Czarne i czerwone, jak ziemia i krew

Wśród ukraińskich oddziałów ochotniczych jest jeden, który nawiązuje do tradycji sprzed 70 lat. Żołnierzy batalionu OUN pytamy, co myślą o Polsce i historii.

23.02.2015

Czyta się kilka minut

Żołnierze ochotniczego batalionu OUN na froncie w Piskach koło donieckiego lotniska, styczeń 2015 r. / Fot. Piotr Apolinarski
Żołnierze ochotniczego batalionu OUN na froncie w Piskach koło donieckiego lotniska, styczeń 2015 r. / Fot. Piotr Apolinarski

Mówią, że to bezpieczna piwnica. Grube mury, głęboko w ziemi. Niby sztab, ale na co dzień kwateruje tu również z tuzin chłopaków. W tym dowódca.
Gdyby spytać żołnierzy z ochotniczego batalionu OUN – Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – dlaczego wstąpili do tej jednostki, wielu powie, że z powodu dowódcy. Że Mykoła Kochaniwski to dobry przywódca: odważny, ale rozsądny, ceniący życie żołnierzy. Że od innych nie wymaga więcej niż od siebie. Że uczestniczy w najbardziej niebezpiecznych akcjach.
Od miesięcy batalion OUN stacjonuje w Piskach koło Doniecka. Zanim w połowie stycznia zaczęła się bitwa o Debalcewe, było to najgorsze – obok pobliskiego lotniska – miejsce na froncie: z Pisków prowadziła „droga życia” na lotnisko, o które trwały walki.
Batalion bronił więc Pisków i walczył, rotacyjnie, na lotnisku – razem z żołnierzami z regularnej armii i innymi ochotnikami: z Prawego Sektora, z pułku „Dniepr-1” i batalionu „Karpacka Sicz”. W porównaniu z innymi miał mniejsze straty: wprawdzie bardzo wielu rannych, także ciężko, ale tylko jeden zabity (chłopak zginął podczas nocnego ostrzału, we śnie).
Może to kwestia szczęścia, bo nie uchylali się przecież od walki. Ale niektórzy twierdzą, że to dzięki Kochaniwskiemu.
Mykoła Kochaniwski – absolwent ekonomii, lat 45 – klęczy teraz przy zardzewiałym piecyku, dorzuca drewno. Obok drzemie młody żołnierz, skulony jak kot. Gdy się budzi, Kochaniwski pyta, czemu nie śpi na swojej pozycji. – Nie macie piecyka? – dopytuje, gdy chłopak tłumaczy, że tu cieplej. Mają, ale nie zapalili. – A, to mi się nie podoba, śpisz tu, zamiast rozpalić u siebie, żeby kolegom też było ciepło. – Kochaniwski ma zacięcie pedagogiczne. – To jak z Ukrainą – peroruje. – Nie chodzi o to, żeby pojechać w świat, gdzie jest lepiej, tylko by zmieniać kraj, aby i u nas było lepiej – poucza po ojcowsku. – Zmykaj, zanim zaczną strzelać.

Flagi

W sztabie batalionu OUN wiszą flagi: niebiesko-żółta, czerwono-czarna i biało-czerwona.
Tę ostatnią przywiozła Małgorzata Gosiewska. Wizyta polskiej posłanki w Piskach wzbudziła ogólną sympatię. – Wcześniej nie było u nas ani jednego ukraińskiego posła – mówią.
Pytam o polsko-ukraińską historię, tę najtrudniejszą. Jeden z żołnierzy pokazuje kartkę wiszącą na ścianie obok flag, modlitwę „Ojcze nasz”. – To mój ulubiony fragment: „Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” – mówi.
W innych okolicznościach pobrzmiewałoby to patosem. Ale tu, w środku wojny, patetyczność jakoś znika.
Żołnierz: – Nie, nie myślę o tym, że kiedyś nasze narody ze sobą walczyły. Tu, na froncie, w ogóle nie przychodzi mi to do głowy. No bo jak nie otworzyć przed wami serca? Zobacz, przyjeżdżają do nas Polacy: jak ta pani posłanka, wolontariusze z pomocą i dziennikarze, którzy chcą opowiedzieć światu prawdę. My tu jesteśmy, bo to nasz obowiązek, także wobec naszych dzieci. Ale wy przecież nie musicie tu być, narażać się. Jak można dziś mówić, że Polacy i Ukraińcy są wrogami?
O Polskę pytam także Kochaniwskiego: – Nie zawsze Ukraińcy i Polacy byli wrogami – mówi. – A dziś nas i Polaków łączy wspólny nieprzyjaciel: Rosja. Dlatego nie będę twierdził, że wsparcie ze strony Polaków było dla mnie jakimś wielkim zaskoczeniem. Szczerze, to nawet spodziewałem się tego. Większość Polaków rozumie zagrożenie. Ten wróg jest naprawdę niebezpieczny.
Kochaniwski: – Rok temu byłem na Majdanie. Widziałem wielu Polaków. Także takich, którzy brali tarcze i razem z nami szli na barykady. To było naprawdę wspaniałe. A teraz przyjeżdżacie tutaj. Ja po prostu jestem wdzięczny.
W sztabie i w żołnierskich schronach na ścianach wisi coś jeszcze: dziecięce rysunki. Jest ich mnóstwo, przywieźli je wolontariusze. Żołnierz: – Gdy wczoraj w nocy był ostrzał, leżałem w schronie, patrzyłem na te rysunki i płakałem. One wierzą, że je obronimy. Te dzieci to nasza siła.

