Jurko idzie na wojnę

Front i wszystko, co przy froncie, to pustynia: drzewa poranione, wypalone domy, drogi pokryte śniegiem, po których nikt nie jeździ.

14.12.2014

Czyta się kilka minut

Ania, ochotniczka z batalionu „Karpacka Sicz”. Z prawej: Piaski – wieś koło donieckiego lotniska, bronionego przez „Cyborgi”. / Fot. Paweł Reszka
Ania, ochotniczka z batalionu „Karpacka Sicz”. Z prawej: Piaski – wieś koło donieckiego lotniska, bronionego przez „Cyborgi”. / Fot. Paweł Reszka

Nie zgadza się tylko dźwięk. W strefie umarłych powinna panować cisza. A jest ciągły świst wystrzeliwanego metalu.
Soczysta, wywołująca drżenie ziemi rosyjska katiusza Grad. Suchy, kostyczny moździerz. Serie kałasznikowa: jakby ktoś sypał suchy groch do miski. Dźwięki są uporczywe, nie milkną. Można nie zwracać na nie uwagi, ale to tylko udawanie.
Zaryte w okopach, ukryte w rozbitych domach, wojska nie przebaczają ani sobie, ani tej ziemi.

W Piaskach, gdzie piszę te słowa, nie ma wody, prądu, ogrzewania, sklepów, pracy. Nie można jeździć – bo moździerze. Nie można chodzić – bo snajperzy. Strach iść do lasu po drewno – bo miny pułapki. Strach palić w piecu, bo „tamci”, gdy widzą dym, zaraz oddają salwę.

Ile jest na wschodniej Ukrainie takich Piasków? Debalcewo, Marinka, przedmieścia Łuhańska i Doniecka... Kawał kraju zmienił się w białą bezludną krainę.

„Powiesić się – to najlepsze”

Jurko jeszcze tego nie widział. Nie jest wojskowym. Był dziennikarzem, politykiem. A teraz będzie walczył, bo „dla Ukrainy to święta wojna”.

Jurko ma piękny mundur, który kupił za własne pieniądze. Hełm z kevlaru, dobrą kamizelkę kuloodporną. Pistolet, granat, świecącego nowością kałasznikowa. Żołnierz z niego malowany.

Uciekinierów z białej pustyni spotykałem w wielu miejscach podczas tej podróży.

Pięćset tysięcy ludzi (to tylko oficjalne dane) nie rozpłynie się ot tak. Ci ze „wschodu”, „separatorzy”, „zdrajcy” (tak na nich mówią) zabierają pracę, powodują, że trudno wynająć w Charkowie mieszkanie, a cena jest wściekle wysoka.

Aleksander Ałmazow – jeden z wielu Ukraińców, którzy pomagają „wschodniakom” ze szczerego serca, z organizacji humanitarnej Stancja Charków (pracują tu wolontariusze) – wywiesił przy wejściu do „biura” ostrzeżenie przed nieuczciwymi pośrednikami wynajmu nieruchomości. Tłumaczy: – Bywa, że podpisują z uchodźcami umowę „niby” na wynajem. Okazuje się, że dokument mówi tylko o przekazaniu adresów ludzi mających mieszkanie do wynajęcia. A adresy często okazują się zmyślone.

Ałmazow dzieli uciekinierów na trzy fale. Pierwsza to najbogatsi i zaradni. Oni nie potrzebowali pomocy. Przyjeżdżali i szybko kupowali lub wynajmowali nieruchomość. Druga to ci, którzy potrafili sobie poradzić przez kilka dni, nawet tygodni. Dziś mamy do czynienia z trzecią falą.

– Ich nie stać nawet, by zapłacić za schronienie na pierwszą noc – mówi Ałmazow. – Są najbardziej bezradni. Nie chcieli wyjeżdżać do końca. Starsi, niebogaci, wielodzietni. Ci, którzy są najmniej mobilni. Myśleli, że jakoś przetrwają. Ale się nie dało.

