Co nam pływa w kieliszku

W Polsce spożycie alkoholu na głowę nie należy do najwyższych w Europie. A mimo to najważniejsze pytanie o picie wciąż brzmi u nas: „ile?”, a nie – „po co?”.

19.08.2019

Czyta się kilka minut

 / WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER
/ WOJCIECH STRÓŻYK / REPORTER

Niedawno skończyłem trzydzieści lat. Szkołę – kilkanaście lat temu. Jestem mężczyzną. Mieszkam na wsi lub w małym mieście, zwykle już z własną rodziną. Nigdy nie głodowaliśmy, nasz status materialny uległ nawet w ostatnich latach zauważalnej poprawie, ale domowy budżet właściwie co miesiąc spinamy praktycznie na zero. Nie mam też wyraźnych poglądów politycznych, choć obyczajowo bliżej mi do tych, dla których rodzina to chłop i baba, a nie jakieś tęczowe dyrdymały.

Jeszcze słowo o naszym domowym bud­żecie, bo jest w nim pozycja, która dla mnie ma kluczowe znaczenie. To alkohol. W zeszłym roku co miesiąc wydawałem na niego średnio 362 zł. Rocznie – ponad 4,3 tys. zł. Wystarczyłoby na przykład na zakup luksusowej polisy na życie, ale nie znam nikogo, kto by taką miał. Nie mam też wielu takich znajomych, którzy w drodze do roboty nie zaglądają do monopolowego po „małpkę” lub ćwiartkę z czymś mocniejszym, a wieczorem nie chcą odpocząć przed telewizorem, sącząc piwko. Albo i trzy.

Poznajmy się – jestem jednym z tych 17 proc. Polaków, którzy co roku kupują blisko 70 proc. alkoholu sprzedawanego w sklepach w całym kraju. W przyszłym roku będą mistrzostwa Europy w piłce nożnej, pewnie więc zostawię w monopolowych więcej. Oszczędzać to można na wakacjach lub remoncie domu, a nie na piwie po 2–3 zł za puszkę. Nie kalkuluje się, jak to mówią.

Alkohol zajmuje w moim życiu zbyt wiele miejsca? Bzdura. Traktuję go w sumie jak powietrze. Ono też jest wszędzie.

W czterech ścianach

Czysta wódka, cały stół w ogórkach, ­browar i gorzka żołądkowa.
Ja zostaję tu do jutra.
To tradycja narodowa jak pieprzony karp i kutia.
Smirnof, Bols i Lodowa w naszej krwi
jak Kuruniowska.

(Pezet/Noon, „Szósty zmysł”, 2004)

Do powyższego portretu stałego klienta sklepu monopolowego w Polsce trzeba dodać jeszcze jeden pozornie nieistotny, ale bardzo ważny element. W odróżnieniu od nacji południowych – i podobnie jak większość mieszkańców Europy Północnej – pijemy wciąż głównie w domowym zaciszu, w czym bez wątpienia pomaga gęsta sieć ponad 250 tys. punktów sprzedaży alkoholu (więcej na ten temat w wywiadzie na kolejnych stronach). W badaniu CBOS aż 75 proc. ankietowanych jako miejsce, gdzie najbardziej lubi pić, wskazywało właśnie swój dom. Tymczasem pierwsze badanie różnic kultury picia alkoholu, przeprowadzone trzy lata temu w 19 krajach Europy, udowodniło, że ten kameralny model konsumpcji, na pierwszy rzut oka mniej dotkliwy dla społeczeństwa, paradoksalnie, niesie ze sobą zwiększone ryzyko powstania okołoalkoholowych patologii. Odsetek osób przyznających się do picia w sposób ryzykowny (co najmniej trzy – cztery porcje wybranego napoju przy każdej nadarzającej się okazji, przy założeniu, że takowe okazje trafiają się raz na tydzień) wahał się we wspomnianym badaniu od 10 proc. dla Włoch aż do 60 proc. dla Wielkiej Brytanii, Litwy i krajów nordyckich. Polska znalazła się w tym zestawieniu niebezpiecznie blisko liderów, z odsetkiem ryzykownie pijących na poziomie 40 proc.

Sposób, w jaki spożywamy alkohol, jest więc zarazem jednym z głównych powodów wzrostu jego konsumpcji, obserwowanego w Polsce właściwie bez przerw już od połowy lat 90. W domowym zaciszu, w towarzystwie krewnych lub przyjaciół, piciu po prostu przestają towarzyszyć bezpieczniki społecznej kontroli, wstydu i odpowiedzialności. Łatwiejsze staje się także przenoszenie zwyczajów konsumpcyjnych z pokolenia na pokolenie. Wśród ryzykownie pijących Polaków jedynie 20 proc. nie mieszkało w dzieciństwie w domu, w którym także pito systematycznie alkohol.

