Szpiedzy naszych czasów

"Rudowłosa Mata Hari" ma 28 lat, puszyste włosy i głębokie spojrzenie. Anna Chapman, z domu Kuszenko, znalazła się wśród 10 osób aresztowanych przez FBI. To największa rosyjska siatka szpiegowska ujawniona w Stanach od czasu "zimnej wojny".

06.07.2010

Czyta się kilka minut

Anna Chapman, dalej pozostali rosyjscy szpiedzy. Nowy Jork, 28 czerwca 2010 r. (Podczas przesłuchania w sądzie federalnym nie wolno robić zdjęć, sporządza się więc rysunki) / fot. EPA/PAP /
Anna Chapman, dalej pozostali rosyjscy szpiedzy. Nowy Jork, 28 czerwca 2010 r. (Podczas przesłuchania w sądzie federalnym nie wolno robić zdjęć, sporządza się więc rysunki) / fot. EPA/PAP /

"Szpiedzy w obiegu zamkniętym" - czytaj także na blogu Anny Łabuszewskiej >>

Schemat jest klasyczny do bólu, jakby żywcem przejęty ze szpiegowskich książek Forsytha, MacLeana albo Johna Le Carré - napisanych, było nie było, dobrych kilkadziesiąt lat temu.

Siatka "kretów"

Dziesięcioro aresztowanych, w tym cztery małżeństwa, to w większości Rosjanie i Rosjanki, którzy latami udawali Amerykanów - posługując się fałszywymi tożsamościami, np. osób zmarłych. Mieli docierać do ważnych osób z administracji, partii politycznych, think-tanków. Byli klasycznymi "śpiochami", inaczej "kretami": w Stanach mieszkali od lat, wchodząc w środowisko i budując kontakty. Do "centrali" pisali atramentem sympatycznym albo... nadawali morsem. Wpadli chyba dlatego, gdyż - kolejny klasyczny motyw - FBI namierzyła ich łączników (łączność z agentem to pięta achillesowa w tej branży).

Można sobie wyobrazić, ile wysiłku, ludzkiej energii, a także pieniędzy kosztowała rosyjski wywiad cała operacja... o której FBI wiedziała co najmniej od ośmiu lat (a może nawet dłużej), kontrolując cały czas pobłażliwie działalność siatki. Ów gigantyczny wysiłek logistyczny może zdumiewać tym bardziej, że - sądząc z tego, co ujawniła FBI - siatka przekazywała do Moskwy głównie takie informacje, które sprawnie działający wywiad może pozyskać drogą bezpieczniejszą i tańszą: z analizy powszechnie dostępnych źródeł.

Schemat jest tak klasyczny, że może wydać się wręcz archaiczny. Ale to nie znaczy, że cała historia nie jest ciekawa. Przeciwnie: amerykańskie media, a za nimi reszta świata rozsmakowują się w kolejnych detalach. Uwagę skupia zwłaszcza Chapman: ktoś napisał, że niektóre teksty o niej sprawiają wrażenie, jakby autorzy byli jej fanami...

Zimnowojenne retro

Ale też trudno mieć o to pretensje do dziennikarzy. O ile bowiem szpiegowskie kariery pozostałej dziewiątki mogą się wydawać mieszczańsko-nudne (taki pewnie był zamiar tych, którzy je planowali), z domkiem na przedmieściu i sąsiadami, którzy dziś przysięgają, że nigdy by nie przypuszczali itd. - o tyle historia 28-latki może, nie musi, fascynować.

Toż to przecież wypisz-wymaluj dziewczyna od Bonda, "aniołek" Charliego. Można zrozumieć Alexa Chapmana, brytyjskiego psychologa, że gdy spotkał Annę (wtedy noszącą nazwisko Kuszenko) w moskiewskim barze, stracił głowę.