Wyszywanka 

Wyszywanka to tradycyjna ukraińska koszula z haftowanym wzorem. Jego koszula jest czerwono-czarna.
On wysoki, szeroki w ramionach. Mógłby występować w spotach promujących Ukrainę w świecie, gdyby dziś ktoś o takich myślał. W spocie mógłby chwycić za rękę dziewczynę w wianku, jak bohater popularnej ukraińskiej piosenki (opartej na jednym z wierzeń huculskich): „Czerwonej ruty nie szukaj wieczorami, ty jesteś moją jedyną”.
Tylko pseudonim ma niesłowiański: „Johnny”.
Pseudonimy: używa się ich nie tylko w oddziałach ochotniczych, lecz także w regularnej armii. Nie dlatego, że ktoś wstydziłby się, iż tu jest. Chodzi o rodziny. Zdarzało się, że rosyjski wywiad identyfikował personalia – w dobie internetu i komórek nie jest to trudne – po czym rodziny żołnierzy dostawały telefony, rzekomo od armii, że syn lub mąż stracił właśnie obie nogi.
„Johnny” wygładza materiał koszuli, pomięty i przetarty. Na zewnątrz schronu eksplozje, codzienna „ścieżka dźwiękowa” w Piskach. „Johnny” zarzuca kurtkę i kamizelkę kuloodporną; gdy ostrzał ustanie, może ruszyć natarcie.
Bez wyszywanki „Johnny” nie idzie na pozycję. Mama długo ją haftowała, włożyła w pracę swoją miłość. „Johnny” wierzy, że ta miłość matki go chroni. Wyszywanka i różaniec są dla niego tak samo ważne jak hełm i kamizelka.
Dlaczego wstąpił do batalionu OUN, który sformowała Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów [tzw. melnykowska, tj. nawiązująca do dawnej, z czasów II wojny, frakcji Andrija Melnyka, konkurencyjnej wobec frakcji Stepana Bandery – red.]?
„Johnny” jest religijny; mówi, że tu ważne są wartości chrześcijańskie i ukraińskie tradycje. Dlatego wybrał ten batalion. Myślał też o „Azowie”: również oddziale ochotniczym, który dziś rozrósł się do rozmiarów pułku i broni Mariupola. Ale odrzuciły go pogłoski o radykalizacji jego członków i symbolika kojarzona ze skrajną prawicą [elementem symboliki „Azowa” są złączone litery I oraz N, od „idea naciji”, tj. idea narodowa; to symbol ukraińskiego ruchu socjalnacjonalistycznego od lat 90., wizualnie tożsamy z „wilczym hakiem” – red.]. Oraz żarty o Dywizji Waffen SS „Galizien”, sformowanej przez ukraińskich ochotników podczas II wojny światowej u boku Niemców.
Gdy o tym mówimy, „Johnny” krzywi się z dezaprobatą. Faktycznie, podczas tamtej wojny OUN współpracował z Niemcami, ale nie ma się czym chwalić. Pakt z jednym wrogiem, nawet wymierzony przeciw innemu wrogowi, Sowietom, to nie powód do dumy. Jego dziadek walczył w UPA, przeciw Sowietom i Niemcom. A przeciw Polakom? Przeciw Polakom – nie!
– Była wojna, Ukraińcy strzelali do Polaków, Polacy do Ukraińców – mówi „Johnny”. – Ale to jedno. A rzeź wołyńska to już inna sprawa. To nie mieści się w ramach żołnierskich, partyzanckich porachunków. Mordowanie kobiet i dzieci to zło.
Na zewnątrz eksplozje, a my rozmawiamy o tym, co było 70 lat temu.
„Johnny” zaraz ma służbę. Pójdzie na krańcową pozycję, najbliżej Rosjan.
Przed wojną hobbystycznie zajmował się rekonstrukcją średniowiecznego rycerstwa. Dwa razy był na turnieju w Lublinie. Spodobała mu się Polska. – Ludzie dobrzy, Lublin piękny, tylko kebab za ostry – śmieje się. Gdy potem na Majdanie rozmawiał z kolegami-eurosceptykami, podawał Polskę jako przykład państwa, jakim powinna być kiedyś Ukraina. Uważa, że Polsce wyszło na dobre wstąpienie do Unii. Niech nikt mu nie wciska, bo był i widział.
Żartuje, że sentyment do Polski ma w genach. Przed II wojną jego rodzina mieszkała na Podlasiu. Po wojnie zostali siłą przesiedleni do Związku Sowieckiego, na Wołyń. Pradziadek bardzo to przeżył. Chciał wrócić na ojcowiznę, umrzeć tam, gdzie się urodził. Pewnego dnia – miał już 90 lat – wyszedł z domu, by dojść pieszo do rodzinnej wsi. Rodzina dogoniła go po kilku kilometrach.
Na turniejach „Johnny” poznał Alinę. Nie miał jeszcze 20 lat. Ciąża, małżeństwo. Nietrafione. Z różnych przyczyn. Także dlatego, że gdy się zaczęło, żona okazała się prorosyjska. Zabrała ich 3,5-letnią córeczkę do Rosji, mieszkają w Kursku. O, tu zdjęcie małej. Śliczna, podobna do taty. Pięknie by wyglądała w wyszywance.
„Johnny” obiecuje sobie, że po wojnie postara się, by dziecko zamieszkało z nim. Pokaże córce piękną Ukrainę, wywalczoną przez tatę. Może zapomni o rosyjskiej propagandzie, którą pewnie wpaja jej matka.

