiej na co dzień doświadczali Afroamerykanie w ciągle posegregowanej rasowo Ameryce lat 50. Atticus, George i Letitia podróżują w poszukiwaniu ojca tego pierwszego z Chicago do Nowej Anglii – krainy, gdzie rozgrywa się akcja większości utworów Lovecrafta. George jest jednym z autorów i wydawcą serii przewodników dla czarnych podróżujących przez Stany. Wyjaśniających, gdzie czarny podróżny bezpiecznie może zatrzymać się na noc, zjeść obiad, zrobić zakupy. Z podobnej publikacji korzystają bohaterowie oscarowego filmu „Greenbook” (2018) – czarny wirtuoz fortepianu w trasie koncertowej, jego biały kierowca i ochroniarz. W tym poczciwym filmie o przełamywaniu rasowych uprzedzeń nie widać jednak grozy, jaką podszyte jest społeczeństwo, gdzie potrzebne są podobne publikacje.

W „Lovecraft Country” poczucie grozy narasta od chwili wyjazdu trójki bohaterów z czarnej, południowej części Chicago. Atticus i jego bliscy czują, że wystarczy wybrać zły zakręt, zjechać z drogi w nieodpowiednim miejscu, wstąpić do niewłaściwego zajazdu, by narazić się na przemoc, i to nawet zagrażającą życiu. Choć w pierwszych odcinkach widzimy fantastyczne bestie z piekła rodem, to największe przerażenie budzą konfrontacje czarnych bohaterów z rasistowskimi stróżami prawa.

Serial oglądamy chwilę po tym, gdy Stanami wstrząsnęły protesty po zabójstwie czarnego mężczyzny George’a Floyda przez białego policjanta w Minneapolis. Rasa, ruch Black Lives Matter, potępienie policyjnej, urasowionej przemocy z jednej i wezwania do prawa i porządku z drugiej są i będą kluczowymi tematami kończącej się w listopadzie kampanii prezydenckiej. Obrazy grozy ze Stanów lat 50. z jednej strony pokazują, jak wielki dokonał się od tego czasu postęp, z drugiej – jak pewne problemy, postawy i hierarchie są trwałe.

W pierwszym odcinku podróż bohaterów na wschód ilustruje w kilku scenach odtwarzany z offu monolog afroamerykańskiego pisarza Jamesa Baldwina z 1965 r. – z jego debaty na Uniwersytecie w Cambridge z konserwatywnym, broniącym „południowego stylu życia” autorem Williamem F. Buckleyem. Baldwin przekonuje, że amerykański sen został zbudowany kosztem czarnych, wyjaśnia, jak ta prawda jest racjonalizowana i wypierana przez białą większość, jak czarny odkrywa w wieku kilku lat, że flaga, której przysięgał wierność, nigdy nie zamierzała dochować wierności jemu. Splot fikcyjnej, często pulpowej fabuły osadzonej w latach 50., charyzmatycznej mowy wygłoszonej dekadę później przez wybitnego czarnego intelektualistę i problemów współczesnej Ameryki, w której oglądany jest serial, tworzy niezwykle silny artystyczny i polityczny efekt.

„To moje”

Twórcy serialu umieszczają podobne dokumentalne dźwiękowe sample jeszcze w kilku miejscach. W kolejnym odcinku, gdy Atticus staje się wbrew swojej woli częścią magicznego rytuały sekretnej, złożonej wyłącznie z białych mężczyzn loży, w tle słyszymy Gila Scotta-Herona – afroamerykańskiego poetę, pieśniarza, nazywanego ojcem chrzestnym rapu – recytującego swój poemat „Whitey on the Moon” („Białas na Księżycu”). Podmiot liryczny opowiada tam, jak jego siostra po ugryzieniu przez szczura zaczyna puchnąć, a on nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, nie ma czym zapłacić za jej lekarza i będzie spłacał rachunek latami. Ta litania skarg przerywana jest ciągle wersem przypominającym, że „białas jest na Księżycu”.

Napisany w reakcji na sukces misji Apollo 11 wiersz zadawał pytanie: „Co właściwie mają Afroamerykanie z wyścigu kosmicznego?”. Co „wielki krok dla ludzkości”, o którym mówił Neil Armstrong, znaczy dla czarnych mieszkańców dzielnic nędzy Nowego Jorku, Chicago, Los Angeles? Czy Ameryka, zamiast ścigać się z Sowietami w kosmosie, nie powinna zainwestować w ubezpieczenie zdrowotne dla wszystkich? A jednocześnie „Whitey...” koresponduje z poszukiwaniami afrofuturyzmu, kulturowego prądu, który odpowiedzi na problemy czarnych szukał w przyszłości, technologii, kosmosie.

Afrofuturyzm pytał, czy czarni mogą zdobyć przyszłość, nad „Lovecraft ­Country” unosi się inne pytanie: czy czarni – i inne historycznie podporządkowane grupy – mogą odzyskać przeszłość? Czy mogą powiedzieć „to moje” o dziedzictwie kultury, która przez wieki ustawiała ich w podrzędnej roli?

Książka i serial odbijają się od materiału – pulpowych powieści, tanich filmów o kosmitach, opowiadań o duchach z czasopism za kilka centów – nie zawsze traktowanego poważnie. Ale ze swoim pytaniem – zadanym w chwili, gdy po obu stronach Atlantyku padają pomniki, gdy toczy się wielka dyskusja, co zrobić z problematycznym dziedzictwem – ich twórcy nie mogli się wstrzelić w lepszy czas. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020