Wirowanie

Tańczą niezależnie od wieku, grupowo, pośrodku zawsze jest muzyka, bębnowi wtórują pogięte dęciaki, już bardzo zmęczone jazdą od wsi do wsi, ale po co wymieniać, skoro grajkowie dobiegają osiemdziesiątki.

02.11.2011

Czyta się kilka minut

/ fot. Wojciech Nowicki /
/ fot. Wojciech Nowicki /

Rytm podróży jest monotonny. Wystarczy przykleić policzek do szyby, a pejzaż defiluje powoli, jednostajnie. Żyję wtedy na jawie, ale ta jawa jest gdzieś na granicy snu; wkrada się w nią czasem ruch, wirowanie, czasem po prostu taniec, jak tam w Mołdawii na drodze przed urwanym mostem, kiedy w parę rodzin tańczyli ludzie z rękami w górze, klaszcząc, brodząc w tumanach kurzu. Albo inaczej, jak w barze Gnom w Naddniestrzu, kraju, który przecież nie istnieje i choćby dlatego nikt nie powinien w nim kupować kwiatów na targu, myśleć o lepszym samochodzie, w ogóle normalne życie powinno tam być niemożliwe, skoro jest zakazane. Co dopiero taniec, który jest przecież do życia niekonieczny, jest zbędnym ozdobnikiem.

A jednak w Tyraspolu siedziałem przy barowym stoliku, barmance nawet się nie chciało podejść i przetrzeć blatu, choć był brudny i tłusty, patrzyłem, jak na spłachetku przestrzeni wolnej od stolików i krzeseł, bo gości żadnych nie było, sami domownicy, patrzyłem, jak się powoli kołysze dziewczyna w rytm własnego smętku. Balansowała między istnieniem i nieistnieniem, piękna i młoda, wcielenie melancholii, anioł na smutno nawalony, jak wszystkie tu dziewczyny w przykrótkiej spódniczce, na idiotycznie wysokich obcasach, z plastrami, bo ją te buty obcierały. Nogi się jej wykrzywiały, dochodziła pierwsza w nocy, a ona się kiwała, obracała się lekko z rękami skrzyżowanymi z przodu jakby jej było bardzo zimno.

Tańczyła tak dla nikogo, bo w barze było nas tylko kilkoro, jej matka barmanka, ja, jacyś jeszcze ludzie, do których mówiła wujku, ciociu. Zagapieni w telewizor słuchali najnowszych wieści o tym, jak dobrze jest i jak będzie dobrze w przyszłości, oglądali na ekranie ulice, które nawet w ciemnościach mogliby dostrzec z miejsca, gdzie właśnie siedzieli, z baru Gnom; ale oni nic nie widzieli, nawet tej dziewczyny, którą w tańcu prowadził jej najwierniejszy towarzysz, smutek.

Lwów

Kiedyś we Lwowie zdałem sobie sprawę z tego, że ludzie tańczą nie z towarzyskiego obowiązku, ale dla czystej radości. Miasto było wtedy zapuszczone, pamiętam przebijanie się przez ulice. Pojechałem po raz pierwszy od wielu lat, niby wszystko zmienione, a jednak wciąż na torach tramwajowych pasł się koń i motorniczy musiał wysiąść, żeby go odwiązać od palika, a potem przywiązać do drzewa, porządny człowiek był z tego motorniczego. Nawet się nie zdenerwował ani nie zdziwił, tylko zadzwonił i ruszył dalej.

Szczególnie w pobliżu dworca autobusowego wieś wdzierała się do miasta, naprzeciw kamienic zaczynały się pola. Teraz są w tym miejscu bloki, bo miasto rozciąga się o wiele dalej niż parę lat temu. Chwasty nie dziwią, przywykłem do nich, perz wystający spomiędzy płyt chodnikowych nie burzy obrazu miasta. Ale tu było inaczej, po prostu miasto stało, a wioska się wdzierała do niego każdą szparą, pomiędzy blokami ludzie siali zboże, pod oknami mieli ogródki, było lato, a baba opatulona jak na najcięższą zimę prowadziła kozy przez dworzec autobusowy. Ten dworzec przypominał kosmiczny pojazd, tyle że śmierdział moczem, bo kanalizacja nigdy nie była mocnym punktem tego miasta.