Trzeciej fali nie ma już gdzie umieszczać. Obozy pionierskie, internaty, stare szkoły: w Charkowie i okolicach wszystko jest wypełnione po brzegi. Tak jak w Czugijewie: tu w byłej szkole stoją łóżka, jedno przy drugim. Na pierwszym młoda dziewczyna z dzieckiem na ręku, Dasza. Przyjechała dwa dni temu. Na dom sąsiadów spadł pocisk, wtedy stwierdziła, że dalej tak się nie da. Obok staruszek Nikołaj. Wspomina II wojnę światową. Dziadkowi Nikołajowi mylą się wojny, tamta i dzisiejsza. Wie, że w tamtej obok jego domu spadł samolot, a w tej zginęła sąsiadka Irina, gdy szła do studni. A może odwrotnie?

Kolejne łóżko. Sasza: kiedyś górnik spod Łuhańska, teraz bezdomny uchodźca. Żona w szóstym miesiącu leży na położniczym. Rozkłada ręce: – Co ja mogę? Nic! Najwyżej napisać jej esemesa. Dla mężczyzny najgorsza jest bezradność!
Każde z 56 łóżek w byłej szkole w Czugujiwie, 25 km od Charkowa, to historia bezradności. Ludmiła Antatoliewna uciekła z psem, maltańczykiem. Zamieniła życie we własnym domu na łóżko pod oknem: widok na odrapaną ścianę, ziąb od okna, trzy posiłki dziennie i koc od wolontariuszy.

Niektórzy leżą zwinięci w kłębek. Apatyczni, jakby chcieli przespać koszmarną zimę. Często słyszałem tu skargę: „Jesteśmy nikomu niepotrzebni”. Niektórzy są na skraju załamania: – Powiesić się, po prostu odebrać sobie życie, to najlepsze, żeby nie męczyć siebie i dziecka. Czuję się kompletnym zerem – mówiła Lena, kiedyś urzędniczka z Doniecka.

„Żeby znów nie uciekać”

Baza ochotniczego batalionu „Karpacka Sicz”. Niektórzy znajomi pukają się w głowę, na wieść, że jadę do „Karpackich”. – To partyzanci, „nielegałowie” – powiadają.

„Karpaccy” nie dostają za służbę na froncie ani hrywny, nie mają żadnego ubezpieczenia. Jeśli któryś zginie, państwo może umyć ręce, żadnych zobowiązań. W zasadzie „Karpaccy” nie mają nawet prawa do noszenia broni. Całe wyposażenie kupują za swoje pieniądze albo wymieniają z żołnierzami z regularnej armii, za spirytus.

Ołeh, pseudonim „Kum”, jest dowódcą „Karpackich”. W cywilu dyrektor fabryki. Wiezie mnie do siebie w gości. Mówi: – Ofiar śmiertelnych na szczęście ostatnio nie było. Tylko czterech rannych. Dwóch od miny pułapki, jeden od moździerza, jeden od kuli, gdy jechał autem. Zresztą tym samym, którym teraz jedziemy.

Auto jest podziurawione jak sito. Ale dojeżdżamy. Potem siedzimy u „Karpackich” z Jurkiem za stołem. On jutro idzie na pierwszą linię. Mówię mu o uchodźcach z Charkowa. – Widzisz teraz, dlaczego zostawiłem żonę z dzieckiem w naszym domu na Wołyniu i tu przyjechałem? Muszę się bić, żeby one nie musiały się tułać, uciekać przed Moskalem – odpowiada.
Ale kto tu Moskal, a kto nie? Jedni cywile uciekali przed wojną na zachód: na Ukrainę. Inni na wschód: do Rosji. Decydował często przypadek. Albo to, gdzie mieszka rodzina, która zgodzi się przyjąć wygnańców.

