Dym z komina

Po brexicie pojawiły się apele o dokonanie językowego królobójstwa, czyli o zrzucenie angielskiego z tronu Unii Europejskiej.

01.03.2021

Czyta się kilka minut

 / ALEXANDER DEMIANCHUK / GETTY IMAGES
/ ALEXANDER DEMIANCHUK / GETTY IMAGES

Ta słynna scena pociągowa (ale któraż scena z „Lalki” nie jest słynna?) mogłaby posłużyć za założycielską dla każdego tekstu o frankofonii pisanego w Polsce. Izabela ze Starskim pragną sobie intymnie porozmawiać w obecności Wokulskiego. Muszą w tym celu przejść na język obcy, dla Wokulskiego niezrozumiały. Porzucają naturalnie myśl o francuskim, którym nawet kupiec Wokulski mógłby władać, i decydują się na elitarny angielski.

Pech w tym, że Wokulski całkiem dobrze go pojmuje. Jego rzucone na odchodnym, ironiczno-chłopięce – bo jak się powstrzymać przed tym sztubackim żartem, jakim jest ujawnienie nieznanej strony własnej osoby – „Farewell, Miss Iza, farewell” brzmi dziś w uchu frankofila nie tyle jako pożegnanie z realną narzeczoną, co jako symboliczny zwiastun całkiem innego pożegnania: z francuskim jako lingua franca Europy.

Wyjątek francuski

To była dopiero druga połowa XIX wieku, francuski w uniwersalnej roli ma jeszcze spory kawał życia przed sobą, przykłady – najczęściej z wysokiej kultury – można długo mnożyć. Sam najbardziej lubię odpowiedź Jorge Luisa Borgesa w jednym z wywiadów (Gombrowicz pakuje w tym czasie walizki do Francji) na pytanie o prace redakcyjne nad jego książkami. Nie mają żadnego znaczenia, odpowiada pisarz, wersją ostateczną książek, które pisze, i tak jest ich przekład na francuski.

Podzwonne dla francuskiego w lingwistycznej roli głównej wybiły początki projektu europejskiego w latach 70., ale powolna agonia zaczęła się o wiele wcześniej. I w tym przypadku przykłady można mnożyć bez końca. Moja pamięć czepia się drobiazgu, filmu „Casablanca” widzianego w chwili, gdy siedziałem po uszy w mojej wczesnomłodzieńczej frankomanii. Ogromnej przewagi – cielesnej, duchowej, osobowościowej, estetycznej – jaką Humphrey Bogart ma w tym filmie nad francuskimi oficjelami; wyglądają przy nim jak pudle przy owczarku. Fatalnie cudownej anglosaskiej przewagi, która później, w latach 60. i dalej, będzie rosła w rytmach big-beatu, rock’n’rolla i punka, w filmowych obrazach nieskończonych przestrzeni przemierzanych przez harleye davidsony, zawsze on the road, na płótnach pop-artu itd., itp.

Nie buntowałem się, sam tą różnicą perwersyjnie się rozkoszowałem, schizofrenicznie rozdarty, zakochany bardziej w Dylanie i chicagowskim bluesie niż w Brelu, w Hemingwayu bardziej niż w Camusie. Jednak dość ciężko przeżyłem tamtą chwilę parę lat temu w Brukseli, w której przyszło mi przez kilka dni pracować przy ocenie projektów przekładów literatury, i dostałem niezłą burę, gdyż projekt francuski opisałem po francusku, a nie po angielsku, jak wszystkie inne. Tłumaczyłem się niczym uczniak: nie mogłem, wysoka słodka komisjo, Napoleonko brukselskich urzędników ds. kultury, się przemóc, aby Francuzom o książkach mówić nie po francusku. Okazało się, że to było z mej strony potężne faux pas. A przecież oficjalnie dokumenty mogły powstawać wedle brukselskiego prawa w trzech językach: angielskim, francuskim i niemieckim.

Chandlerowski Marlowe, detektyw wyposażony w językową samoświadomość, wzdycha w pewnym momencie (to „Długie pożegnanie”), gdy nie może znaleźć odpowiedniego angielskiego wyrażenia: „Francuzi mają na to określenie. Te sukinsyny na wszystko mają określenie”. Faux pas, comme il faut, esprit d’escalier, owszem, ale co dalej, co nowego? Co nowego od czasów, gdy Tołstoj w powieściach szpikował dialogi wykształconych Rosjan francuskimi słówkami? Nie licząc elitarnych określeń filozoficznych typu déconstruction (dzięki Derridzie), plaisir du texte (Barthes), jouissance ­(Lacan) czy simulacre (dzięki Baudrillardowi).