Ślub odbył się pół roku później, w 2002 r. młodzi zamieszkali w Londynie, Anna zaczęła pracę w bankowości (fundusze spekulacyjne i tym podobne), brytyjscy teściowie byli zachwyceni dziewczyną... Niestety, małżeństwo rozpadło się w 2006 r., po czym Anna, zachowując nazwisko, wyjechała do Nowego Jorku - rozwijając tam własny biznes i kontakty towarzyskie. Nie ukrywała rosyjskiego pochodzenia; nawet profil na Facebooku (z niego pochodzą zdjęcia, które publikują gazety) prowadziła po rosyjsku.

Pytany przez brytyjską prasę, eksmałżonek przypomina dziś sobie, że Anna mówiła o ojcu, iż był "grubą rybą w KGB". I wspomina podróż poślubną - do Zimbabwe, gdzie papa Kuszenko pracował jako "dyplomata". "Zimnowojenne retro" - tak historię Anny Chapman podsumowuje "Washington Post". A niemiecki "Die Welt" przepowiada, że gdy Anna wyjdzie na wolność, ma zapewnioną przyszłość - np. w telewizji, w Rosji albo nawet w Stanach.

Nawet amerykański wymiar sprawiedliwości sprawia wrażenie, jakby nie traktował całej historii serio: w normalnych okolicznościach agentom powinno grozić nawet dożywocie, tymczasem są oskarżeni o przestępstwa zagrożone najwyżej paroma latami więzienia.

Rosjo, przyhamuj!

Być może w tej łagodności kryje się odpowiedź na pytanie: skoro FBI kontrolowało tę siatkę od lat, dlaczego zatrzymano ich teraz - zaledwie kilka dni po tym, jak Stany odwiedził prezydent Dmitrij Miedwiediew, by wspólnie z Barackiem Obamą zjeść w Arlington po hamburgerze (a także przedyskutować kilka spraw poważnych). Przecież Amerykanie musieli przewidzieć, jaki medialny show wybuchnie po aresztowaniu Anny i jej współtowarzyszy. Może chodziło o pogrożenie palcem Rosjanom, ale właśnie takie - pobłażliwe, z lekka ironiczne, jakby mające dać do zrozumienia: wiemy, że nas szpiegujecie, szkody nam to nie wyrządza, ale jednak to irytujące... Czy tak było? W każdym razie w przeszłości podobne spektakle - choć bez dzisiejszej pobłażliwości - organizowano, by dać sygnał: stop, posuwacie się za daleko.

Tak było, gdy wiosną 2001 r. Stany wydaliły aż 50 domniemanych rosyjskich szpiegów. Uczyniły to wkrótce po aresztowaniu Roberta Hanssena, wysokiego funkcjonariusza FBI, który przez 22 lata pracował dla Moskwy. Amerykańskie media szacowały wtedy, że po rozpadzie ZSRR w USA nadal działało kilkuset agentów Kremla. Wcześniej, w 1997 r., sądy skazały za szpiegostwo na rzecz Rosji dwóch Amerykanów: wyrok 27 lat więzienia dostał Earl Edwin Pitts (z FBI), a 23 lata Harold Nicholson (z CIA). Jeszcze wcześniej, w 1994 r., aresztowano funkcjonariusza CIA Aldricha Amesa, który przez dziewięć lat pracował dla ZSRR i Rosji, wydając na śmierć wielu agentów CIA; dostał dożywocie. Trochę się wtedy Rosjanom nazbierało.

Co ciekawe, ostatnie aresztowania to nie jedyny taki sygnał wobec Rosji: kilkanaście dni wcześniej minister spraw wewnętrznych Niemiec Thomas de Maizi?re przedstawił coroczny raport Urzędu Ochrony Konstytucji (kontrwywiadu). Raporty takie ogłaszane są co roku i odgrywają także rolę polityczną. W tym roku raport obszernie informował, że coraz intensywniejsze szpiegostwo prowadzą w RFN Chińczycy - i Rosjanie.