Jurko – wiadomo, że nie Moskal. Przyjechał z Wołynia, mówi po ukraińsku. Ale taki Aleksiej ze Sławiańska? Rodzinę ma w Rosji, kuzyn wojuje po stronie „separów” i „Donieckiej Republiki Ludowej”. Aleksiej: – Po jakiej jestem stronie? Nie wiem, po jakiej. Wiem, że dziecko mówi mi: „Tato, nie rozumiem bajki. Co to za język? Dlaczego nie ma takich bajek jak wcześniej”. Powiesz mi? Dlaczego w moim mieście ciągle trzeba dawać łapówki? Dlaczego nie zrobili nic poza pomalowaniem płotów na niebiesko-żółto? Już mi się chce rzygać na to niebiesko-żółto.

„Kolejna matka będzie płakać”

A Natasza płakała. Przyszła dziś z pracy, usiadła w kuchni i zaczęła płakać. Wczoraj powiesiła w pracy nad biurkiem portret prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki. Dziś rano koledzy przywitali ją pozdrowieniem: „Sława DNR!” (czyli „Donieckiej Republice”). Nataszę zatkało. Usłyszała: „Co tak milczysz, banderówo? Może czas wyp... stąd do Kijowa?”.
Teraz Natasza jest radosna. Siedzimy za stołem. Sałatka oliwier, ziemniaki zapiekane z serem, owoce, koniak. Poprawia czarną wizytową sukienkę. Mówi: – Specjalnie się tak ubrałam. Chciałam się poczuć kobietą, po tygodniach ostrzałów, brudu, siedzenia w piwnicy.

Czy trudno tu być ukraińską patriotką? – Łatwo, tak samo jak łatwo być porządnym człowiekiem.

Czy się boi? – Nie.

A jeśli tamci wrócą? Natasza patrzy zalękniona, wielkimi czarnymi oczami: – Jak możesz tak mówić, nie wrócą przecież.
Natasza się boi. Wszyscy wiedzą, że kiedyś separatyści grozili nauczycielce ukraińskiego: „Odetniemy ci język, suko!”. Jeśli wrócą, i Nataszy nie oszczędzą. Jeśli wrócą, będą musiały z córką uciekać. Zostawić wszystko. Nie wybaczą jej tego Poroszenki, nie wybaczą, że zbiera i wozi pomoc humanitarną dla wojska.

Tak samo jak ci nie wybaczają tamtym. Na drzwiach rady miejskiej kartka z telefonem, na który można dzwonić i informować Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy o „osobnikach niebezpiecznych dla państwa”. Trwa praca operacyjna. Rezultaty są czasem zatrważające. Bracia bliźniacy. Jeden siedzi, podejrzany o separatyzm. Drugi walczy po dobrej, ukraińskiej stronie.
Na biurku znajomego oficera fotografia chłopca.

– Podejrzany? – pytam.

– Nie, tylko matka go szuka. Ale my go nie mamy.

– Kim był?

– Pracował w kuchni, w radzie miasta, gdy „separy” tu rządziły.

– To przestępstwo?

– Eee nie..., no ale chłopaka nie ma. Skoro my go nie mamy, to uciekł z „separami” albo ukrywa się tu przed nami. Tak, taaak… Tylko że on nie ma powodu się przed nami ukrywać – oficer drapie się w głowę. – Jest jeszcze trzecia możliwość – twarz oficera tężeje. – Mamy raport, że jeden z kucharzy został rozstrzelany przez „separów” za kradzież bielizny. Jeśli to ten mały, pewnie zakopali go w jakimś dole. Pełno tu takich grobów. Kolejna matka będzie płakała.

Sławiańsk był pierwszym miastem zajętym przez rosyjskich dywersantów. Ale separatyści nie mogliby się tu utrzymać tak długo, gdyby nie popierała ich miejscowa społeczność. Sławiańsk deptał ukraińskie flagi, nie chciał „banderowców” i „faszystów”. Dziś wszyscy mają tego świadomość: i mieszkańcy, i ukraińscy żołnierze. Dwie strony muszą nauczyć się żyć ze sobą na nowo.