Właściwie niemal wszystkie nowe uniwersalne określenia, które wkradają się z zewnątrz w różne europejskie języki, przychodzą z angielskiego. Mało który obroni się – mówmy o chwili obecnej – przed takim ­lockdownem, choć termin nie jest nawet komputerowy, czyli nie przychodzi z miejsca praktycznie w stu procentach opanowanego przez angielszczyznę.

Francuzi, owszem, bronią się, jak mogą, uszczelniają – także ustawowo – granice francuskiego, nie pozwalają się nadmiernie rozwinąć temu, co nazwano kiedyś franglais, francuszczyzną naznaczoną angielskim słownictwem komputerowym, ekonomicznym i marketingowym. Żadne państwo na świecie nie czuwa z urzędu nad językiem tak jak Francja. Mają zatem zamiast lockdownu własne confinement i nigdy na Roland Garros nie powiedzą tiebreak, lecz jeu décisif. Kilkadziesiąt lat temu rozśmieszali świat uporem, z jakim w miejsce walkmana forsowali rodzimy neologizm baladeur (od ­balader: spacerować); jednak słowo się przyjęło, podobnie jak wiele innych określeń o rdzennych korzeniach na technologiczne wynalazki i nowinki. Proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie nie mówią nawet email!

Swoją obronę przez amerykanizacją nazywają exception française, „wyjątkiem francuskim”, czyli zespołem działań mających chronić francuski język i sztukę przed zalewem obcych form, a zwłaszcza przed pax electronica, czyli cyfrową postacią pax americana. Oczywiście francuszczyzna, jak każdy język, pracuje; zmienia ją, bardziej niż gdziekolwiek indziej, mowa przedmieść, tworząca nie tylko nowy dialekt, ale – nie ma co ukrywać – odrębną cywilizację, zmieniają angielskie zapożyczenia. Niekiedy dość zabawnie przekręcone, np. przejęty z francuskiego Quebecu czasownik bitcher, od angielskiego słowa bitch (nierządnica, w niedokładnym przekładzie), oznacza agresywną krytykę kogoś, obgadywanie za plecami.

Wreszcie sami

Wszystko to mogłoby w zasadzie pozostać tematem dla seminaryjnego paplania o przemianach globalizacji albo utonąć w domenie żartów, ewentualnie odwiecznych humorystycznych rozważań o cechach narodowych, gdyby nie brexit. W dzień po zabawny rysunek świetnego szwajcarskiego rysownika Chappatte’a przedstawiał samotnego mężczyznę pod parasolem idącego w ciężkich strugach deszczu i szepczącego do siebie tryumfalnie: „Wreszcie sam”. Skoro sam i szczęśliwy, niech zabiera wszystkie zabawki. Do takiego wniosku doszło paru polityków, parlamentarzystów oraz profesorów, którzy wystosowali natychmiast apele o dokonanie bez litości językowego królobójstwa, czyli o wyrzucenie angielskiego z tronu Unii Europejskiej.

Francuski minister spraw zagranicznych, Clément ­Beaune, również nie omieszkał zabrać głosu; ostrożnie, lecz całkiem dobitnie: z jakiej racji Europa ma mówić po angielsku, językiem, który poza Maltą i Irlandią już nigdzie nie jest językiem urzędowym i wszędzie indziej pozostaje językiem wyuczonym, a nie ojczystym? Niech różnorodność Europy znajdzie teraz odzwierciedlenie w wielości języków używanych w administracji UE. Minister nie wskazuje wprost na leadership (że tak złośliwie palnę) francuskiego, lecz złóżmy to na karb dyplomacji.