W głośnej „Antropologii codzienności” prof. Roch Sulima stawia tezę, że libacje alkoholowe nadal stanowią w Polsce narzędzie służące „wyzwalaniu i wzbogacaniu grupowych ekspresji”. Wspólne picie to z pewnością rytuał i doświadczenie zbiorowe. Taka obserwacja nie wyczerpuje jednak odpowiedzi na kluczowe pytanie: czego w epoce, która zdaje się mieć konsumpcyjną ofertę na każdą okazję, szukamy po staremu na dnie kieliszka?

Ulga w procentach

I właściwie kto wódki nie pije,
ten jest wywrotowcem, tak
Świadomie uszczuplającym dochody
państwa – bezideowcem.

(Kazik Staszewski, „Cztery pokoje”, 2000)

Kiedy na początku 2012 r. to pytanie zadał Polakom TNS OBOP, aż 68 proc. ankietowanych wskazało na chęć odreagowania codziennego stresu. Być może należałoby połączyć tamte wyniki z obserwacjami późniejszego badania ADP „The Workforce View in Europe 2017”, z którego wynikało, że 22 proc. Polaków codziennie doświadcza stresu w miejscu pracy. Tak wysokiego odsetka osób, którym praca kojarzy się z napięciem psychicznym, badacze nie odnotowali w żadnym z krajów Europy (w Hiszpanii, która zamykała ranking, stres towarzyszył w pracy zaledwie co dziesiątemu zatrudnionemu). A przecież gdy powstawał ten ostatni raport, polski rynek pracy wychodził już z ponaddwudziestoletnich mroków bezrobocia, sięgającego w niektórych momentach i regionach kraju nawet 40 proc.

Systematyczny wzrost spożycia alkoholu można więc uznać za jeszcze jedną pozycję w narodowym rachunku transformacji ustrojowej, ślad zbiorowej terapii przeprowadzanej domowymi sposobami przez Polaków przeżywających ciężko konfrontację z gospodarką wolnorynkową. Badania prowadzone w latach 90. przez Elżbietę Tarkowską pokazały, że dla osób wykluczonych ekonomicznie alkohol stanowił podstawowe lekarstwo na poczucie zawieszenia między życiem, które już odeszło (likwidacja zakładu pracy), a nieznaną jeszcze przyszłością. W mniej uderzeniowej dawce mógłby rzeczywiście stanowić narzędzie do radzenia sobie z codziennymi troskami mniejszego kalibru.

Drugą najczęściej podawaną przyczyną sięgania po kieliszek w badaniu TNS OBOP były względy towarzyskie i obyczajowe. Aż 18 proc. ankietowanych czuło ze strony znajomych i przyjaciół presję, która zmuszała ich do picia. Co dziesiąty badany nie wyobrażał sobie urodzin bez alkoholu, a 6 proc. odnotowało identyczne oczekiwania także w związku z imieninami. Bez względu na to, czy spotykaliśmy się ze znajomymi i przyjaciółmi (52 proc. respondentów), czy z najbliższą rodziną (29 proc.) lub dalszymi krewnymi (26 proc.) – wszędzie dało się zaobserwować oczekiwanie, że do kompanii dołączy także alkohol.

Dr Jacek Moskalewicz, kierownik zespołu badań nad alkoholizmem w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, powszechną obecność alkoholu w codziennych rytuałach Polaków wiąże po prostu z jego widocznością na polskich ulicach. W wielu sklepach spożywczych wódka, piwo i wino sąsiadują na półkach z produktami pierwszej potrzeby. W niedziele niehandlowe pracują stacje benzynowe i niektóre małe sklepy osiedlowe, w których asortyment alkoholi zwykle znacznie przewyższa wybór pieczywa czy nabiału. Obecność reklam producentów piwa nie budzi zastrzeżeń już nie tylko w telewizji, ale także podczas wydarzeń sportowych, koncertów i innych imprez masowych. W rezultacie zanika, jak mówi badacz, także konsensus co do tego, że użycie alkoholu podlega szczególnym normom społecznym, zbędnym przy konsumpcji innych dóbr spożywczych. Tymczasem w naszej kulturze wyłączono prawie wszystkie te normy, zauważa dr Moskalewicz.

– Chociaż coraz mniej pije się w pracy oraz za kierownicą. Jest poprawa – dodaje.