„Zająca nie trafiliście?”

Jurko zbiera wyposażenie. Ale jeszcze ma czas. Jedziemy więc za miasteczko, by przestrzelać broń.

Na półciężarówce ustawiony ciężki karabin maszynowy 12,5 milimetra. Bum, bum, bum! Fontanny ziemi. Mieszkańcy w okolicy muszą być przerażeni. Przecież front stoi o jakieś 10 km! Czyżby więc znowu wojna? Znów idzie do nas?
No, ale takie czasy. Nikt nikogo nie uprzedza, nikt nikogo nie pyta, Milicja boi się do nas podjechać. Czekają kilkaset metrów opodal. Potem zapytają: – Panowie strzelali?

– Tak.

– Zająca nie udało się trafić żadnego?

– Nie.

– Cóż, wszystkiego dobrego.

Milicję tak się traktuje. Wielu milicjantów współpracowało z „separami”. Gdy „separatorzy” zjawiali się w mieście, milicja oddawała broń. Nie walczyła. Dlatego teraz ochotnicy nie mają ochoty prosić mętów o cokolwiek.

Jeszcze kilka serii z kałasza. Jurko się przymierza do ręcznego karabinu maszynowego. Ktoś przynosi karton, kładzie na ziemi. Po co Jurko ma sobie brudzić nowy mundur? Niech się położy na kartonie, postrzela, a potem jedzie walczyć w czystych ciuchach. Niedługo nie będzie taki piękny.

„Można po rosyjsku”

Na posterunku koło Kurachowa żołnierze brygady zmechanizowanej z Odessy wryli się w ziemię. Do frontu 10 km, ale wszyscy są w pełnym rynsztunku. Aleksander, oficer: – To inna wojna. Można powiedzieć: operacja antyterrorystyczna. Niby do frontu daleko, ale za chwilę mogą nas ostrzelać. Chytrze to robią. Jedzie niby zwykły TIR, ale kontener nie ma dachu. W środku moździerze. Zatrzymuje się na chwilę i bum-bum. Z każdego auta, które podjeżdża do posterunku, może wypaść nam pod nogi granat.

– Nienawidzą was?

– Różnie, ale przeważnie nas nienawidzą. Jeśli komuś zabiliśmy ojca, brata, syna, to przecież nie będzie nas kochał.
Na posterunek przychodzi kobieta. Czapka, walonki. Wygląda jak tocząca się kulka.

Chłapci – kaleczy ukraiński. – Prynesła wam pirożki.

– Można po rosyjsku – mówi Aleksander.

– No właśnie, dziękuję, że tu stoicie. Może wam coś uprać? Kalesony, majtki? Albo dam wam telefon do siebie! Niech do mnie dzwonią wasze matki. Będę przychodzić do was i potem mówić im, czy u was dobrze.

– Dziękuję, mamo – Aleksander mówi „mamo”, choć jest w wieku tej pani.

– Ale pierożki weźcie, ciepłe!

Aleksander patrzy w dół, smarka ze wzruszenia. – Często tak? – pytam.

– Bywa, ale nie za często. Choć są dla nas coraz lepsi. Wiesz, mają dość wojny, to działa na naszą korzyść. No i staramy się zachowywać porządnie. Do miasteczka bez broni. Poszli, pogadali, kupili, wrócili.

– A ty skąd jesteś, Aleksandrze?

– Z Odessy. Ja Rosjanin, ani kropli ukraińskiej krwi. Ale jestem obywatelem Ukrainy.

Zimno! Zapraszają do ziemianki oficerskiej. Lepsza od żołnierskich, bo na ścianach białe płachty, nie widać ziemi. Ale poza tym jest jak u żołnierzy. Wyrka jedno przy drugim, koza dymi, jest tuszonka, mleko zagęszczane („Wajna eto tuszonka ta zguszczonka”), sało, ogórki kiszone, czosnek i „herbata”.