W podobnym duchu pisał w swoim apelu Jean-Chris­tophe­ Gallien, działacz europejski i wykładowca na Sorbonie. Piętnując kolonizację lingwistyczną UE przez język angielski, postulował, by Unia wróciła do swej pierwotnej wielojęzyczności. Pisał: „Byłoby rzeczą całkowicie niepojętą, wręcz samobójczą w świecie ciągłej konfrontacji między mocarstwami, gdyby po tym historycznym wydarzeniu Europejczycy mieli podtrzymywać niczym nie zrównoważaną i wytrącającą z równowagi dominację języka angielskiego, i przyznawać nadal potężnym aktorom, pozostającym poza Unią i wobec niej konkurencyjnym, decydującą przewagę i wpływy – zbyt długo tolerowane – w samym sercu naszych instytucji, ze szkodą dla obywateli europejskich. Angielski, ojczysty język zglobalizowanego przez zachód kapitalizmu, może w tym stuleciu zostać zastąpiony przez ambitnego rywala, język chiński. Jeśli ma do tego dojść, to uczmy się chińskiego, lecz, na Boga, nie czyńmy z niego języka Unii Europejskiej XXI wieku dla tych samych przyczyn, które skłaniają niektórych do promowania angielskiego jako jedynego języka Unii. Niech żyją języki europejskie i niech żyje Europa!”.

Niech żyją różne języki, niech żyje – wedle znanego określenia Umberto Eco – przekład jako ten prawdziwy język Europy, lecz dla niektórych anglofobów jest to postulat minimalistyczny. Autorzy innych apeli wzywają wprost do zastąpienia – po brytyjskiej dezercji – języka angielskiego jako faktycznie pierwszego (70 proc. wszystkich unijnych dokumentów) języka urzędowego Unii językiem wiernego członka Europy, czyli Francji. Przecież, wskazują, francuskim jako językiem ojczystym posługuje się w obecnej Unii Europejskiej 15 proc. ludności, a angielskim ledwie 1,2 proc. (13 proc. przed brexitem): ogólnie mówi francuskim w Europie 120 milionów osób, i wedle statystyk był on do tej pory pierwszym drugim językiem obcym wybieranym do nauki w europejskich szkołach.


Czytaj także: Marek Bieńczyk: Koniec Francji i inne nadzieje


Ale to nie argumenty statystyczne fundują zdaniem ich twórców prawomocność tego rodzaju apeli. Budując nowy dom, zaczynają od dymu w kominie, czyli odwołują się do ducha francuszczyzny jako powszechnika, uniwersalnego lepiszcza, które spajało przez stulecia zachodnią kulturę i windowało ją w górę. Jeden cytat (z apelu zamieszczonego w ­„Courrier International”, autorem jest Włoch Camillo Langone): „Francuski był językiem elit i dyplomacji od XVIII do początków XX wieku, zanim nie zepchnęło go na dalszy plan zwycięstwo angielsko-amerykańskie w roku 1945”; skoro najważniejsze dzieła kultury powstawały w języku francuskim, nadszedł czas, postulował Langone, by on z kolei zastąpił język angielski.

Jest to oczywiście nowy-stary argument, który powraca zawsze, gdy myślenie o frankofonii nagle się ożywia. Wielcy pisarze, wielcy twórcy, wielka elegancja i wzniosłe wyrafinowanie, Chanel i Proust, wielka kultura, która olśniewała wszystkich i której zasoby należy wciąż odkopywać, by odnaleźć natchnienie i uchronić się przed wulgaryzacją świata.

Une baguette, silwuple

Sam podpisałem przed dwudziestu laty międzynarodowy manifest „Za frankofonią literacką” odwołujący się do dawnej roli francuskiego jako lingua universalis. Tyle że nie było w nim nut nostalgicznych. Frankofonia została w nim połączona z definicją nowej wspólnej Europy jako konstrukcji opartej na kulturze: Europa przetrwa politycznie i historycznie wtedy tylko, gdy nie pozwoli „zniekształcić się kulturowo”; promowanie francuskiej cywilizacji ma się przyczyniać do „wzmocnienia fizjonomii Europy”, zachowania jej odrębności.

Mój grecki przyjaciel, autor manifestu, opowiadał, jak to po pierwszym przyjeździe do Paryża, nie znając języka, udał się do piekarni po bagietkę. Une baguette, s’il vous plaît, wypowiedział, jak umiał. Piekarz zrobił duże oczy, przyjaciel powtórzył więc starannie, lecz widocznie nie dość, za trzecim podejściem wreszcie dostał bagietkę. Nazajutrz to samo, une baguette, s’il vous plaît, klapa, fatalnie wymówione, jeszcze raz, no, teraz lepiej. Za kolejną wizytą dostał bagietkę po pierwszym wymówieniu.