Szła kobiecina między autobusami, a razem z nią postępował smród capa, jeden z najcięższych smrodów, jakie znam. Ludzie nawet nie odwracali głów, nikt nie szturchał łokciem sąsiada, siedzieli po prostu i pili piwo, pluli słonecznikiem, taka kobieta i kozi odór to była rzecz najnormalniejsza. A jednak to miasto, wtedy, wdarło się we mnie i zdobyło, choć różnie potem bywało, choć się boczyłem i przysięgałem, że je na zawsze porzucam. Jednak tam jeżdżę nadal, sam sobie wydaję się śmieszny. Jestem jak ci ludzie, których dawno temu poznałem w pewnym ośrodku wypoczynkowym, gdzie powietrze było przeczyste, ale rano i wieczorem wiało obornikiem, bo mieli własną tuczarnię; za to od najwcześniejszego poranka po kolację dawali mięso, i ci ludzie przyjeżdżali tam od dwudziestu lat i nadal nie było im dość kotletów, choć do oglądania mieli tylko trzciny, wodę, średnio ciekawe miasteczko w zasięgu spaceru.

Tak i ja się złapałem na ciągłym powtarzaniu tras, na badaniu siebie samego poprzez już kiedyś dawno poznane ulice, tak spoglądałem na siebie z perspektywy poznanego kiedyś i zastanawiałem się, co się we mnie zmieniło. Zmieniało się niewiele. Aż kiedyś zrozumiałem, że już zmieniło się wszystko, że odwrotu nie ma i choć byłem czujny, to nie zauważyłem momentu przemiany, już leżałem na plecach, przemieniony w zwierzę niższego czy wyższego rzędu, sam nie wiem. Ale to inna historia.

Szedłem więc ulicą Lwowa, Horodotską, gdzieś między Odeską a Wowczka, które pewnie jakoś się inaczej nazywały przed wojną, ale nie bardzo mnie to obchodziło, bo nie na egzekwie przyjechałem, ale żeby się ochlać życiem; był niezbyt późny wieczór, ale ciemności były całkowite, bo miasto nie miało pieniędzy na prąd. Kiedy jest ciemno w tym mieście, to trochę strach, bo koleiny są takie, że to cud doprawdy przeprawić się z jednej strony ulicy na drugą, brnie się po kolana w bruku czarnym, bazaltowym, wyświeconym na lustro.

W barze, jednym z tych przybytków, które od szóstej rano podają na śniadanie kotlety i panierowaną rybę, panował teraz nastrój wieczorny. Mężczyźni w pasiastych koszulach i spodniach zaprasowanych w kant siedzieli przy stolikach z kobietami, pijąc musujące wino i koniak gruziński. Wszystko, świnie, podrabiają, mówili, wszystko, wstydu nie mają. Aż jeden z nich szarpnął swoją dziewczynę, drugi nie chciał być gorszy, one jak syjamskie siostry jednym ruchem wygładziły sukienki na podołku, obciągnęły wstydliwie i podały swoje ciała partnerom, a oni zaczęli kręcić niezdarne figury. Stałem o parę kroków od nich, ale w ciemnościach ulicy i niewidoczny z wnętrza, w innym świecie, patrzyłem, jak się żarzą, wirując, wieczny podglądacz, wiecznie nie stąd. Dwie pary w obramieniu drzwi, o parę schodków powyżej ulicy. Stałem w jazgocie tramwaju, który przemykał w ciemnościach, jakby dzwonieniem, waleniem o szyny chciał uprzedzić, że nadjeżdża. Wszystko to widzę, ale nie mam pojęcia, jaka im grała muzyka.

Kiszyniów

Lata później zobaczyłem podobnie zapatrzonych w siebie, jakby cały świat pozostał za linią mroku. To było w barze, którego nazwy nie pamiętam, nie mam nawet pewności, czy w ogóle miał nazwę, w Kiszyniowie, obok głównego targu, naprzeciw zakładu kamieniarza. Dotąd nie widziałem kamieniarza w środku miasta, ale jakoś mnie to nie dziwi w tym mieście; miał na płocie zamocowaną płytę z twarzą faceta w nieokreślonym wieku, około sześćdziesiątki, pękniętą na pół, od góry do dołu. Taka reklama.