Wali grad, trzęsie się ziemia. Przez radio słyszymy, że uderzyło w ukraińskie pozycje. W radiu rozkazy, krzyki. Major W.: – Trzymają się chłopcy. My tu z herbatką w cieple, a oni w boju. Wypijemy za chłopaków.

Znów drży ziemia. To wielki wojskowy ciągnik wiezie na wschód haubicę.

– W tym rejonie miało nie być ciężkiego sprzętu – zauważam. Patrzą, milczą. W końcu ktoś mówi: – Tego już nie będzie, Pasza. Walnęli do naszych z gradu, to my w nich z haubicy. Oni w nas, my w nich. Niech politycy podpisują, co chcą, ale my nie odpuścimy. To nie Krym!

Widzę, że nie Krym. Tamci na Krymie byli bezradni, zagubieni, czekali na rozkazy z Kijowa, które nie nadchodziły. Ci nie narzekają na nic: – Żarcie przywożą wolontariusze, walonki też. Państwo dało broń. Mamy wszystko, by walczyć.
Rozmawiałem o tym z zastępcą dowódcy 95. Brygady Powietrznodesantowej Aleksandrem Iszczenką, jeszcze w Sławiańsku. Brygadę za obronę lotniska w Doniecku i rajdy na tyły wroga nazywają na Ukrainie „Cyborgami”. – Pamięta pan taki tytuł? „Jak hartowała się stal”. Teraz właśnie hartuje się ukraińska armia – mówił.

Nie wiem, czy ci żołnierze powstrzymaliby zmasowany rosyjski atak. Ale wygląda na to, że nie odeszliby na krok. Że walczyliby tu do ostatniego żywego.

„Z Bogiem, chłopcy”

Na front z bazy „Karpackich” wyjeżdża się powoli. Zawsze jest coś do załatwienia.

– Zbieramy się?

Kucharz: – Chłopcy, do stołówki! Zupka przed wyjazdem!

Ania, ochotniczka w zbyt dużym mundurze i śmiesznej czapce, niesie kompot. Normalnie tego nie robi, nie przyszła tu za kelnerkę, tylko na wojnę. Ale dziś to co innego. Uśmiechnie się do Jurka, bo on tam przecież zostaje.

– Kamizelki?

– Są!

– Jurko! Gotowy?

– Gotowy – mówi Jurko. Stara się, by wyszło naturalnie.

– To ruszamy... Zaraz, jakie dziś hasło?

– Wilk i tygrys.

– No, to ruszamy.

Na wojnie zawsze jest bałagan. Gdy dojedziemy na przedostatni posterunek po tej stronie, Ołeh przez szybę krzyknie: – Wilk!

– Co? Jaki wilk?

– No wilk, hasło!

– Aaa, hasło... Jedźcie z Bogiem, chłopcy.

Jedziemy. Niby raźno, a przecież niechętnie. My pierwsi, Jurko w drugim aucie. Ołeh „Kum” zwalnia, ale tamci nie mają ochoty nas wyprzedzać. Ołeh: – Dobra, jak pierwsi, to pierwsi.

To ten sam postrzelany samochód.

Za chwilę, za rozbitym w drzazgi ukraińskim czołgiem, wszystko przyspiesza. Ołeh milknie. Tym lepiej słychać, jak zbliża się odległy pomruk wojny. To nie pojedyncze strzały, ale nieustająca łupanina ze wszystkiego, co można sobie wyobrazić. Podjeżdżamy do wiaduktu: to wąskie gardło, jedyna droga zaopatrzenia dla broniącego się lotniska w Doniecku. Nie wolno mi nawet skierować aparatu fotograficznego w tę stronę.

„Do Kijowa, Łukowa, Warszawy”

Ostrzeliwana przez snajperów pozycja na nasypie nazywa się „Kamikadze”.

Ruchaj se!!! – krzyczy do mnie żołnierz.