Buty

Batalion OUN opiera się na dobrowolności: z własnej woli wstąpiłeś, więc jeśli uznasz, że wojna nie dla ciebie, możesz odejść. Tak będzie lepiej, dla ciebie i innych.
W batalionie nikt nie dostaje żołdu, jaki jest w regularnej armii. Dlatego jeśli ktoś powie, że musi wracać pomóc rodzinie, nie ma oporu. Jak „Cygan”: jego matka ciężko choruje, więc „Cygan” częściej niż inni jeździ na przepustki. Dorabia, pieniądze zostawia matce i wraca.
Ale dla „Rema” do domu jest za daleko, by jeździć na przepustki.
Przed wojną „Rem” wiódł spokojne życie ojca i dziadka. Mieszkał nad zachodnią granicą, do Polski miał 15 km. Mówi świetnie po polsku. Bywał dużo w Polsce, pracował w Gdańsku i Dęblinie.
Ma przyjaciół wszędzie. Gdy ktoś zwraca się z problemem, „Rem” zaraz przypomina sobie, kto ze znajomych mógłby pomóc: czy chodzi o wynajęcie mieszkania w Kijowie, czy o szybsze odprawienie konwoju z pomocą humanitarną na granicy. A zawodowo? – Ja taki biznesmen spod Lwowa – śmieje się, że robił w życiu już wszystko.
A teraz przyszło mu być „cyborgiem” spod donieckiego lotniska.
Batalion OUN? Wybrał go ze względu na ideę zjednoczenia ukraińskich patriotów: scalenie Ukrainy, od Karpat po stepy Krymu i Donbasu.
Pytam o historię. Odpowiada, że dzieci trzeba uczyć o walce narodowowyzwoleńczej Ukraińców, ale też o ciemnych kartach historii. Gdy pytam wprost o Wołyń, chwilę milczy. Potem mówi, że o przeszłości, także tej, nie można zapomnieć – po to, żeby nie powtarzać więcej takich strasznych błędów.
Tak naprawdę, twierdzi „Rem”, obecna wojna jest łatwiejsza niż tamta. Dziś bronią swego państwa, wróg jest oczywisty. Nie tylko wróg, również przyjaciele – jak Polska.
Na swoją ostatnią walkę na lotnisku „Rem” ruszył w butach kupionych przez przyjaciół z Polski. „Cyborg” z OUN w polskich butach.
Miał pecha. Wcześniej, gdy słyszał charakterystyczny świst pocisku z moździerza, udawało mu się zareagować. Stracił czujność. Myślał o moździerzach z pobłażaniem. Aż do dnia, gdy na lotnisku pocisk rozerwał się tuż obok. Odłamek trafił w twarz, wybił zęby. Kilka połknął razem z krwią. W szoku usiłował włożyć na miejsce pozostałe. – Noga rozwalona, a ty zęby zbierasz! – wrzeszczał kolega, który go ratował.
Noga się zrośnie, ale zębów szkoda. I czasu, bo przed nim kilka miesięcy rehabilitacji. „Rem” z trudem wytrzymuje w kijowskim szpitalu. Pielęgniarki załamują ręce, gdy urządza sobie spacery o kulach do parku. Uważa, że im więcej się rusza, tym szybciej się zagoi.
To już trzeci raz, gdy jest ranny. Jak wyzdrowieje, znów wróci do kolegów.
Od pewnego czasu „Rem” nie ruszał na akcję bez dodatkowego granatu. To po tym, jak zobaczył na nagraniach, co Rosjanie robią z jeńcami. Obiecał sobie, że nie da się wziąć żywy. Woli zginąć i jeśli Bóg da, zabrać ze sobą paru wrogów.