Wcześniej, w marcu, tygodnik "Focus" napisał - albo wydrukował przekazaną przez kogoś informację - że niemiecki kontrwywiad zidentyfikował szpiegów w otoczeniu premiera landu Brandenburgia Matthiasa Platzecka. Pracowali dla Rosjan. Pierwszy urzędnik miał jeszcze przed 1989 r. współpracować z czechosłowackim wywiadem, a potem został przejęty przez Rosjan. Kobieta zaś, pracownica kancelarii Platzecka, miała zostać zwerbowana jeszcze przez KGB, gdy studiowała w Moskwie. Oba przypadki dowodziły niezwykłej cierpliwości Rosjan.

Powrót do korzeni

Fakt, że amerykańskie media nazwały Annę Chapman "rudowłosą Matą Hari", dowodzi długowieczności legendy. W rzeczywistości Mata Hari nie była niemiecką superagentką czasów I wojny światowej, ale raczej ofiarą francuskiej szpiegomanii. Z zawodu tancerka i call-girl (jak byśmy dziś powiedzieli), miała w Paryżu licznych kochanków - polityków, oficerów. Historycy twierdzą, że nie przekazała Niemcom żadnych wartościowych informacji, a przed plutonem egzekucyjnym stanęła w 1917 r., mając 41 lat, bo takie było zapotrzebowanie polityczne.

Dziś "rudowłosa Mata Hari" zdaje się wywoływać w Stanach więcej ironicznej sympatii niż lęku przed rosyjskimi szpiegami. Ale historia jej i pozostałych "śpiochów" pokazuje, że szpiegostwo - podobno ono jest jednak najstarszym zawodem świata - ma się doskonale. Oraz że klasyczne metody szpiegowania wcale nie odeszły do lamusa.

"Biały wywiad" (czyli analizowanie powszechnie dostępnych źródeł, jak media, internet, sprawozdania gospodarcze itd.), globalne systemy nasłuchowe, satelity, szpiegostwo w internecie... - tak, z tych źródeł tajne służby pozyskują dziś ogromną większość (niektórzy twierdzą, że nawet ponad 90 proc.) informacji: puzzli, z których powstaje całościowy obraz.

A jednak klasyczne metody przeżywają renesans. W każdym razie, gdy po zamachach z 11 września 2001 r. amerykańskie tajne służby znalazły się pod ostrzałem, wśród licznych zarzutów był i taki, że po "zimnej wojnie" wywiad odpuścił klasyczną pracę ze "źródłami osobowymi", zbytnio ufając technice.

Nie wszyscy musieli wracać do szpiegowskich "korzeni" - wywiad rosyjski najwyraźniej nigdy nie zrezygnował ze sprawdzonych metod. Może wynika to z kultury politycznej Rosji, gdzie pod tym względem niewiele zmieniło się od czasów ZSRR, a nawet caratu.

"Śpioch" z Estonii

Przypadek Anny Chapman może bawić. Przygnębienie, a nawet grozę wywoływać może natomiast historia Hermana Simma, "najbardziej szkodliwego szpiega w dziejach NATO", jak go określił "Der Spiegel", powołując się

na NATO-wskich ekspertów. Porównując oba przypadki, trudno się oprzeć wrażeniu, że regułą jest raczej sprawa Simma, a nie atrakcyjnej bizneswoman.

W ciągu minionych trzech lat "Spiegel" opisywał jego sprawę kilka razy, może dlatego, że Simm - prócz tego, że kierował tajnymi służbami ojczystej Estonii, pracując zarazem dla rosyjskiego wywiadu SWR - przez jakiś czas był również informatorem niemieckiego wywiadu BND (ponoć BND zaprzestał współpracy po tym, jak w 2004 r. Estonia weszła do NATO i UE).

