Barbarzyńca na zagrodzie

Stasiuk porządkuje kulturową mapę Europy, orientuje Europę wedle własnego centrum. Robi jednak wszystko, aby pomimo kilkunastoletnich porównań Wschodu iZachodu ojczyzną pozostał rodzimy grajdoł. Nie idealizuje Polski - no, może odrobinę.

18.10.2007

Czyta się kilka minut

Fot. ELŻBIETA LEMPP /
Fot. ELŻBIETA LEMPP /

Osnowa fabularna tej książeczki - śmiesznej, a zarazem melancholijnej - jest prosta: od kilkunastu lat Andrzej Stasiuk jako pisarz odbywa tury objazdowe po krajach niemieckojęzycznych. Czyta, odpowiada na pytania, wraca do hotelu, rano jedzie do kolejnego miasta... Ile tego było? "Sześćdziesiąt niemieckich hoteli, sześćdziesiąt niemieckich miast, sześćdziesiąt dworców i siedem niemieckich lotnisk. Trzy razy płynąłem Renem i raz przeprawiłem się łódką przez Dunaj". Rachuby mogły jednak zawieść: "Dwieście szesnaście niemieckich miast i wsi, a jeszcze Austria i niemieckojęzyczna część Szwajcarii...". Autor zatem lojalnie uprzedza: "Tak więc pomyłki nie są wykluczone i niewykluczone, że z samych pomyłek składa się ta opowieść". Można pomylić daty i miejsca - przemyślenia pozostają prawdziwsze. Niekoniecznie prawdziwe, ale z pewnością - mniej pomylone. Dlatego "Dojczland" to raczej zapis wrażeń i refleksji niż dziennik podróży.

Tam i tu

Dzięki tym refleksjom Stasiuk porządkuje kulturową mapę Europy, orientuje Europę wedle własnego centrum. Robi jednak wszystko, aby pomimo kilkunastoletnich porównań Wschodu i Zachodu ojczyzną pozostał rodzimy grajdoł. Nie idealizuje Polski - no, może odrobinę. Ale często bywa ironiczny i cyniczny pod adresem Polski, polskiej biedy, zadupia, drugorzędności. Stawia ją na jednej płaszczyźnie z Rumunią, ostrzega, że jedyne obszary niemieckie podobne do Polski to tereny dawnego "enerdówka". Niby więc postępuje wedle zasady "żadnych złudzeń", ale jednak konsekwentnie pisze tak, aby nie nabawić się w Niemczech kompleksu niższości. Jego książka to poradnik przetrwania dla każdego, komu przytrafiłaby się podobna przygoda. To raczej doświadczenie z psychologii niż z geografii: "Jazda do Niemiec to jest psychoanaliza".

Aby nie dać się przerobić "na Niemca", czyli głosiciela wyższości kultury Zachodu nad Wschodem, trzeba, po pierwsze, patrzeć na Niemcy jako na kraj, do którego jedzie się tylko po zarobek. Tam - pieniądze, praca, warunki; tu, w Polsce, czyli w Rumunii - ludzie, z którymi można rozmawiać, wspólnie coś przeżywać. Po drugie: trzeba patrzeć na biedę jako uczłowieczoną relację między człowiekiem i rzeczami. Kiedy nam się to uda, zobaczymy, że w świecie dostatku ludzie stają się niewolnikami przedmiotów - wyznaczających status i zastępujących dawny splendor rodowy ("Myślę, że niemiecka motoryzacja to jednak coś w rodzaju nowego Almanachu Gotajskiego").

W świecie biedy jest inaczej: tu docierają zużyte zachodnie samochody, tu ludzie potrafią używać przedmiotów już nie nadających się do użytku i nie oceniają się po stanie majątku. Poza tym, trzeba tęsknić, a wiadomo, że kiedy tęsknimy za Polską, czyli Rumunią, to żadna Bawaria czy inna Westfalia naszej tęsknoty nie ukoi. Ale "Cyganie zjednoczonej Europy", którzy przejmą od Stasiuka ten dziwny system ubezpieczeniowy, łatwo mogą popaść w schizofrenię: po jednej stronie "zarabiać i tęsknić", po drugiej "żyć w ubóstwie i narzekać" - to karkołomne zadanie dla psychiki. Dlatego Stasiuk dodaje do systemu autoironię. Dopóki ona trwa, wolno nam się łudzić, że stosunek do Zachodu jest cyniczny, a tęsknota za własnym krajem - autentyczna. A jeśli jest inaczej?