Stuprocentowy

Opowieść o „Szamanie” będzie krótka. Z „Szamanem” trudno rozmawiać o historii polsko-ukraińskiej. Bo „Szaman” jest Żydem.
– Etnicznie stuprocentowym – zaznacza.
Urodził się daleko, w Rosji – jego rodzinę NKWD zesłało w głąb Związku Sowieckiego.
Wybucha śmiechem, gdy mówię, że wielu ludzi w Polsce uważa, że Ukraińcy – a tym bardziej ci nawiązujący do OUN – to antysemici.
– Ja naprawdę jestem stuprocentowym Żydem – powtarza. – I nie robię z tego tajemnicy, wszyscy to wiedzą. Nikt z kolegów nigdy nie powiedział mi złego słowa.
„Szaman” ma swój profil na Facebooku. Na awatarze zamiast zdjęcia umieścił złoty tryzub otoczony tekstem po hebrajsku.
Do batalionu OUN dołączył, jak mówi, ze względu na jego dobrą reputację i dyscyplinę.
„Szaman”: – Tu faktycznie przestrzegany jest zakaz picia alkoholu. Dobrzy ludzie, inteligentny dowódca. Czego chcieć więcej? W każdym razie nie chodziło o przyczyny ideologiczne. Dotąd nie wiem, kto to ten Bandera. Trzeba będzie po wojnie przeczytać trochę historii, bo nie rozumiem, czemu Polacy tak nas nie lubią. Ja do Polski przez całe 36 lat mojego życia zawsze odnosiłem się z szacunkiem. Nawet nie wiedziałem, że Ukraińcy dopuszczali się bestialstw na Polakach... W szkole nic o tym nie mówili.
– Ale teraz to wszystko przeszłość – mówi „Szaman”, ukraiński Żyd. – Teraz jest tak, że trzymamy tu granicę. Stoimy między agresorem o imperialistycznych zapędach a Europą.

„Élysées” 