63-letni dziś Estończyk odsiaduje karę 12,5 roku więzienia; skazany został w 2009 r. za szpiegostwo, wymierzone głównie w NATO. Przyznał się do winy. To właśnie Sojusz poniósł największe straty przez działalność człowieka, który w latach 2001-06 kierował estońską tajną służbą i miał w tej roli dostęp do tajnych materiałów NATO, w tym szyfrów. Wszystko przekazywał SWR, otrzymując w zamian pieniądze.

W sprawie Simma najbardziej intryguje motywacja. Od kiedy tak naprawdę szpiegował dla Rosjan? Bo to, że przed rozpadem ZSRR pracował dla KGB, nie było tajemnicą. Przeciwnie: w oczach rodaków wręcz legitymizował go fakt, że 20 lat temu Simm, pułkownik KGB w estońskiej republice radzieckiej, stanął po stronie ruchu niepodległościowego (albo sądzono, że tak to się odbyło).

Tymczasem Simm chyba nigdy nie przestał być agentem KGB/SWR: jako "śpioch" miał robić karierę w strukturach państwowych Estonii. Udało się: był szefem policji, wysokim urzędnikiem ministerstwa obrony (przygotowywał wejście do NATO i UE), wreszcie twórcą estońskiego wywiadu... Można sobie wyobrazić, że po sprawie Simma wielu ludzi w USA i Europie zachodzi w głowę, ilu jeszcze "śpiochów" KGB zostawiła w Europie Środkowej?

Izrael i II Rzeczpospolita

Do szpiegowskich korzeni nie musi wracać także wywiad izraelski - on także nigdy nie zrezygnował z klasycznych metod. Choć z innych powodów niż Rosjanie.

Izrael, otoczony państwami wrogimi (Iran, Syria) bądź niechętnymi, od wewnątrz zagrożony terroryzmem, musi posiadać rozbudowaną sieć agentów. I musi wysyłać własnych ludzi na misje, gdzie stawką jest śmierć, np. w Iranie: od czasu do czasu w zachodniej prasie pojawiają się opinie, że opóźnienia w programie atomowym Iranu to również skutek sabotażu dokonanego przez izraelskich agentów.

Rzecz ciekawa: gdy przyjrzeć się karierom izraelskich polityków, okaże się, że większość ma za sobą służbę w armii albo wywiadzie. Inaczej niż w krajach Zachodu, w Izraelu praca w wywiadzie nie jest postrzegana jako obciążenie dla przyszłej kariery politycznej. Przeciwnie: wywiad (lub armia) są tam rekomendacją dla politycznych adeptów.

Pod tym względem dzisiejszy Izrael przypomina międzywojenną Polskę: tam również wielu polityków miało za sobą służbę w wywiadzie - sięgającą nie tylko lat 1918-21, ale też okresu wcześniejszego (np. wywiad POW). I w ówczesnej Polsce - najpierw walczącej o byt i granice, a potem zagrożonej przez dwóch wielkich sąsiadów, Niemcy i ZSRR - również nie postrzegano tego jako obciążenie, lecz atut.

Dziwne? Bynajmniej. Gdy kraj funkcjonuje w warunkach ciągłego zagrożenia, to oczywiste, że kluczowe instytucje, jak armia czy wywiad, ściągają obywateli ze swego punktu widzenia najlepszych: patriotycznych, kompetentnych, zmotywowanych. Gdy odsłużą swoje, przejście do polityki jest naturalnym etapem.

Archaiczne rytuały

Czy do polityki trafią też ci agenci Mossadu, którzy zamordowali Palestyńczyka Mahmuda al-Mabhuha, domniemanego "kwatermistrza" Hamasu, odpowiedzialnego za zakupy broni? Bo większość z nich jest chyba w swej branży "spalona" - tak sugerowałby los izraelskiego agenta, zatrzymanego na Okęciu na mocy Europejskiego Nakazu Aresztowania (wydanego przez Niemców, poszukujących go w związku z fałszowaniem dokumentów użytych w operacji).

