Brzmienie ciszy

Po dwóch skrzypkach, studencie z gitarą, zespole ludowym w strojach regionalnych i człowieku-orkiestrze, których jakoś przeżyłam, bo byli krótkoterminowi, pojawiło się romskie dziecko z harmonią i pluszowym misiem. A po nim ta osoba...

21.04.2009

Czyta się kilka minut

Nie mam złudzeń: tu, na Wiślną, znów przyjdą muzykanci /fot. Grażyna Makara /
Nie mam złudzeń: tu, na Wiślną, znów przyjdą muzykanci /fot. Grażyna Makara /

Gustaw Herling-Grudziński w "Wariacjach na temat ciemności" uznał, że najpewniejszym remedium na zło jest samotność. Dopełnieniem tej aksjologicznej diagnozy mógłby być wniosek włoskiego terapeuty Valerio Albisettiego, że samotność istnieje, o ile towarzyszy jej cisza. Tak, by być dobrym, potrzebuję ciszy - zrozumiałam to pewnego sobotniego wieczoru, kiedy o mały włos nie popełniłam zbrodni w afekcie.

***

Na to, że podnajmujący obok mnie mieszkanie student urządza sobie urodziny raz na miesiąc, sprowadzając chyba połowę uczelni; że ciszę nocną co jakiś czas przecina jazgot psa sąsiadów, wyprowadzanego na spacer o nieprzewidywalnych porach; że jadąc tramwajem do pracy, narażona jestem na wymyślną kakofonię telefonów i młodzież słuchającą mp3 na cały regulator - muszę się godzić i godzę się, bo jak twierdzi Dostojewski: "Człowiek jest podły i do wszystkiego przywyka". Ale moja podłość ma swoje granice i poznaję je w redakcji wraz z nadchodzącą wiosną i otwieraniem okien.

Redakcja, gdzie wszyscy tkwią nosami w ekranach komputerów, z przerwami na kolegia i zjedzenie czegoś na mieście, powinna być - zdawałoby się - najcichszym miejscem pod słońcem, bo tu człowiek, owszem, pracuje nad słowem - ale słowem pisanym. Otóż nic bardziej błędnego. Wiem coś o tym, bo pracuję tutaj jako korektorka.

Od strony gabinetu naczelnego i sekretariatu, których okna wychodzą na podwórze kurii, dobiega głos ludzi dobrej woli, pragnących podzielić się z kardynałem Dobrą Nowiną. A więc w zimie anieli grają, króle witają, zaś wiosną, jak wsiądą do "Barki", tak płyną nią do pierwszych śniegów, zwierając jeszcze szeregi w okresach rocznic, szczególnie papieskich. Ale to nie mój problem, bo to nie moje okna.

***

Korekta siedzi w kantorku po drugiej stronie kamienicy. Czyta teksty, skupić się na nich musi, a tu za oknem, wychodzącym wprost na ulicę Wiślną, którą przepływa tłum zmierzających do Rynku Głównego, rozsiada się grajek z instrumentem: harmonia, bęben, grzebień, harmonijka ustna, gitara, mandolina, trąbka, skrzypce, klarnet, folia po paczce papierosów. Uderzający brak inwencji w zakresie repertuaru, nie mówiąc już o zdolnościach muzycznych.

Grajek siada na ulicy i rzępoli do przechodniów, którzy są, jak sama nazwa wskazuje - przechodni. Wpada im do ucha co najwyżej kilka dźwięków, w odruchu obronnym rzucają do kapelusza grosik, po czym idą dalej w poczuciu szczęścia, że spełnili chrześcijański obowiązek i dłużej tego wysłuchiwać nie muszą.

A ja muszę! Bo jestem wyżej, na pierwszym piętrze, statycznie uwięziona w kantorku.

