Przywracacze harmonii

Gdy wydawało się, że polska harmonia odejdzie w zapomnienie, grupa entuzjastów z Lublina ruszyła jej na ratunek.

07.07.2014

Czyta się kilka minut

Bartłomiej Stańczyk, inżynier robotyk i akordeonista, w swojej pracowni / Fot. Marta Zgierska i Maciej Rukasz / AGENCJA BLOWUP
Bartłomiej Stańczyk, inżynier robotyk i akordeonista, w swojej pracowni / Fot. Marta Zgierska i Maciej Rukasz / AGENCJA BLOWUP

Trudno w to uwierzyć, ale kiedyś wypierała skrzypce. Nie tylko na wsiach. W samej Warszawie przed wojną znajdowały się co najmniej 54 spore zakłady, w których produkowano ten instrument – polską harmonię. A przecież nie był on ani łatwy w konstrukcji, ani tani. Jak podaje dr Olga Siejna, w owych czasach kosztował równowartość konia albo krowy. Dziś jednak niemal całkiem o nim zapomnieliśmy, a na kilkudziesięciu zachowanych egzemplarzach gra kilkunastu mistrzów. Zazwyczaj artystów w podeszłym wieku. W najbliższych latach polska harmonia powinna zatem umrzeć. Na szczęście grupa zapaleńców z Lublina nie chce na to pozwolić.

Dane o dostępności instrumentu mogą wywołać słuszne zdziwienie, należy więc zaznaczyć, że harmonia i akordeon nie są pojęciami tożsamymi. Sami konstruktorzy przyznają, że ich rozróżnienie jest kwestią sporną. Na podstawie wywiadów z tradycyjnymi muzykami, badań i codziennej praktyki założyli oni jednak, że akordeon to idiofon, który po stronie melodycznej posiada klawiaturę fortepianową, a harmonia – guziki lub klawisze ułożone w porządku diatonicznym lub chromatycznym. Inna budowa determinuje też inne strojenie.

W Lublinie nie mogą jednak poprzestawać na strojeniu, bo trafiające do nich harmonie są zazwyczaj w opłakanym stanie. Dlatego też w peryferyjnej dzielnicy miasta, w niepozornym jednorodzinnym sześcianie pasjonaci tego instrumentu muszą toczyć nierówny bój, wcielając się w role serwisantów, mechaników i konstruktorów. Przewodzi im Bartłomiej Stańczyk – wykładający w Monachium inżynier robotyki i akordeonista. Prowadzona przez niego firma łączy w sobie rzemieślniczy cech, zakład mechaniczny i futurystyczne laboratorium. Nie ma w tym cienia przesady. Gdy w jednym z pokojów wita mnie ogromne ramię robota, zastanawiam się nawet, czy w Lublinie pracują nad budową harmonii czy harmonisty.

Fizyka bez końca

Bartłomiej Stańczyk zainteresował się tematem ze względów prywatnych i całkiem praktycznych: – Nikt nie chciał naprawić harmonii, na której bardzo chciałem grać, więc pomyślałem, że spróbuję to zrobić samemu.

Miał do dyspozycji liczne laboratoria oraz analityczny umysł. Wkroczył więc w fazę pomiarów, studiów i pogłębionej lektury. Pomagał mu fakt, że – jak przyznaje – w Niemczech mierzy się absolutnie wszystko, więc wypytujący o harmonię doktor robotyki jakoś nikogo nie dziwił. Tym bardziej, że (w przeciwieństwie do Polski) u naszych zachodnich sąsiadów nie jest to wiedza tajemna. W Niemczech przez lata działało technikum, w którym uczono tego trudnego fachu.

Angażując się w badania, lubelski akordeonista trafił w końcu na niemiecką firmę, rezydującą we włoskim Castelfidardo – światowej mekce harmonistów. Dzięki tej współpracy zdobył doświadczenie, które pozwoliło mu skonstruować swoją pierwszą harmonię polską.

– Przeprowadziliśmy wywiady z wytwórcami, sporządziliśmy dokumentację techniczną i ostatecznie udało nam się zrealizować nasze założenia – wspomina Stańczyk. – Spróbowaliśmy uchwycić to odchodzące know-how i zbudować instrument, który działa. Jest to tylko jedna sztuka, a przecież chcielibyśmy, żeby ludzie na tym grali, musimy więc produkować ich znacznie więcej. To jest kolejny krok: od prototypu do produktu. Gdybyśmy chcieli stworzyć drugą taką harmonię, ktoś znów musiałby oddać temu instrumentowi pół roku życia.

W cieniu wielkiej polityki

Sześć miesięcy to okres podobny do tego, w jakim swoje instrumenty konstruowali powojenni mistrzowie. Szybko jednak przestali. Nie mieli wyjścia.

– Po wojnie wszystko zostało upaństwowione, a każda prywatna inicjatywa była ostro tępiona – tłumaczy Stańczyk. – Jeden z organmistrzów (tak lubią się nazywać) opowiadał, że ktoś go zakablował, bo zrobił sobie piłę z młynka do kawy. Zaraz przyszło paru panów i zapytało, czy mu się aby fabryczki nie zachciewa. Dlatego po wojnie tych harmonii stworzono bardzo niewiele.

Oczywiście takie instrumenty mogłyby powstawać w państwowych fabrykach, ale tak się nie stało. Muzykanci znówznaleźli się w cieniu wielkiej polityki.

– Istniało wówczas coś takiego jak Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, gdzie podjęto decyzję, że w NRD będzie się produkować akordeony, a w Polsce – harmonijki ustne. Ta decyzja zmieniła się dopiero w latach 70., kiedy powstała ogromna fabryka z maszynami i częściami na wiele lat do przodu, wypuszczono w niej jednak bardzo mało instrumentów, bo zakład szybko zamknięto.