W badaniu ARC Rynek i Opinia sprzed trzech lat aż 93 proc. ankietowanych potępiło siadanie za kierownicą w stanie po spożyciu. Zmianę społecznego klimatu wokół jazdy po pijanemu widać jeszcze lepiej w policyjnych statystykach, w których w latach 2004-18 liczba wypadków drogowych spowodowanych przez nietrzeźwych kierowców spadła z 3888 do 2134 – czyli o nieco ponad 45 proc. W tym samym okresie łączna liczba wypadków na polskich drogach zmniejszyła się tylko o 38,1 proc.

We wspomnianym badaniu 87 proc. ankietowanych kategorycznie potępiło także picie podczas ciąży, a 90 proc. nie podobało się łączenie alkoholu z opieką nad dziećmi. Niestety, nie widać tej zmiany w statystykach medycznych, które rokrocznie notują mniej więcej stałą liczbę noworodków z alkoholowym zespołem płodowym (FAS).

Klub opojów i ożralców

Jeżeli nie wypijający kielicha swego,
broniąc się od dolewki sąsiada, wyniósł go
w górę albo za siebie uchylił, pachołek
na to czatujący sprawnie mu go dolał;
jeżeli skrył go pod stół, toż samo zrobił mu siedzący pod stołem służka.

(Jędrzej Kitowicz, „Opis obyczajów” , koniec XVII w.)

Wspomniany zanik norm społecznych kierujących spożyciem alkoholu, rzecz jasna, nie zaczął się w Polsce dopiero po 1989 r. W gruncie rzeczy można nawet pokusić się o pytanie, czy korpus takich norm zdołał się kiedykolwiek wykrystalizować i upowszechnić na ziemiach polskich. Pierwszy polski wiersz, „O zachowaniu się przy stole” przypisywany Przec­ławowi Słocie, milczy wprawdzie o pijaństwie, ale był to zapewne zabieg edukacyjny zgodny z duchem epoki, która w trzeźwości widziała jeden z warunków zbawienia. Bliższe tamtej rzeczywistości są raczej opowieści kronikarzy. Wincenty Kadłubek pisał, że „nałóg biesiadowania nieprzyjacielem jest cnotliwości”, ale jako dowód przytaczał historię Kazimierza Sprawiedliwego, abstynenta, który urządzał pijatyki, po pierwsze, „aby z odurzonych umysłów innych ludzi dowiedzieć się, jakich zalet jemu samemu brakuje. Po wtóre, aby poznać sądy innych o sobie. Po trzecie, aby od spojonych gości potajemnie wydostać knowania przeciw sobie, których nie może wydobyć od trzeźwych”.

Kroniki i życiorysy polskich władców i wielmożów spływają alkoholem, choć trzeba uczciwie zaznaczyć, że w stopniu co najmniej takim samym jak dzieje innych domów panujących. Władysław Jagiełło był abstynentem, podobnie jak jego najmłodszy syn Kazimierz Jagiellończyk, który w dodatku – jak pisał szczerze tym zdumiony kronikarz Marcin Bielski – „w łaźnicy się rad często myjał”.


CZYTAJ TAKŻE

KRZYSZTOF BRZÓZKA, były dyrektor Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych: Jeśli chodzi o alkohol, jesteśmy w tym samym miejscu, w którym przemysł tytoniowy był w latach 70. Kowboj w reklamie jeszcze się uśmiecha z petem w zębach, ale producenci już wiedzą, jakie szkody ich wyroby wyrządzają konsumentom.


Inni Jagiellonowie za kołnierz jednak nie wylewali. Jan Olbracht, któremu „wyginęła szlachta” podczas nieudanej ekspedycji mołdawskiej, po powrocie do Krakowa oddawał się nocnym rajdom po mieście, podczas których z lubością wszczynał burdy. Podczas jednej z takich pijackich eskapad władca „trafił na jakieś pachołki pijane”, czego efektem były – co zafascynowany Reformacją Bielski odnotował zapewne ku przestrodze – liczne rany cięte na królewskiej twarzy.

Jeśli wierzyć innemu kronikarzowi, Marcinowi Kromerowi, alkoholizm toczył również kardynała Fryderyka Jagiellończyka, który nie stronił od tęgich libacji w towarzystwie dam wątpliwej konduity, aż „w plugawej nieczystości gnijąc i mitrężąc, nawet chorobą france złamany umarł”. Zygmunt Stary sam pił z rzadka, ale innym nie wzbraniał; na Wawelu działał nawet półformalny „klub opojów i ożralców”, którego wyczyny król śledził z rozbawieniem. Jeden z jego członków, Korybut Kosztyrski, wypracował oryginalne rozwinięcie nauki antycznych epikurejczyków, w którym ataraksję udało mu się zastąpić alkoholem.