Jadąc do Dojczland

W tytule książki pobrzmiewa jakiś ton swojskiego dystansu, nobilitacji prostej mowy, przymierza z kolokwialnym idiomem, który na to jest, by świat za bardzo nam nie podskakiwał i by żadne luwry, eifele czy pikasy z góry na nas nie patrzyły. Jest w tym także sygnał, że rzeczywistość, jaką poznaje Polak w Niemczech, to właśnie Dojczland. Ani Niemcy, ani Deutschland, lecz właśnie coś pośredniego, łączącego jedno z drugim i dającego w efekcie pokraczną syntezę. Ten bękarci wariant heglowskiej dialektyki - Dojczland - to nie tyle nazwa etapu, do którego nagle Niemcy cofają się pod naporem Cyganów z Europy Wschodniej. To nazwa rzeczywistości stwarzanej przez sposób poznawania, to określenie świata, który powstaje pod wpływem patrzenia. Taki świat, jakie oczy.

W tym sensie Stasiuk stworzył kolejną książkę, w której opowiada tyleż o rzeczywistości poznawanej, co o sposobie poznawania. Jego najlepsze teksty - "Dukla" czy "Babadag" - to swego rodzaju traktaty o postrzeganiu rzeczywistości. Poddawał w nich autor refleksji nie tylko świat, lecz także język, kategorie poznawcze, własny sposób myślenia. "Dukla" była traktatem gnostyckim, w którym autor usiłował cofnąć przedmioty do etapu materii, a materię prześwietlić nicością. "Babadag", mniej jak się wydaje gnostycki, mówił o tym, jakie kategorie zawozi do Europy Wschodniej Polak, a jakie Zachodniak - co zobaczy swojak, a co turysta. "Dojczland" to kontynuacja obu tych tematów. Od kilku - jeśli nie kilkunastu - lat Stasiuk przedstawia je jako własne obsesje (choć jest pisarzem zbyt świadomym siebie, własnego rzemiosła i zbyt oczytanym, abyśmy nie mieli założyć, że temat ten wybiera dlatego, że jest wyrazisty, nie zaś - najważniejszy). Jednakże w porównaniu z "Duklą" za mało tu analizy własnego języka, w porównaniu zaś z "Babadag" czy "Fado" - za mało refleksji nad opozycją Europy Wschodniej i Zachodniej. W rezultacie zostaje - z humorem prowadzona - walka o zachowanie zdrowia psychicznego w obliczu naporu wyższej cywilizacji.

Oprócz wspomnianych wcześniej metod Stasiuk dokonuje jeszcze jednego manewru - sarmackiego z ducha. Zabieg polega na tym, by skupiać się na cywilizacji technicznej Zachodu, a także na tym, by bronić integralności własnego poglądu na świat. To pierwsze oznacza, że Stasiukowy barbarzyńca nie zwiedza muzeów, nie ogląda obrazów, nie wchodzi do kościołów. Nie ma w jego książce ani grama tych snobistycznych zachwytów nad katedrami gotyckimi, zamkami i pałacami; z kart książki nie dochodzą piski zachwytu nad Cranachem czy Holbeinem. Stasiuk patrzy na autostrady, stacje kolejowe, dworce, hotele, restauracje, sklepy. Podziwia zatem infrastrukturę, technikę, cywilizację - nie zaś (przy całej arbitralności tego rozróżnienia) zabytki kultury. Dlatego może twierdzić, że świat Zachodu jest doskonały, ale bezduszny, rządzony przez formę.

"Obrona integralności własnego poglądu" - to brzmi podniośle, ale w książce Stasiuka przybiera postać obrony myślowego prowincjonalizmu. Autor idzie w zaparte, choć łagodnie drwi z siebie; i dopiero ten wisielczy humor - "Dojczland" to chyba najzabawniejsza książka w dorobku autora - zarazem łagodzi prowincjonalizm i zamienia go w świadomą strategię (choć nie w program życiowy). Tym samym Stasiuk odrzuca tradycyjną postawę, jaką przyjmowali pisarze podróżujący po Europie Zachodniej. My, czytelnicy Herberta, Herlinga-Grudzińskiego czy Wojciecha Karpińskiego, zawoziliśmy do Europy kompleks barbarzyńcy - mieszkańca gorszej historii i prowincjonalnej części kontynentu. Barbarzyńca podróżujący z takim kompleksem wycierał niejako własną pamięć i własne doświadczenie, by jako przybysz z białą tablicą pamięci poddać się samoczynnemu działaniu pisma kultury europejskiej; równe litery - sięgające od gotyku po impresjonizm - stawały się treścią duszy, nową tożsamością, podstawą poczucia wartości (ale też i mechanizmem uruchamiającym bez końca działanie kompleksu niższości).