Do Polski docierały więc jedynie akordeony konstruowane masowo w Saksonii (dokładniej w Klingenthal). Harmonia wypadła z obiegu. Przynajmniej tego oficjalnego – pojedyncze sztuki powstawały w chałupniczych warunkach. Większość z nich nieuchronnie zbliża się dziś do granicy wieku emerytalnego.

Muzykanci na harleyach

– Naprawę harmonii porównałbym do naprawy samochodów historycznych, takich sprzed pierwszej wojny światowej – mówi Stańczyk. – Nie ma żadnej części zamiennej, ani instrukcji serwisowej – otwierasz instrument i okazuje się, że jest inny niż wszystkie, bo przecież nie było żadnej standaryzacji.

Wiele z tych instrumentów rzeczywiście pochodzi sprzed wojny, nierzadko są to też akordeony z własnoręcznie wbudowaną klawiaturą harmonii – przeważnie w opłakanym stanie. W Lublinie nie boją się takich wyzwań – mają do dyspozycji imponujący park maszynowy, doświadczenie i całą masę cierpliwości. To konieczne, bo naprawa potrafi się ciągnąć miesiącami, gdy brakuje guzików i trzeba je po prostu dorobić.

– Zajmujemy się również konstruowaniem instrumentu od strony mechanicznej – tłumaczy szef zakładu. – Wszelkie instrumenty konwertorowe mają bardzo skomplikowany mechanizm lewej ręki, a my się tego nie boimy. Nie odmawiamy. Walczymy do końca. Nawet jeśli czasem trzeba ten mechanizm nie tyle dorobić, co raczej wymyśleć na nowo.

Przy ulicy Hiacyntowej 20 panuje spory ruch. Ze swoimi instrumentami przychodzą najróżniejsi klienci.

– Gdybyśmy zajmowali się organami, to pewnie robilibyśmy je głównie do kościołów i filharmonii – mówi lubelski konstruktor. – Spotykalibyśmy się wtedy z góry określonym gronem klientów. Z akordeonem i harmonią jest inaczej, bo przychodzą muzykanci ludowi, artyści koncertujący z bardzo poważnym repertuarem, uczniowie, a czasem ludzie, dla których instrument stanowi po prostu ważną, rodzinną pamiątkę. Ta grupa jest nie tylko różnorodna, ale też zaskakująco liczna.

– Jest dużo zamówień – przyznaje Dorota Łukasik, która zajmuje się naprawą instrumentów. – Na tyle dużo, że organizujemy zapisy, są kolejki. Przyjeżdżają do nas instrumenty nie tylko z Lubelszczyzny, bo jesteśmy jednym z bardzo niewielu miejsc w Polsce, gdzie można naprawić i nastroić harmonię.

Wieść o inżynierach-pasjonatach, którzy w przerwie od konstruowania robotów głowią się nad archaicznymi konwerterami, rozchodzi się zadziwiająco sprawnie. Dociera czasem do ludzi, których odwiedzin wcale by się w Lublinie nie spodziewali.

– Mieliśmy kiedyś wizytę trzech gentlemanów. Przyjechali na harleyach: wielkie kowbojki, długie włosy, spore brzuchy. Zeszli z tych maszyn, chwycili za harmonie i zaczęli grać oberki – opowiada Łukasik.

Hobby to za mało

Strojenie, naprawa, a nawet zaawansowana rekonstrukcja nie satysfakcjonują Stańczyka i jego pracowników. Zdają sobie sprawę, że w ten sposób mogą ocalić kilka instrumentów, ale nie uratują harmonii. Za sprawą warsztatów i publikacji zwiększają zapewne zainteresowanie tematem, jednak podstawą pozostaje wznowienie produkcji instrumentu. Lublinianie mają już prototyp i dokładną dokumentację – teraz potrzebują oprzyrządowania.

– Przede wszystkim chodzi o narzędzia do gięcia i wycinania konkretnych elementów – tłumaczy inżynier-akordeonista. – Przy pomocy pilnika możemy uzyskać pewne rzeczy w dwa dni, podczas gdy specjalny wykrojnik pozwoliłby nam to zrobić w dziesięć sekund. Musimy go jednak najpierw zaprojektować.

Kilkuletnie prowadzenie serwisu daje jego pracownikom wiedzę o potencjalnych klientach i ich potrzebach. Są dobrej myśli i wierzą, że ich instrumenty cieszyłyby się popularnością. Zwłaszcza te archaiczne, 24-basowe harmonie, o które pytają zarówno ludowi muzykanci, jak i reprezentanci ruchu folkowego.

– Ludzie, którzy się tym interesują, od lat poklepują nas po plecach – mówi Stańczyk. – Chyba trzeba więc dać im szansę, aby mogli nas wesprzeć także w inny sposób. Możemy dalej realizować naszą pasję na zasadzie hobby, ale pozostaje pytanie: czy to ma sens? Wówczas pozwolimy temu instrumentowi umrzeć, a chyba nie warto, prawda?

Miłośnicy harmonii planują już akcję na platformie finansowania społecznościowego. Wyliczyli, że będą potrzebowali około 40–50 tys. złotych. Taka suma pozwoliłaby im nie tylko opracować technologię produkcji, ale również wypuścić krótką serię instrumentów.

Poczynania pasjonatów działających pod wodzą Bartłomieja Stańczyka powinni śledzić nie tylko etnomuzykolodzy i fani polskiego folku. W zasadzie są one w interesie nas wszystkich. Jeśli bowiem zaprowadzenie pokoju i ładu na świecie wydaje się postulatem nazbyt utopijnym, to może warto chociaż przywrócić mu tę harmonię?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2014