Czas gorzałki

Najczęściej pito wówczas piwo, rzadziej – wino. Upowszechnienie mocnego alkoholu przyniósł dopiero kryzys ekonomiczny, który rozszalał się w Rzeczypospolitej po wojnie trzydziestoletniej. W realiach powojennej Europy gospodarka folwarków szlacheckich, oparta na eksporcie zboża, natrafiła na poważne trudności. Plantatorzy pozostali z nadwyżkami w spichrzach i szybko doszli do wniosku, że najkrótsze wyjście z tych problemów prowadzi przez gorzelnię. Jeszcze w pierwszej połowie XVII wieku w Wielkopolsce jedna destylarnia przypadała średnio na ponad 50 wsi. Sto lat później gorzelnia działała już w co dziesiątej wiosce, a pod koniec istnienia Rzeczypospolitej jedna przypadała na 6–7 wsi. Mocna, czasem nawet 80-procentowa, gorzałka była po prostu łatwiejsza w przechowywaniu od niepasteryzowanego piwa, gwarantowała też producentom wyższą marżę na każdym kilogramie zboża wykorzystanego do produkcji. Nic dziwnego, że już pod koniec XVII wieku alkohol na ziemiach polskich po raz pierwszy stał się wyznacznikiem statusu społecznego. Szlachta piła nadal piwo oraz wino i coraz częściej zaglądała do butelek z wódką (wtedy właśnie to słowo, znane polszczyźnie mniej więcej od czasów Kazimierza Wielkiego, zacznie zastępować „okowitę” i „gorzałkę”). Chłopi upijali się natomiast już niemal wyłącznie powszechne dostępną i tanią wódką, która szybciej dawała też upragnione poczucie odurzenia.

XIX wiek przyniósł na ziemie polskie także kartofle, co jeszcze bardziej obniżyło koszty produkcji mocnych destylatów. W połowie stulecia na terenie zaboru rosyjskiego spożycie czystego alkoholu na głowę oficjalnie wynosiło 12 litrów rocznie, ale sami carscy urzędnicy szacowali jego rzeczywisty poziom na około 38 litrów rocznie na osobę! Generał Iwan Paskiewicz, pogromca powstania listopadowego, w 1844 r. zwrócił się nawet do cara o ukaz ograniczający swobodę produkcji alkoholu; zmusiły go do tego kolejne raporty lekarzy o tragicznej kondycji zdrowotnej rekrutów z terenu zaboru. Tamta ingerencja władcy i późniejsze restrykcje sprawiły, że mieszkańcy ziem polskich pod zaborem rosyjskim weszli w XX wiek w stanie względnej trzeźwości (ok. 2 litrów czystego alkoholu na głowę).

Polska w epoce międzywojennej nie miała większych kłopotów z alkoholizmem – choć bardziej za sprawą problemów gospodarczych niż z trzeźwościowego wyboru. Dżina polskiego alkoholizmu wypuścili z butelki dopiero Niemcy, nie żałując alkoholu okupowanym ziemiom. Szarzyzna 45 lat PRL-u dopełniła dzieła wojennego zniszczenia.

Zbożowa kawa, smalec, chleb
Salceson czasem, kiedy jest
(...)
Przez osiem godzin praca wre
Jak z bicza strzelił minął dzień
Już w domu siedzi przed ekranem
Na stole flaszka z marcepanem
Dziś chłopcy grają ważny mecz
Przez cały czas w ataku nasi,
A niech to szlag. Znów nie ma bramki
I szlus – nie udał rewanż się.

(Edward Stachura, „Piosenka robotnika rannej zmiany”)

Czym uraczyłby się dzisiaj w drodze do pracy bohater piosenki Stachury? Pewną sugestią mogą być statystyki sprzedaży alkoholu, z których wynika, że Polacy każdego dnia kupują dziś ponad 2,7 mln stumililitrowych „małpek” zawierających zwykle kolorową wódkę, której nie trzeba niczym zagryzać. Co trzecia znika z półki sklepowej między godziną 6 a 9 rano. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Historyk starożytności, który od badań nad dziejami społeczno–gospodarczymi miast południa Italii przeszedł do studiów nad mechanizmami globalizacji. Interesuje się zwłaszcza relacjami ekonomicznymi tzw. Zachodu i Azji oraz wpływem globalizacji na życie… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2019