Odbudowa muru

Stasiuk - trochę podobnie jak Hłasko - odmawia zachwytu. Jedzie tam, aby nie podziwiać, aby nie dać się pokonać cudzej wielkości, aby przetrwać w stanie nienaruszonym. "Sploty torowisk, wieżowce i elektrownię" - "wielkie, groźne i piękne niczym babilońska alegoria" - stanowią swego rodzaju próbę: "Trzeba mieć w sercu odciśnięty obraz rumuńskiego stepu, żeby wyjść z tego cało". Kiedy autor "Dojczland" stawia opór cywilizacji zachodniej, możemy traktować jego książeczkę jak poradnik kulturowego survivalu. Nie ugiął się, więc warto zobaczyć, jak to zrobił - a nuż do czegoś nam się to przyda. Ale właśnie wtedy, gdy zaczynamy pytać, jak tego dokonał, odsłania się przed nami kruchość pancerza. Co bowiem pisarz wystawia przeciw Zachodowi?

Stepy rumuńskie, pejzaże transylwańskie, biedę miast wschodnioeuropejskich... Wyłania się z tego podwójny problem. Po pierwsze, łatwo sobie uświadomić, że w Dojczland czy Italjewie też są biedne okolice i gorzej wyposażone tereny, a także - rzecz odwrotna - że najlepsze samochody, kapiące bogactwo, niezła infrastruktura pojawia się tu i ówdzie w Polsce. Po wtóre, ludzki stosunek do przedmiotów, a także, o zgrozo, do człowieka czy zwierzęcia, napotkać można nader często na Zachodzie, a niekoniecznie regularnie w Polsce czy w Rumunii.

Nie twierdzę, że Stasiuk się myli i że jest dokładnie odwrotnie, niż napisał. Sądzę tylko, że przy takim sposobie postrzegania świata jedyna prawdziwa kontrabanda wewnątrz zjednoczonej, co nie znaczy jednolitej, Europy będzie polegała na upartym przewożeniu przez dawne granice przekonań o duchowości Wschodu i zmaterializowaniu Zachodu. Oczywiście, Stasiuk wie, że to są stereotypy. Dlatego kpi z samego siebie i z tego, co widzi. Jednak brakuje mi tu jakiegoś ryzyka, wykonania kroku dalej - poza ironię i autoironię. Kiedy bowiem Stasiuk mruga do nas okiem i mówi, że tekst o "Cyganach zjednoczonej Europy" to tylko taki greps dla zachodniej publiczności, odkrywamy coś jeszcze. To mianowicie, że prawdziwa kondycja wschodniego barbarzyńcy to właśnie rozdarcie powodowane przez dziedzictwo topornie wyciosanych kategorii - przez stężałe stereotypy, które każą wybierać między kulturą materialną i duchową, między wygodą i wiernością, między społeczeństwem obojętnym i społeczeństwem życzliwym.

Kto nosi te kategorie i te podziały w głowie, zawsze będzie rozdarty: mieszkając na Zachodzie, będzie tęsknił za "Rumunią" i swoimi "Cyganami", a przebywając wśród swoich, będzie marzył o tamtym świecie. Jedyny lek na owo rozdarcie, czyli ustawiczna podróż z Połland do Dojczland i z powrotem, tyleż leczy, co zatruwa. To nie tyle przecież konfrontacja kultur, zdobywanie doświadczeń, ile podróż natręctw - obsesyjnie podejmowana wyprawa po to, by przekonywać się, że nic nie uległo zmianie. Ale ponieważ poczucie gorszości doskwiera, więc należy wyjechać, by sprawdzić... Te same pytania zadawane krajobrazom przyniosą identyczne odpowiedzi.

W rezultacie Stasiukowy barbarzyńca osiąga, co wydaje się paradoksalne, ten sam rezultat, który stawał się udziałem barbarzyńcy pokornego. Jeden i drugi niczego nie dowiadują się o sobie i swojej kulturze. Wracają tacy sami, nie zauważywszy niczego ponad to, co ze sobą zabrali w bagażu świadomości. Stasiukowy bohater wzmacnia jeszcze ten efekt, ponieważ przybiera postawę prowincjusza - a więc kogoś, kto wie, że nasze lepsze, a nawet jeśli cudze lepsze, to nasze nie gorsze. Plebejski Sarmata to ktoś, kto swoje wie - więc nie da sobie powiedzieć.

***

Ten rezultat byłby nieco inny, gdyby autor nie wzmacniał tak swojego przekonania, że "barbarzyńca na zagrodzie równy wojewodzie". Tak jak jest, podróżnicza eseistyka Stasiuka - choć czytam ją pasjami - przypomina cegiełkę w berlińskim murze. Okazuje się bowiem, że mur został zburzony w świecie mniej istotnym, czyli fizycznym. Rośnie zaś w świecie dużo ważniejszym - mentalnym. Niepodatny na burzycielskie działania, odrasta z każdą reaktywacją stereotypów.

Być może kultura składa się właśnie z takich stężałych obrazów. Być może literatura jest od tego, żeby nadać im mniejszą gęstość i żeby je rozmnożyć.

ANDRZEJ STASIUK, "DOJCZLAND", Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2007