Taki ma pseudonim: „Élysées”. To od Champs-Élysées, paryskich Pól Elizejskich. Bo tak jak one są wizytówką Paryża, tak „Élysées” mógłby być członkiem kompanii reprezentacyjnej – gdyby taką tu zorganizowano.
W istocie, można powiedzieć, że „Élysées”, lat 35, jest reprezentacyjny. Wykształcony, obyty w świecie, dziennikarz, przed wojną z dobrą pracą. Oraz ze śliczną żoną i dwójką małych dzieci. Typ wymarzonego zięcia.
– Moja rodzina ma wielopokoleniowe tradycje narodowe – mówi „Élysées”, krojąc kiełbasę w kuchni polowej. Gdy ostrożnie układa cienkie eleganckie plasterki, przez rozmowę przewijają się nazwy odwiedzonych przez niego francuskich i włoskich miast.
Wydaje się, że wojna zupełnie do niego nie pasuje.
Gdy w Piskach byli jeszcze cywile – teraz miasteczko jest puste, cywilów namówiono do ewakuacji – „Élysées” chętnie z nimi rozmawiał. Śmieszyły go ich wypowiedzi. Może to nieładnie, ale cóż: śmieszyły go. Miał wrażenie, że rozmawia z ludźmi, dla których Kijów to niemal zagranica, a Europa to odległe monstrum, którym straszą rosyjskie media. No tak, powiada „Élysées” krojąc kiełbasę, jak człowiek widział świat, to nie umie żyć w zaścianku. A oni nawet rozmawiać o Europie się bali. Dla nich lepsze znane zło niż nieznane dobro.
Akurat wróciła sieć. Czytamy, co polscy internauci piszą o batalionie OUN pod informacją, że była tu posłanka Gosiewska. „Élysées” łapie się za głowę. – W jakiej pieczarze jaskiniowców żyją ci ludzie? Oni naprawdę sądzą, że walczymy z emblematem OUN na rękawie, żeby przy najbliższej okazji zaatakować Polskę? Jedyny kraj, który okazuje nam prawdziwą solidarność? Przecież granice są nienaruszalne, tego się trzymamy. Dlatego nie uznajemy rosyjskich „republik” w Donbasie i uważamy, że Krym to Ukraina. Jak mielibyśmy myśleć o Przemyślu?

Wybór

„Szum” ma 18 lat. Powiada, że z dumą nosi odznakę swego batalionu. Nosi też za duży mundur, w którym wygląda jak chłopiec bawiący się w wojsko. Na froncie jest problem z mundurami w małych rozmiarach. Najwyraźniej wolontariusze przysyłający pomoc wyobrażają sobie „cyborgi” jako napakowanych facetów. A jemu hełm zsuwa się na oczy.
„Szumem” ochrzcili go koledzy, bo robi hałas wszędzie, gdzie się pojawi. Nie przestaje gadać. Nie uznaje kompromisów. Wszystko chce wiedzieć, wszystkiego dotknąć. Teraz dotyka wojny. Wcześniej był na Majdanie.
Opowiada, że gdy kiedyś pojechał do Polski, to powiesił sobie na plecaku czerwono-czarną flagę. Nie, nie chodziło o prowokację, tylko o rozmowę. Rzeczywiście, napotkani Polacy, widząc te kolory, zaraz się z „Szumem” spierali. Wtedy on tłumaczył, że to nie oznacza wcale jego osobistego poparcia dla okrucieństw dokonywanych na Polakach – tylko krew i ziemię.
Czerwone to krew, czarne to ziemia ojczysta.
„Szum” uważa, że nie należy uciekać od trudnych tematów. Choć rozumie, dlaczego nie wszyscy napotkani Polacy dawali się przekonać.
W ukraińskim społeczeństwie trwa dziś dyskusja, czy jest sens pozwalać tak młodym ludziom na udział w walce. Jedni mówią, że trzeba oszczędzać młodzież, żeby ktoś budował kraj po wojnie. Inni, że wojna nie zostawia dużego pola na takie rozważania. A poza tym, że to ich wybór. I że także młodzi mają prawo do takiego wyboru.
„Szum” jest najmłodszy, więc jemu przypadł w udziale obowiązek opieki nad kaczorem.
W wielu oddziałach razem z żołnierzami żyją porzucone psy i koty. Ale tylko u „Szuma” mają kaczora. Tak go nazwali: kaczor. Jaki to gatunek, Bóg jeden wie: jakaś osobliwa krzyżówka kaczki i gęsi.
Gdy batalion zajmował piwnice opuszczonych domów na kwatery, kaczor siedział zamknięty w jednej z piwnic. Mięso na wojnie to rarytas, ale kaczorowi z oczu patrzyło jakoś po ludzku. Kto by chciał go jeść. Postanowili, że można uznać kaczora za kolejną ofiarę rosyjskiej bezduszności, czym zasłużył na przydział wojskowego wiktu.
„Szum” napisał nawet o kaczorze do swojej kobiety, która – jak oznajmia z dumą – czeka na niego w domu. Pokazuje zdjęcia. „Kobieta” okazuje się drobną 16-letnią szatynką. „Szum” codziennie wymienia z nią esemesy – jeśli działa sieć. Czasem „kobieta” dzwoni z płaczem.
Obie, razem z matką „Szuma”, obsesyjnie śledzą w telewizji i internecie wieści z frontu.
Matka też codziennie wydzwania.
– Kiedy wrócisz, synku?
Odpowiada, że jeszcze trochę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2015