W zeszłym roku, gdy tylko zeszły śniegi, rozpoczął się wysyp muzykantów. Po dwóch skrzypkach, studencie z gitarą, zespole ludowym w strojach regionalnych i człowieku-

-orkiestrze, których jeszcze jakoś przeżyłam, bo byli krótkoterminowi, pojawiło się romskie dziecko, lat około dziesięciu, z harmonią i pluszowym misiem. Dziecko miało grać, miś miał wzbudzać litość. Owszem, pluszakowi jakoś to wychodziło, dziecku dużo gorzej. Przyciskało paluszkami klawisze, sądząc, że i tak z harmonii wydobywa się muzyka, bo przecież po to harmonia jest. A przechodzień tylko przechodzi - w ucho wpadnie mu jedna nuta, spojrzy na dziecko romskie, spojrzy na misia i grosza nie poskąpi, bo jakże tu poskąpić dziecku i temu misiu.

Potworna kakofonia trwała i trwała, a ja zaciskałam pięści, zatykałam uszy, zgrzytałam zębami. I już wychodziłam z kantorka, i już kierowałam się na schody, i już prawie że witałam się z gąską, kiedy nad dzieciakiem wyrósł jak spod ziemi strażnik miejski, zrobił takie "a sio!", no i dziecko uciekło.

Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Przyszło dziecko, harmonia i miś. Lecz tym razem już nie byłam taka głupia. Po paru pierwszych dźwiękach otworzyłam na oścież okno i krzyknęłam: - A sio!

I co? No i dziecko pokazało mi fucka.

***

Potem pojawiła się osoba nieokreślonego rodzaju, bo równie dobrze mogła być mężczyzną, kobietą, jak i aniołem bez wykształconych cech płciowych. Osoba siadała na ławce z takim dziecięcym plastykowym fortepianikiem i naciskała klawisze dokładnie z tym samym zapałem co romskie dziecko. Była niezłomna - deszcz czy zawierucha - siedziała i rzępoliła po kilka godzin dziennie. Przetrzymała wszystko: zmiany temperatur, wilgotności powietrza, zmianę rządu i numerację RP, a nawet exposé premiera - tyle że fortepianik nie wytrzymał. Wysłużył się jak stara szkapa, oniemiał, więc po paru miesiącach osoba przeszła na harmonijkę ustną.

I tu nastąpił zaskakujący zwrot akcji. Osoba nauczyła się na harmonijce grać "Pszczółkę Maję", co okazało się być dla słuchaczy znacznie gorszą katuszą od dźwięków na chybił trafił. Bo kakofonia bez logicznego zamysłu od pewnego momentu znieczulała, prawie przestawałam ją słyszeć. Zaś linia melodyczna tłukła się po głowie, tym bardziej że nie zawsze była konsekwentna. Nawet budząc się w nocy, słyszałam: "Tę pszczółkę, którą tu widzicie, zowią Maja...". Pszczółka zagnieździła się w mojej głowie, pyłek z kwiatów zbierała, miód robiła i bzyczała na okrągło. W głowie miałam ul. Po kolejnym miesiącu pasiekę. Tkwiący we mnie bies zaczął marzyć o wyrwaniu nóżek i skrzydełek wszystkim pszczółkom świata. Na dodatek zobaczyłam przez okno, jak mój osobisty naczelny po wyjściu z redakcji daje pieniążek na pszczoły.

Byłam zrozpaczona, żądna krwi, gotowa na wszystko.

***

I stało się, co stać się musiało. W sobotę - w wolny od pracy dzień, który zwykle wykorzystuję na spotkania towarzyskie. Właśnie wracałam od koleżanki po kurczaku w panierce, sałatce meksykańskiej, paru lampkach czerwonego wina wytrawnego i potężnej dawce plot na temat znajomych par w podupadających związkach. Pora wieczorowa, odświętna, w filharmonii rozpoczynał się koncert na fortepian z orkiestrą, w teatrze Bagatela grali "Mayday". Nad wejściem migał potężny telebim z reklamą, w sąsiedztwie serwowali kebaby i piwo.

