Dla Elizy

Sądy we Francji i Rosji wydają sprzeczne wyroki, przyznając prawa do opieki nad dziećmi z rozbitych małżeństw swoim obywatelom. W spór zaangażowano instytucje z całej Europy. Czy sprawiedliwie?

12.05.2009

Czyta się kilka minut

Trzyipółletnia dziś Eliza przeżyła czwarte już z kolei porwanie przez rodziców.

Gdy miała cztery miesiące, po raz pierwszy porwał ją ojciec, Francuz. Po prostu - zniknął, wraz z niemowlakiem. Wrócił po dwóch dniach, bo żona Irina, Rosjanka, postraszyła go policją. Potem w małżeństwie działo się coraz gorzej i po półtora roku Irina wymknęła się z Arles do Moskwy. Tam czekała jej druga, 8-letnia córka (na jej wyjazd do Francji nie zgodził się rosyjski eksmałżonek Iriny). Francja uznała zniknięcie Rosjanki za pierwsze porwanie Elizy i wydała za matką list gończy. Ojciec, Jean-Michel, nie dał za wygraną: po roku porwał córkę z Moskwy. Tym razem list gończy wysłała Rosja...

Podobnych historii jest w Europie wiele. W samej Francji notuje się co roku ponad 700 porwań dzieci przez rodziców. Dramat Elizy różni się od nich tym, że rozgrywa się - za sprawą mediów - na oczach wielomilionowej widowni. I trudno się oprzeć przykremu wrażeniu, że mimo deklaracji, dobro dziewczynki nie jest w centrum zainteresowania ani rodziców, ani mediów, ani wymiaru sprawiedliwości.

Jean-Michel, Irina i Eliza

Gdzie jest Eliza?! - pytały francuskie gazety po tym, jak 20 marca, w pełnym słońcu, w Arles na południu kraju dziewczynkę porwała matka. Ubrana w perukę, podbiegła do spacerującej z ojcem córki. Francuz zareagował, wyciągając pistolet, ale dwóch mężczyzn wytrąciło mu broń z ręki. Rosjanka zabrała dziewczynkę do samochodu. Uciekając, auto potrąciło ojca.

Następnego dnia Jean-Michel André postawił na nogi Francję. Zastosowano nadzwyczajne procedury: "porwanie kryminalne". Zaalarmowano francuską policję, służby graniczne w Europie, Interpol, jednostkę antyterrorystyczną. Komunikat o porwaniu dziecka nadawały francuskie media, a nawet megafony na dworcach kolejowych i lotniskach. Piwne oczy Elizy spoglądały ze zdjęć.

Tymczasem Irinie Bielenka przyświecał jeden cel: dostać się do Rosji. Pierwszego dnia dojechała wypożyczonym autem do oddalonego o 100 km Montpellier. Dalej plan zakładał podróż pociągiem do Hiszpanii, a stamtąd samolotem do Moskwy (na lotnisku we Francji natychmiast by ją aresztowano, bo od 2007 r. ciąży na niej zakaz wjazdu do tego kraju). Ale pech chciał, że tego dnia strajkowały francuskie środki transportu. Irinie udało się złapać ostatni pociąg do Szwajcarii. W Zurychu przenocowała z Elizą w hotelu. Następnie ruszyły do Niemiec, do przyjaciół Rosjanki.

Finał nastąpił w najmniej oczekiwanym momencie: w nocy 12 kwietnia przyjaciele dowieźli Irinę z dzieckiem do Nyiregyhaza, 90 km od granicy węgiersko-ukraińskiej. Dalej szły pieszo, aż złapały autostop do granicy. Zabrakło kilku metrów. Tu po raz pierwszy skontrolowano Rosjance dokumenty. Irina mówi, że ciągle słyszy krzyk Elizy: "Mamo, mamo, dlaczego ten pan zakłada ci to na ręce! Mamo, ratuj!". Dziewczynkę siłą oddzielono od matki. Policja odwiozła ją do ośrodka opiekuńczego w Budapeszcie, gdzie spędziła 48 godzin, w oczekiwaniu na tatę. Irinę w kajdankach zawieziono do więzienia w stolicy Węgier. Za porwanie grozi jej we Francji do 15 lat więzienia.