20 stycznia tego roku pracownicy hotelu "Bustan Rotana" w Dubaju nad Zatoką Perską weszli do pokoju nr 230 i znaleźli zwłoki Mabhuha. Wkrótce potem szef miejscowej policji zaprezentował na konferencji prasowej niezwykły film: trwający 27 minut i zmontowany z materiałów z kamer monitorujących lotnisko, hotele, parkingi, centra handlowe. Film nie tylko przedstawiał ostatnie godziny życia Mabhuha, aż do chwili, gdy wracając z zakupów zmierza korytarzem do pokoju nr 230. To nie byłoby jeszcze sensacyjne, w końcu jego twarz była znana.

Sensacją było, że policji niewielkiego Dubaju udało się - przez analizę tysięcy godzin nagrań - zidentyfikować grupę zamachowców, liczącą prawie 30 osób (prócz "kilerów" tworzyły ją osoby odpowiedzialne za logistykę, rozpoznanie itd.). Zrekonstruowano przebieg operacji: od chwili, gdy agenci przybywają na lotnisko, przez kolejne przygotowania aż do momentu, gdy musiało dojść do zabójstwa, i gdy później agenci odlatują w różne strony świata. Zidentyfikowano ich twarze i personalia. Okazało się, że posłużyli się tożsamościami żyjących ludzi. Podobno wywiady muszą dziś tak postępować: skoro baza danych samej tylko policji w Dubaju ma być większa niż baza FBI za czasów jej długowiecznego dyrektora Hoovera, ryzykowne byłoby wyposażanie agentów w dokumenty fikcyjnej postaci, wymyślonej od początku do końca.

Agenci Mossadu "wcielili się" więc w tożsamości konkretnych ludzi, głównie Europejczyków - i to wywołało na Zachodzie większy skandal niż samo zabójstwo (nie bądźmy hipokrytami: czym się różni uśmiercenie Mabhuha od zabicia wodza talibów w Pakistanie przez bezzałogowy samolot CIA?). Irlandia, Anglia i Australia wydaliły izraelskich dyplomatów, protestując przeciw posługiwaniu się przez Mossad danymi swych obywateli. Niemcy zaś ustalili, jak Mossad pozyskał dokumenty, i musieli wszcząć dochodzenie, z chwilowym finałem na Okęciu.

Można zapytać: czy korzyść ze śmierci Mabhuha usprawiedliwiała "spalenie" tak wielu agentów? "Bezpieczeństwo Izraela opiera się na znajomości jego wrogów, a nie na mordowaniu poszczególnych postaci z ich szeregów - pisze Eric Gujer, redaktor szwajcarskiego "Neue Zürcher Zeitung", specjalizujący się w tematyce tajnych służb. - Ale Izrael nigdy nie zrezygnował z »ekstralegalnych zabójstw«, na terenach palestyńskich, gdzie do akcji wchodzą bomby-pułapki i lotnictwo, ani za granicą przy użyciu komand kilerów. Przyczyny tego stanu rzeczy mają w mniejszym stopniu charakter racjonalny, a bardziej archaiczny. Chodzi o zemstę i odwet". Nie zazna spokoju ten, kto organizuje terror przeciw Izraelowi. Także zabójstwo Mabhuha było "archaicznym rytuałem".

Ale czy to takie niezwykłe? Czym innym była śmierć Aleksandra Litwinienki: w 2006 r. były oficer FSB umarł w męczarniach w Londynie, gdzie szukał schronienia po ucieczce z Rosji. Jego domniemany truciciel dostał w nagrodę posadę deputowanego do rosyjskiej Dumy.

Zielony Książę

Mord w Dubaju raczej nie wstrząsnął Palestyńczykami. Ale musiało wstrząsnąć nimi to, co wkrótce, w lutym (przypadkowa zbieżność?), napisał izraelski dziennik "Haaretz".