– Co?

Ruchaj se!!! Snajper!

No tak, mam nie stać w miejscu. Tu będzie służył Jurko. Ale my pojedziemy dalej, w kierunku Doniecka, znów do Piasków. Tam pusto. Wychodzimy z auta. Szukam czegokolwiek, co byłoby całe. Wydaje się, że życie tu nie jest możliwe.

– Tam nie! – krzyczy ktoś. – Tam już linia ognia!

Żołnierz. Idzie z workiem, w zielonym waciaku, walonkach, bez broni, jak ostatnia ciura. Groteska! Obok Jurko, świeżutki, czujny. A ten „waciak”? Otępiały, zobojętniały na huk strzałów. Zwariował? O co pytać wariata?

– Daleko są tamci?

– Kto?

– Separatyści?

– 800 metrów w tę stronę i 690 w tamtą – odpowiada składnie. – Tu nasze stanowisko z karabinem maszynowym. Tam stoi 95. Brygada. Oni strzelają stąd. Pocisk od moździerza upadł między dwa domy. My mieszkamy w tym. Ale żyjemy!

– Dlaczego?

– Bo jesteśmy najlepsi.

– Długo tu?

– Co znaczy długo? Na zawsze, nasza ziemia.

– Nie, czy długo tu jesteś?

– Półtora miesiąca. Batalion „Dnipro-1”. Jarosław – przedstawia się.

Walnęło. Jarosław stoi jak struna. Przeleciało. Jarosław jak struna. Zaczyna mówić o cioci Eli, która mieszka w Polsce, w Łukowie. – A brakuje wam czegoś? - pytam.

Teraz Jarosław patrzy na mnie jak na szaleńca: – Wszystko jest! Można wojować!

I znów o tej Elce z Łukowa. Kule biją nad głowami, po metalowym słupie.

– Strzelają – zauważam.

– Nic, nic. Idzie górą.

– To macie tu super...

– Super jest coś innego – Jarosław zaczyna się rozbierać. Waciak, szelki, koszula, podkoszulek. Mróz jak diabli. Teraz jestem pewny, że oszalał.

– To jest super! – pokazuje tatuaż na ramieniu: 234. Pułk, 76. Dywizja Desantowa z Pskowa. Rosyjska. – Widzisz – mówi. – Teraz strzelają do nas moi koledzy. Wojujemy przeciw sobie. Tylko ja u siebie, a oni za pieniądze. I oni robią bardzo niedobrze – tłumaczy mi powoli. – Ja jestem tysiąc kilometrów od domu. Jeśli nie damy im odporu tutaj, przyjdą do Kijowa, do mnie do domu i do was, do Łukowa, do Polski. A w końcu i do ciebie do Warszawy. Potrzebne ci to? Nie!

Znów pociski walą w słup.

– Spokojnie, mówię, że idzie górą. A w Łukowie jest jeszcze wujek... – przypomina sobie Jarosław.

Słońce jest coraz niżej. Patrzę na Jarosława w waciaku i „malowanego” Jurka. Ciekawe, jak Jurko będzie wyglądał za miesiąc? Czy powie, że to „święta wojna”? Czy zacznie myśleć o niej jak o zadaniu, które wykonuje się w rytm monotonnych strzałów. Rozróżniając te, co „idą górą”, i te, które mogą wwiercić się pod kamizelkę. Ci z rosyjskiej 76. Dywizji potrafią przecież walczyć.

Nawet nie zdążyłem z Jurkiem dobrze porozmawiać. Nie wspomniałem mu, że – jestem niemal pewny – widzieliśmy się kiedyś na Majdanie w Kijowie.

Majdan. Romantyczna rewolucja. Kiedy to było? Przed wiekami? Miała dać Ukrainie nowy impuls, reformy, skok do normalności. Przez wojnę wszystko zahamowało. Ta wojna wybuchła wyjątkowo nie w porę. Ale przecież żadna nie wybucha w porę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2014