Prawo dżungli

Swoją wersję wydarzeń Irina przedstawiła dziennikarzowi z "Journal du Dimanche" - jedynemu, który pojechał do budapeszteńskiego więzienia (prasa francuska nie grzeszyła obiektywizmem i brutalnie rozprawiła się z Rosjanką, z ojca - nie z dziecka - czyniąc największą ofiarę tej historii). Irina powiedziała niewiele. Wychudzona, nie je i nie śpi. Zdaje sobie sprawę, że dziecko przeżywa traumę, że targanie Elizy przez Europę nie miało nic z wakacyjnych podróży. Twierdzi, że decyzję o odbiciu Lizy (nie używa francuskiego imienia: Elise) podjęła w geście rozpaczy, gdyż dziecko mieszkało z ojcem od czasu porwania z Moskwy i André ograniczał jej kontakt z dzieckiem. W ciągu pół roku rozmawiała z córką pięć razy: "Rozmowy były krótkie - tylko w języku francuskim, inaczej André odkładał słuchawkę - a Liza była jakby zamroczona". Adwokatka Iriny wspiera swoją klientkę, argumentując, że po wyczerpaniu środków prawnych nie miała innego wyjścia.

Tymczasem w świetle prawa rosyjskiego Bielenka nie zrobiła niczego złego - tym bardziej, że moskiewski sąd przyznał jej prawo do opieki nad dzieckiem. Tak jak francuski - ojcu. Dlaczego zatem w Europie respektuje się tylko decyzję sądu z Francji? Według Pascale Limarola, cytowanej przez "Le Figaro" ekspertki od międzynarodowych rozwodów, działa tu prawo dżungli: kto pierwszy zyska prawo do dziecka, ten jest w lepszej sytuacji.

Sytuację komplikuje fakt, że Rosja nie podpisała ustaleń Konwencji Haskiej dotyczących porwań dzieci przez rodziców. W Rosji porwanie dziecka przez jednego z rodziców nie ma znamion przestępstwa. Francja, "odbijając" Elizę z rąk matki, stosuje haskie przepisy jednostronnie. Mnożą się kolejne wątpliwości. Dlaczego francuski sąd zignorował fakt, że dziewczynka urodziła się w Rosji, co w świetle haskich zapisów przemawiałoby za przekazaniem jej matce? Nie ustosunkowano się do zarzutów o rzekome "zaniedbania w opiece nad dzieckiem" przez ojca (co zarzuca mu rodzina Bielenki). Pominięto fakt, że to nie matka, ale ojciec uruchomił spiralę porwań. Nie zastanawiano się też, jak legalne (z francuskiego punktu widzenia) wyrwanie dziecka z otoczenia, w którym rosło prawie dwa lata (z mamą w Moskwie do 2008 r.), nagła zmiana opiekuna i stylu życia wpłynęły na rozwój Elizy. A to, wedle Konwencji Haskiej, jedna z podstawowych przesłanek.

Bez happy endu

Anatolij Kouczerena, rosyjski negocjator, od tygodni zmienia koszule i samoloty między Budapesztem, Moskwą i Paryżem. Mediacje z rodzicami Elizy prowadzi na nierównych warunkach: z Iriną w scenerii więziennej, z Jean-Michelem przy lampce wina. Ojciec stawia żądania: wycofa pozew o napad z pobiciem, ale Irina musi przeprosić go publicznie. Zgodzi się na widzenia Elizy z matką, ale nie w Moskwie, bo nie odpowiada mu "tamtejsza mentalność i obyczaje". Nie chce też dzielić się czasem przebywania z dzieckiem na pół, bo "bałby się" zostawić je z matką. W tej historii trudno będzie o happy end.

A na początku było tak pięknie... Oboje są naukowcami. Ona geologiem, on oceanografem. Spotkali się w Indiach i zakochali. Ona około trzydziestki, on po czterdziestce, pragnący dziecka. Wzięli ślub we Francji. Po trzech miesiącach on nagle naciska na aborcję. Ona ucieka do Rosji. Tam Eliza przychodzi na świat, w 2005 r. Jean-Michel jest na bieżąco, dzięki telefonom Iriny. Coś w nim pęka, nakłania żonę do powrotu do Francji. Następne kilkanaście miesięcy życia Elizy to na razie jedyny wspólnie spędzony czas z rodzicami.

Uśmiech dziewczynki na zdjęciach z tego okresu nie zapowiada późniejszych wydarzeń. Ani tego, że to ona poniesie najgorsze konsekwencje tej batalii.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2009