Śmiał się: ktoś inny by się obraził, wściekał, mówił o typowym francuskim szowinizmie, lecz on poczuł wdzięczność i doznał olśnienia. Eureki, w jego języku. Bo oto wreszcie będzie mógł wyrzucić z głowy tego cholernego Adama Smitha i jego prawa ekonomiczne. Że niby piekarz robi dobry chleb nie dla naszych pięknych oczu, lecz tylko i wyłącznie dla zysku? Bzdura, Adamie Smithie, piekarz uznał, że istotna jest troska o język jego narodu. Ta bagietka, drogi panie Smith – mówił swym zachowaniem piekarz – przedstawia nie tylko wartość handlową, lecz także wartość słowa, które nie należy do mnie ani do mojego szefa, lecz do mojego narodu, i to słowo nie ma ceny i nie jest na sprzedaż. I wznioślej: jeśli w człowieku kryje się strażnik języka, jeśli istnieje naród, dla którego język stał się problemem ludzkim, znaczy to, że nie da się myśleć ontologicznie o człowieku, pomijając jego związek z językiem.

Mój Grek, redaktor francuskiego pisma literackiego, w którym po francusku piszą ludzie z całej Europy o literaturze całej Europy, naciągał pewnie anegdotkę czy żartował, lecz nie do końca. Kryje się bowiem w niej różnica, na której walcząca frankofonia opiera swoje postulaty: francuski jako emanacja wartości ściśle kulturowych przeciwstawia się światu wartości merkantylnych, ujednolicających i redukujących ekspresje lingwistyczne (co ujawnia przy okazji płytkość multikulti) i, w konsekwencji, duchowe podwaliny Europy. Innymi słowy, frankofonia ma przypominać, że pierwsze było słowo i że bez tego słowa, przekazywanego z wieków na wieki, Europa nie przetrwa jako twór ufundowany na prawdziwej wspólnocie.

W ten sposób frankofonia staje się rodzajem rozrusznika, założycielem nowej utopii, stawiającej na wartości pozametarialne, zbawienne dla każdego trwałego projektu. Tyle że już nie śni jej się nowe esperanto, któremu usłużnie podaje realną gramatykę, słownictwo i długie dzieje; jeżeli ma odgrywać jakąś rolę, to przez szerzenie etosu kulturalnego, czerpiącego siły z dzieł przeszłości, lecz nieokreślonego narodowo. A zwłaszcza przez literaturę i sztukę, zdolne stworzyć wokół siebie wspólnotę, której religia nie potrafi już utrzymać.

Manifest kładł nacisk na przymiotnik „literacki”, by zdystansować się, na ile można, od frankofonii historycznej, która może być łatwo kojarzona z geopolityką i z instytucją państwa; w takim przypadku chodziłoby o frankofonię jako narzędzie wsparcia dla działań politycznych jednego narodu czy frankofońskiej grupki narodów.

Uniwersalizm frankofonii literackiej, oderwany od frankofonii państwowej, miał się natomiast kojarzyć nie z ekspansją i dominacją (jak w przypadku ekspansji anglosaskiej), lecz z różnorodnością i wielością. Francuszczyzna, która zaczęła wyodrębniać się i kształtować od XII wieku po wiek XVI, kiedy to osiągnęła już dojrzałą postać, wywodziła się przecież – w przeciwieństwie do względnie jednolitych greki i łaciny – z tak rozległego zbioru wielorodnych wpływów, że stawała się sama obrazem europejskiej wielokulturowości. I do tego złożonego obrazu małe języki europejskie powinny się odnosić jako do matrycy, by wzmacniać z nią duchowe więzy, zachowując przy tym własną kulturową szczególność.

Nie powracać zatem naśladowczo do wielkich wzorów wielkiej francuskiej przeszłości, do Rabelais’go czy Racine’a, czyli nie zastępować jednego monologicznego przywództwa (anglosaskiego) innym, nie odtwarzać stanu sprzed wieży Babel (jak czyni to niejako angielski), lecz „egzystencjalizować” Rabelais’go, to znaczy przekładać jego powieść na nową rzeczywistość. W końcu jeden z Rabelaisowskich bohaterów, Panurg, zanim powie coś po francusku, odezwie się w czternastu innych językach.