Tutejsze groby, zresztą w tych okolicach właśnie w taki sposób grzebią swoich zmarłych, to zwykle czarna płyta, a na niej z fotograficzną dokładnością wykuty biały rysunek, ze wszystkimi detalami, z łańcuchami, pierścieniami, jak trzeba to i z bronią, żeby było jasne, czy bogacz czy biedak, czy człowiek czynu czy urzędniczyna. W każdym razie naprzeciw zakładu kamieniarza jest bar, właściwie trudno się nawet domyślić baru, bo za dnia widać tylko normalne sklepiki. Pamiętam, że poszedłem kupić przyprawy, bo przez chwilę mieszkaliśmy w Kiszyniowie i trzeba było zorganizować sobie coś na kształt domu, i wszystkie przyprawy, wszystkie kiełbasy w tym sklepie wionęły stęchlizną, sprzedawczynie były po rusku niegrzeczne i wyszedłem.

W głębi, za sklepem, był zakład naprawy samochodów, ale wieczorem zakład się zamykał i wokół samochodów na wpół rozebranych, na wpół pomalowanych, siedzieli klienci. Obsługiwała pulchna kobieta w czerwonej sukience, tkanina tak ją opinała, że nawet metka u majtek była czytelna; chodziła z dzbankiem plastikowym, niebieskim, to był dzban na wino, cóż, że brudny i w ogóle nie bardzo do wina odpowiedni.

Piliśmy więc wino z winnicy jakiegoś wujka właściciela, który siedział wieczorami i liczył kasę, ale w prawdziwym życiu, tak mówił, był poetą, pisarzem, no, w ogóle artystą. Wciskał nam w ręce swoje zdjęcia, jak recytuje, jak pisze, siwy z wąsami obwisłymi, z kucykiem, z tą kobietą w czerwonej sukience w wiecznym uścisku. W drzwiach do lokalu - ale wewnątrz nie było lokalu, tylko smętny kibel po lewej i coś jak kasa dworcowa po prawej, po prostu szyba, a za nią półki z piwem, niewiele ponad to było - więc w tych drzwiach stał facet w rozpiętej koszuli, miał złoty łańcuch, oczywiście, grał na syntezatorze i śpiewał. A wokół samochodów i przed wejściem do knajpy tańczyła matka ze swoim dwuletnim dzieckiem, dziecko się śmiało i ona się śmiała, pobrużdżona, choć jeszcze młoda. Ale tamtej nocy wirowała jak derwisz i była szczęśliwa; jej facet zsuwał się z ławki, ona też miała się za chwilę zsunąć, ale na razie trzymała się jeszcze i niósł się jej śmiech i śmiech jej dziecka. Inni tańczyli, jak popadło, mnie porwała grubaska: w jednej ręce taca, w drugiej ja, dwa-trzy obroty i mnie puściła. Wsunęła się do knajpy po kolejne butelki. Parę ruchów, parę kroków i znów pozostawałem z boku.

Kosowo

Podróże takie właśnie są, chwilę razem i jazda gdzie indziej, z poczuciem, że zostałbym dłużej, powirował z nimi. W Kosowie widywałem tańce, na przykład kiedyś zatrzymaliśmy się w mieścinie, szkoda gadać, nic tam nie było, tylko dworzec autobusowy wielki jak lotnisko i zupełnie pusty, spomiędzy płyt betonowych wyrastało zielsko, patrzyłem na to i wiedziałem, nie domyślałem się, tylko wiedziałem z całą pewnością, że się to obróci w perzynę; jak zresztą cały ten kraj, tak to wyglądało.

Dworzec był wielki, ale ani jeden autobus tu nie stał. Na skraju była budka telefoniczna z wyrwanym telefonem i rozbitym szkłem, i centrum handlowe, ale nie takie, do jakich już przywykliśmy, tylko małomiasteczkowe, klocek z betonu podzielony na małe dziuple. Ksero, fryzjer i solarium, w klatce schodowej fikus, na pierwszym piętrze zakłady bukmacherskie, tylko kantorek pod jarzeniówką i podłoga usłana zmiętym papierem; no i ciuchy najróżniejsze, nie z naszej części świata.