Mówi się, że wywiady cenią zdradę, ale pogardzają zdrajcami. Nie dotyczy to chyba relacji między Izraelczykami a Mosabem Hasanem Yousefem (rocznik 1978), który w wieku 18 lat został zwerbowany przez izraelski kontrwywiad i współpracował z nim przez kilkanaście lat. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie jedna okoliczność: Yousef to syn jednego z założycieli Hamasu, szejka Hasana Yousefa, obecnie przywódcy tej organizacji na Zachodnim Brzegu Jordanu.

Według "Haaretza", Yousef-junior był najcenniejszym agentem, jakiego Izraelczycy mieli w ostatnich latach wśród Palestyńczyków: żyjąc w centrum jednej z głównych palestyńskich organizacji terrorystycznych, przekazywał mnóstwo informacji - w tym o zamachach planowanych przez Hamas podczas tzw. drugiej intifady (2000-05). Palestyńczyków szczególnie mocno zaboleć musiała informacja, że czynił to wszystko z przekonania; nigdy nie dostawał pieniędzy, a od Izraelczyków oczekiwał jedynie, to aby oszczędzili jego ojca. W dodatku "syn Hamasu" porzucił islam i przyjął chrześcijaństwo.

Tak przynajmniej zostało to opowiedziane.

Swemu najlepszemu agentowi Izraelczycy nadali pseudonim "Zielony Książę": zielony to kolor Hamasu, a książę, bo z rodziny przywódcy. Gdy groziła mu dekonspiracja, wywieźli go za ocean, do USA, zapewniając mu dostatnie życie. Także w Stanach ukazały się - w marcu; napięcie trzeba stopniować - jego wspomnienia. Tytuł: "Syn Hamasu".

Przypowieść o owcy

Sun Zi, klasyk ze starożytnych Chin, dowodził, że "zrezygnowanie z posługiwania się szpiegami należy uznać za przejaw prymitywizmu", bo władca oszczędzający na szpiegach ponosi większe straty. Patrząc na wydarzenia na Bliskim Wschodzie, w Europie Środkowej i w USA, można się zastanawiać, czy to faktycznie "zimnowojenne retro", renesans klasycznego szpiegostwa, pradawnych rytuałów? A może było tak zawsze? Różnica jest tylko taka, że dziś można obejrzeć galerię zdjęć Anny Chapman na Facebooku. A jeśli profil zlikwidowano, to na stronach jej fanów, którzy zdążyli je skopiować.

A poza tym, wszystko pozostaje po staremu. Także prawda, że pisanie o wywiadzie jest wdzięczniejsze, gdy tematem jest historia odleglejsza - również dlatego, bo to bardziej wiarygodne. Lepiej pisać o tym, jak szpiegami posługiwał się Aleksander Wielki, jaką rolę w zdobywaniu przez Francję w XVII w. pozycji mocarstwa odegrał kapucyn ojciec Józef, zaufany kardynała Richelieu i de facto szef francuskiego wywiadu (posługujący się chętnie zakonnymi współbraćmi). Trudniej, gdy rzecz dotyczy ostatniego stulecia - od kiedy tajne służby stają się instytucjami państwa (najpierw w Wielkiej Brytanii, w 1909 r.). Widać strzępy, fragmenty - to, co ktoś chciał, aby zostało dostrzeżone.

Trochę jak w tej anegdocie o szkoleniu w Abwehrze: instruktor wsadza kursanta do auta i wyjeżdżają z Berlina, powiedzmy w kierunku Drezna. Nagle instruktor zatrzymuje samochód. Wysiadają. Nauczyciel pyta adepta sztuki szpiegowskiej: "Powiedz, co widzisz". Uczeń rozgląda się i mówi: "Z prawej strony jest łąka, pasie się na niej owca". "Źle - powiada instruktor. - Prawidłowa odpowiedź powinna brzmieć: na 149. kilometrze drogi krajowej z Berlina do Drezna po prawej stronie stoi na łące zwierzę, które wygląda jak owca, i z mojej strony jest biała".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2010