Esprit i body

Ta próba odejścia od francuskocentrycznego narcyzmu towarzyszy od pewnego czasu niemal wszystkim frankofońskim deklaracjom. W książce wydanej w roku 2020 na pięćdziesięciolecie Międzynarodowej Organizacji Frankofonii noblista Le Clézio pisał: „Język francuski, ten stary język spotkań i wymian, może stać się dzięki wszystkim jego użytkownikom, kimkolwiek są i skądkolwiek przychodzą, ziemią gościnności i powszechności”. A Louise Mushikiwabo, przewodnicząca Organizacji, uściślała, że „frankofonia nie jest krajem i nie odnosi się do przeszłości Francji. Dawne imperia przeminęły i niełatwa przeszłość powinna ustąpić wspólnocie losów zaangażowanych w niepodległość państw i wolność jednostek”. „Francuski – dodawał pisarz kameruński Simon Njami – nie jest wzorcowym odlewem, w który należy się wpasować, tracąc osobistą zdolność oceny. Przeciwnie, francuski czyni nas wolnym”.

W manifestach frankofonii na ogół umniejsza się ekspansję polityczną Francji i jej dokonania kolonialne na rzecz ekspansji kulturowej. Jeśli nawet, jak przyznaje Le Clézio, języki, w tym francuski, nie są niewinne, to angielski pierwszego miejsca w handlu i międzyludzkiej komunikacji nie zawdzięcza żadną miarą „Szekspirowi i Dickensowi, lecz Indiom, Afryce, Australii i koloniom amerykańskim”.

Bo też, gdziekolwiek frankofonia mówi o sobie, czy to bardziej władczo, czy całkiem demokratycznie, czujemy delikatny, gnostycki manicheizm: duch (esprit oraz dusza) został skowany przez materialne więzy, przez ciało (ileż mamy angielskich wyrażeń z body) komercji, zysku i technologii, przez imperatyw szybko widzialnego efektu, czy przez skracanie czasu i zapełnianie nieokreśloności i przejrzystości długiego trwania duchowego namacalnym produktem do sprzedaży tu i teraz. Doprowadzając rzecz do skrajności: frankofonia i francuski mogą przetrwać tylko jako wyraz zerwania i buntu przeciwko światu, jaki jest, i światu, który teraźniejszość turbokapitalizmu szykuje. Jako przestrzeń wyzwolenia tout ­court. Czy, by użyć modnego słowa poserialowego („Dom z papieru”), tym razem hiszpańskiego, jako resistencia, obywatelski opór stawiony globalnym instytucjom i ich językowi.

Ten idealistyczny manicheizm jest trudny do utrzymania; zanim utrwalił się elektroniczny imperializm, całe pokolenia ciągnęły w stronę Anglii i Ameryki dla ich literatury, muzyki i sztuki, i dla wolnościowych idei. Le Clézio w istocie mówi nie tyle o angielskim, co o globish, światowym narzeczu opartym na angielszczyźnie z dziesiątkami lokalnych odmian, wykorzystujących jej ogromną plastyczność. Języku płytkim, który porzuca nieskończone zasoby angielskiego słownictwa i jego ogromnej, wspaniałej wieloznaczności (bogatszego nota bene niż słownictwo francuskie, bardziej sztywne, podobnie jak sztywna jest francuska składnia).

Ale to nieważne; trzeba się raczej zastanowić, czy taki wyostrzony, wykreowany dualizm jest dziś w ogóle potrzebny. Z polityczno-strategicznego punktu widzenia pytanie jest konkretne. Karty są wyraźnie rozdane (wybór Bidena tylko nieco łagodzi sytuację; tymczasowo, na cztery lata): trzy mocarstwa, do tego Anglia z potężnymi ambicjami mocarstwowymi i wobec nich Europa na głowie z baseballówką ojca, który sobie poszedł. Widać, że frankofonia staje się, zwłaszcza w chwili pobrexitowej – pełnej emocji, które zapewne szybko miną – jedną ideą dla nazwania wielu innych, które można zgromadzić w zbiorze zatytułowanym: co robić? Co robić z tą wspólną Europą, której mocarstwa się wyrzekają, a która sama siebie coraz częściej nie lubi? Co jest w niej naprawdę wspólnego? Czy osłabienie nacisku angielskiego wniosłoby coś nowego? Parafrazując Kawafisa: „klasycy” byliby jakimś rozwiązaniem?

Zastąpienie administracyjne angielskiego przez francuski należy do mrzonek, do dziaderskich podrygów myśli. Prędzej palma wyrośnie na placu Pigalle. Ale wzmocnienie europejskiej wieży Babel mogłoby być jednym z postpandemicznych początków, na które się czeka. Wiodącym gdzieś lub do ­niczego. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2021