Bona – reaktywacja

Chodzą po plotkarskim Rzymie opowieści, że papież nie słucha dietetyków i zajada argentyński deser dulce de leche, który jest swego rodzaju krówką.

22.06.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Wojciech Szatan dla „TP”
/ Fot. Wojciech Szatan dla „TP”

Nie odkrywaj, jeśli droga ci wolność – moje oblicze jest więzieniem miłości” – nabazgrał Leonardo da Vinci na marginesie szkicownika z 1495 r. Jak zwykle z myślami geniusza, różnie da się to rozumieć: w podręczniku estetyki piszą, że to rzeźba wygłasza przestrogę, by jakiś nieprzygotowany na piękno przechodzień nie ściągnął zasłony, jaką posągi okrywano zazwyczaj poza świątecznymi okazjami. Kard. Henri de Lubac, wielki XX-wieczny jezuita i teolog, twierdzi w dzienniku z czasów Soboru, że to raczej medytacja nad twarzą Chrystusa z „Ostatniej wieczerzy”, którą Leonardo właśnie na tych kartach próbował rozrysować.


Rzeźba, która napomina, że nawet pozornie bierne przedmioty mają moc odmiany patrzącego; Chrystus, który wzywa, by przeniknąć wzrokiem zasłonę świata widzialnego i dojrzeć w jego obliczu niewolę miłości wiecznej… Jakie to się wydają przestarzałe sprawy, gdy ludzkość zaprzęgła szczytowe formy potencji wynalazczej do urządzeń ułatwiających permanentne zagapienie się we własne oblicze. Utrwalane po sto razy dziennie aż do zaniku poczucia jakiegokolwiek spotkania ze sobą, człowiekiem, światem w widzianym obrazie. Przy czym nie sam telefon z aparatem jest punktem dojścia dziejowego procesu, ale kij-trzymadło do robienia zdjęć sobie samemu. Selfie-stick.


Handlarze na placu Świętego Piotra poszerzyli asortyment; oprócz krzyżyków i bransoletek z ojcem Pio sprzedają kije oraz akumulatorki do telefonów. Być może widział to z okien następny wielki jezuita, kreśląc 204. paragraf nowej encykliki: „Gdy ludzie stają się autoreferencyjni, to izolują się w swojej świadomości, zwiększają swoją zachłanność. Im bardziej serce danej osoby jest puste, tym bardziej potrzebuje ona rzeczy, które mogłaby kupić, posiadać i konsumować. W tym kontekście nie wydaje się możliwe, aby ktoś zaakceptował granice, jakie wyznacza mu rzeczywistość”.


Nie będę na łamach „Tygodnika” podstawiał żabiej nogi do podkucia, niech mądrzejsi ode mnie pomogą się czytelnikom rozeznać w dokumencie. Ale nawet prosty kucharz bez dyplomu po swojemu rozumie sens papieskiego nauczania o ludzkim pierwiastku kryzysu ekologicznego. Dużo ostatnio rozmawiam z moim kolegą, Włochem o długim kucharskim stażu, który najpierw przez Berlin dotarł za chlebem do Warszawy, potem, co osobliwe, trafił do miłej restauracji przy jednym z żoliborskich placów, która ma w karcie wyłącznie polską, dość tradycyjną kuchnię.


Ta jego obecność z dala od idiomu pizza-pasta-mamma mia, choć mnie cieszy, jest skądinąd smutną konsekwencją rozklekotania się modelu społeczeństwa znieczulanego nakręcającą się konsumpcją, o którym mowa w encyklice „Pochwalony bądź”. W świecie demograficznie schyłkowym, gdzie konsumentów nie przybywa, imperatyw nakręcania wzrostu gospodarczego musiał przez długie lata oznaczać coraz większe spożycie i zużycie, czego dusza zapragnie (lub na co da się namówić). Za wykreowane, wirtualne pieniądze. Bańka finansowa w końcu pękła, skończyła się wieczna niedziela, żaden polityk nie ma odwagi tego powiedzieć, jednak na rynku to widać. Nawet w krajach o zakorzenionej i przebogatej tradycji gastronomicznej ludzie wydają teraz na jedzenie o jedną trzecią czy nawet o połowę mniej. Co nie znaczy, że wychodzą na miasto rzadziej, tyle że jedzą albo drobiazgi (stąd moda na tzw. apericena, czyli przekąski zastępujące kolacje, będące przekleństwem tradycyjnych restauracji), albo byle co ugotowane przez harujących za grosze imigrantów.


I tak po Europie rozlewa się fala niespełnionych włoskich kucharzy i niesprzedanych towarów spożywczych. Nie ma się co dziwić, że premier Renzi dopieszcza Putina i z chęcią przehandlowałby nie jeden, a pięć Donbasów za odblokowanie eksportu mozzarelli. W magazynie warszawskiego dystrybutora makaronów i pomidorów znajduję wielkie opakowania opisane cyrylicą, które nie zdążyły dojechać na wschód. Na krótką metę korzyść jest taka, że można grymasić i grać na dalszy spadek cen. I ściągnąć, skoro są gotowi pracować za polskie stawki, więcej kucharzy, po czym rzucić ich na front schabowych, ozorów i nóżek.


Dobry kucharz tym się różni od tępaka, który w kuchni siedzi przez przypadek albo za karę, że potrafi „akceptować granice, jakie wyznacza mu rzeczywistość”. Zdoła dostrzec, że jego nowi klienci mają inne kubki smakowe i skojarzenia powiązane z dobrym jedzeniem, a nawet polubi ten fakt. Może dzięki temu zacząć z nimi subtelną grę w drobne korekty i sprytnie ukryte innowacje. Nie po to, by Polak zamiast krokietów zaczął jeść sushi, ale by np. polewał je mniej zawiesistym sosem. Nieraz tu o tym pisałem, podobnie śmieje się mój kolega po pierwszych dniach pracy w polskiej kuchni: smarujemy się od środka tłuszczem, jakbyśmy nadal musieli przeżyć srogą zimę okutani jeno w kożuch i wełniane onuce. Wszystko trafia na język zamazane, zagłuszone omastą i śmietaną, którą potem przebić musimy absurdalną dawką kwasu i ostrości.


Bona-reaktywacja: tak nazwałem w duchu ten wielki projekt ożywienia polskiej kuchni, którego pilotaż, być może, właśnie się zaczął na Żoliborzu. ©

Chodzą po plotkarskim Rzymie opowieści, że papież nie słucha dietetyków i zajada argentyński deser dulce de leche, który jest swego rodzaju krówką (mlekiem długo gotowanym z cukrem i wanilią, z dodatkiem sody). By zmierzyć się z lekturą encykliki, upieczmy ciasto będące wariacją na ten temat. Rozdrabniamy palcami 100 g masła w 225 g mąki zmieszanej z 3 łyżeczkami proszku do pieczenia aż do uzyskania konsystencji bułki tartej. Dodajemy 100 g trzcinowego cukru i 150 g pokrojonych w kosteczkę krówek. Osobno mieszamy 75 ml mleka z 1 jajkiem, wlewamy do suchych składników i łączymy. Wykładamy do małej tortownicy, pieczemy ok. 40 min. w 180 stopniach, aż ciasto będzie złote. Po ostygnięciu powinno być dość zwarte. Można potraktować je jako spód ciasta ze świeżymi owocami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2015