Korytarzami niosło się dudnienie, walenie, z któregoś pomieszczenia wypadali zdyszani młodzi, licealiści na oko, całowali się, palili, chwilę odpoczywali i znów ich pochłaniały któreś drzwi. Otworzyłem, w środku było całkiem ciemno, tylko od okien zasłoniętych czarną kotarą biła lekka poświata. W pomieszczeniu zapach panował wielodniowy, intensywny potu, zapach dymu, już wystygły, i teraz na nowo podgrzewany. Był tam zbity, falujący tłum, ale pośrodku było coś, co ten tłum organizowało, kółko wirujące, w nim drugie, kręcące się w drugą stronę, a w środku jeszcze jedno, ledwie trzyosobowe.

To było jak wielkie seksparty, parowały hormony i ściekały wraz z potem, dziewczyny miały ramiona obnażone i świecące, chłopcy z podniecenia popadali w stupor i podpierali ściany. Ta sala na pierwszym piętrze domu towarowego w małym miasteczku, pomiędzy kawiarenką internetową a pustym fryzjerem, była jak wielka kopulacja w ciemności, z podejrzanym, kalającym zapachem, w atmosferze wyciemnienia i w nieznośnej duchocie. Ale ci w kółkach, niemal przytomni, na przemian młodzi mężczyzny i młode kobiety, wszyscy równie zawzięci i gotowi do czynu, trzymali się przez białe chusteczki wyciągnięte z kieszeni, a jeśli ktoś chusteczki nie miał, to przez papierową serwetkę.

Pora nie ta, myślałem, powinni tu przyjść wieczorem. A oni wirowali, wirowali, nie zważając na nic, nie tykając alkoholu, nawet piwa, pili tylko colę albo wodę, aż wybiła nie wiem która godzina, bo godzina w podróży bywa obojętna, zniknęli wszyscy nagle, po prostu ktoś otworzył drzwi i wyszli jedną ławą. Przed domem towarowym wsiedli do autobusów, które też pojawiły się znienacka i pojechali do swoich wiosek. Do baru nie wszedł już nikt, został tylko silny zapach młodzieńczego potu.

Najtrudniej było zrozumieć ich zajadłość w wirowaniu, która wyglądała na coś zupełnie naturalnego, zajadłość wiejskich ludzi, którym niepotrzebna wielka sztuka. Nie chodzili na kursy, do klubów, nie tańczyli tanga po klubach, po knajpach, jak to widuję we własnym mieście, kiedy zbierają się nocą i są bliscy perfekcji, ale mają do siebie pretensje, kiedy komuś coś nie wyjdzie. Wybuchają o to spory jak przy kartach w mojej rodzinie, kiedy niezdarne zagrania były zjadliwie komentowane.

Sztuka taneczna tych młodych uczniów technikum rolniczego z niewielkiego miasteczka w Kosowie jest zawadiacka i naturalna, oni tłuką te tańce przy różnych okazjach. Pewnie, że różnie im idzie, wśród nich są lepsi i gorsi, ale liczy się siła, szybkość, wrodzony talent. Tańczą niezależnie od wieku, grupowo, widziałem to w innych miasteczkach i wsiach, pośrodku zawsze jest muzyka, dwóch-trzech facetów, jest wielki bęben, bo rytm trzeba wybijać mocno, wtórują bębnowi pogięte dęciaki, już do wymiany, już bardzo zmęczone jazdą od wsi do wsi, od imprezy do imprezy, ale po co wymieniać, skoro grajkowie dobiegają osiemdziesiątki. Nie będzie drugiego życia, a instrument, który mają, starczy im na pierwsze.