Siedziałam w tramwaju, który zgrzytał leniwie na każdym zakręcie i wlókł się przez Stare Miasto. Rozłożyłam na kolanach gazetę, śledząc tytuły i zdjęcia, kiedy nagle coś mnie tknęło. Podniosłam wzrok, by natychmiast wydać z siebie jęk zranionego zwierzęcia. Tramwaj właśnie stanął na przystanku i wejściem pierwszym, obok motorniczego, do pojazdu wchodziła osoba z harmonijką ustną. Ja siedziałam na końcu, przy wejściu trzecim, ale już nie miałam najmniejszej wątpliwości, co się teraz wydarzy. Patrzyłam spode łba, jak mija kolejnych pasażerów, biletu oczywiście nie podbija, zbliża się i siada dokładnie naprzeciwko mnie. Wbija się błagalnym wzrokiem w moje oczy, instrumentem sięga ust i dwie sekundy później rozlega się w tramwaju: "Tę pszczółkę, którą tu widzicie, zowią Maja...".

Nie zdzierżyłam.

- Od roku - wrzasnęłam - osoba molestuje mnie w pracy!

Wszyscy pasażerowie spojrzeli zaskoczeni, zaś osoba przestała grać.

- A dzisiaj jest sobota, dzień wolny, to osoba musiała mnie dorwać w tramwaju?!

Wszyscy milczeli i patrzyli na mnie w skupieniu. Nigdy nie sądziłam, że tak mogę ogół zainteresować.

- Ale o co chodzi...? - spytała osoba.

- O cholerną pszczółkę, którą osoba mnie gwałci!

- Ja z tego żyję... - wyjęczała osoba z oczami pełnymi łez, miętosząc w palcach harmonijkę.

- Ale ja też chcę żyyyć! - zawyłam tragicznie, chwytając się za szyję, by gest nabrał szekspirowskiego wymiaru.

Pasażerowie patrzyli i milczeli. Mieli kamienne twarze, z których niczego nie można było wyczytać. A ja szykowałam się do skoku, by jako żywo - udusić. Najwyraźniej osoba wyczuła mój zamiar, bo błyskawicznie poderwała się z fotela, odwróciła na pięcie i prężnym krokiem ruszyła na początek pojazdu. Byłam pewna, że naciśnie przycisk przy drzwiach, by te otwarły się na następnym przystanku. Ale nie, osoba zrobiła coś zupełnie innego. Podeszła do kabiny motorniczego, zastukała w szybkę, po czym nachyliła się i coś zaczęła mówić.

Tramwaj nagle ostro zahamował, zgrzytając kołami o torowisko. Wszystkimi szarpnęło do przodu i do tyłu. Z kabiny wyszedł motorniczy i, namierzywszy mnie wzrokiem, wykonał trzy szybkie ruchy, stając w oka mgnieniu nad moją głową.

- Czy pani groziła tej pani? - spytał.

- To jest pani? - zdziwiłam się.

- Proszę pani - wszedł mi w słowo - albo pani natychmiast wysiądzie, albo będę zmuszony wezwać policję.

- Proszę pana?! - spojrzałam całkiem oniemiała.

- Groziła pani! - odezwała się nagle tęga kobieta w czerwonym płaszczu, siedząca dwa fotele dalej. (Zawsze wiedziałam, że czerwień to sama agresja.)

- Tak, tak, groziła tej pani! - przytaknął mężczyzna w niebieskiej kurtce (niebieski - złudna nadzieja!).

Błyskawicznie otaksowałam wzrokiem resztę pasażerów - jeden róż, jedna żółć, coś srebrnego i czerń. Nie miałam szans. Wstałam, minęłam motorniczego, osobę, która ponoć jest panią, i wyszłam z tramwaju. Ale nie mogłam się powstrzymać, bo poczucie żalu, upokorzenia i niesprawiedliwości targały wnętrznościami. W drzwiach odwróciłam się, unosząc dłoń w geście rozpaczy, i ryknęłam:

- Obyście pszczółki Mai do końca swych dni słuchali!

Resztę drogi do domu przebyłam na nogach - jak mówi się w Krakowie. W poniedziałek osoba nie przyszła pod okno. We wtorek też nie. Ani w środę. Przestała przychodzić w ogóle.

Potem była zima, dosyć ostra i śnieżna mimo zapowiedzi globalnego ocieplenia. Ulicą Wiślną przemykali skuleni od mrozu przechodnie, których nawet trąby jerychońskie nie zmusiłyby do podzielenia się groszem. Ale nadeszła wiosna. Koty już zaczęły. Nie mam złudzeń: po nich przyjdą muzykanci.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2009