Rżną głośno, a jak idzie dobrze, to podejdzie któryś z tancerzy i banknotem pokaże, jaki jest zadowolony, no i że go stać na taki gest, to też jest ważne. Więc grają, a banknoty wylewają im się z kieszonki u marynarki, wystają zza paska, mężczyźni i kobiety nagradzają ich jakby to nie starcy grali na wytartej trawie, tylko dziewczyny tańczyły na rurze, nagradzają ich za piękno i brawurę, nagradzają w geście wielkopańskim. Ludzie tańczą w kilka kół, czasem się łączą, spleceni ramionami tańczą w bok, lewa noga za prawą, wykop, wykrok, do upadłego. Đurđevdan, zwane też Ederlezi, przez cały dzień leje deszcz, a oni się taksują spojrzeniami, łączą się w pary i tańczą.

Tanger, Paryż, Kalkuta

Mogę tak wysiadać na kolejnych przystankach, przesypiam całe dnie, nocami wpatruję się w drogę przez szybę. Liczę słupki przy drodze albo mijane stacje; wysiadam, kiedy trzeba, widzę tam ludzi tańczących, wirujących, nie mają nic lepszego do roboty, a może to dla nich jedyna rozrywka. Czuję, jakbym to ja stał w miejscu skamieniały, a oni się poruszali, jakby to była ich podróż, a nie moja. To jeden z ogłupiających efektów jazdy, bo nie tylko czas się w niej myli, nie tylko kraje, ale i przestrzeń wydaje się nienaruszona, jednolita, jakbym był wielkim posągiem Buddy, a dokoła mnie wirował świat. Ja zastygły, świat pochwycony wirem.

Było tak wszędzie, od kiedy pamiętam. W norach Tangeru spotykałem męskie pary, które siedziały znudzone, bez szans na trzeźwy romans, siedzące całymi dniami, pijące powoli. Z tańcem wszyscy czekali do nocy. Zmrok to była zresztą powszechna godzina bezwstydu, jakby się kończyła godzina policyjna, wtedy alkohol zwyciężał również w zwykłych spelunach, parę kieliszków wina z Meknesu, zawsze w całkowitych ciemnościach, za kotarami, i już. Starzy homoseksualiści obejmowali się delikatnie, tańczyli bez muzyki, w rytm doniesień ze świata, bo w knajpie był tylko telewizor.

W knajpach dla pijaków hetero wszyscy ruszali do jedynej kobiety, damy po sześćdziesiątce, wyzywająco ubranej. Kupowali jej wino, którego nie piła, barman oddawał jej połowę ceny, i zabierali na parkiet. Stała drepcząc, jak lunatyczka, oni podrygiwali, może z nadzieją na coś, a może i nie. Powtarzali prastare gesty, po prostu, gesty konieczne, żeby się spełniły wyobrażenia.

Kipiało tak w knajpach, a zaczynem wirowania było picie i pożądanie, oficjalnie źle widziane, w rzeczywistości od ulicy ledwie oddzielone kotarą, dla wszystkich widoczne i oczywiste.

Podobnie, pamiętam, lata wcześniej, w bistrach przy Saint-Denis w Paryżu, gdzie królowali Murzyni ze szklanym wzrokiem, co wieczór tak samo pijani, tani wyrobnicy. I tak pili codziennie, więc taniec to była dodana przyjemność, darmowa.

Gdzie się nie zjawię, nieruchomy, widzę ludzi pragnących zabawy, patrzę na podesty do tańca w parku w upadłych miastach Ukrainy, widzę ludzi wirujących zimą, do muzyki z megafonów, widzę lud Kalkuty, gotów na zwycięstwo w pucharze krykieta, lud tańczący z pucharem z cynfolii, ale potem była przegrana i puchar zwisał smutno nad ulicą, bezużyteczny.

I po to jadę, tłumaczyłem sobie, nigdy nie widziałem dotąd, żeby tak wyglądał taniec, ani tego tańca godowego przez białą serwetkę na pierwszym piętrze domu towarowego, ani pełnego życia kręcenia się w bistro na ciemnej ulicy, z muzyką zagłuszaną przez jazgot tramwaju. Niczego takiego nie widziałem, jeżdżę właśnie po to, jeździć muszę, żeby zobaczyć.

Wojciech Nowicki jest pisarzem, krytykiem kulinarnym i fotografikiem. Finalista nagrody Literackiej Nike w 2011 roku za książkę "Dno oka", na którą złożyły się teksty publikowane na łamach "Tygodnika Powszechnego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2011