Chłopski lament Stasiuka

Cała ta książka to jedno wielkie, niepoprawne politycznie bluźnierstwo. Ruscy są lepsi od Niemców, Wschód od Zachodu, a w komunie narrator był szczęśliwy.

29.09.2014

Czyta się kilka minut

Andrzej Stasiuk, Wołowiec, 2014 r. / Fot. Adam Golec / NEWSWEEK
Andrzej Stasiuk, Wołowiec, 2014 r. / Fot. Adam Golec / NEWSWEEK

Czułość i gniew tasują się nieprzerwanie, aż do ostatniej strony. Wilgotne spojrzenie na szczątki dawnego życia i gęba wykrzywiona spazmatyczną wściekłością na współczesność należą do tego samego narratora – „chłopczyka z miasta, który chciał być niewidzialny”, więc ze strachu, wstydu i poczucia winy został pisarzem. Wszak pisze się, aby nie mieć twarzy (Foucault), co się wykłada następująco: tylko w zmyśleniu jestem w stanie stanąć w obliczu prawdy.
„Wschód” jest w nowej książce Andrzeja Stasiuka nazwą tej prawdy – jego własnej, ale też naszej, polskiej. Bo „Wschód” nie jest kolejną książką o Wschodzie. W pewnym sensie w ogóle nie jest to książka o postsowieckim wschodzie geograficznym, ale o wypartej, wstydliwej genealogii Polski europejskiej, o jej stłumionej nieświadomości zbiorowej.
Instynkt samoobrony
Gdzie jest ten Wschód Stasiuka? A tu, nieopodal, zaraz za Wisłą, po jej prawej stronie. Niewidzialny magnes przyciąga tam duszę pisarza, który tylko na pozór jest perwersyjnie prowokacyjny, bo „lekceważy nasze zdobycze społeczne, intelektualne, nasz wysiłek cywilizacyjny oraz postmodernistyczne projekty, bo tylko syf mu w głowie, rozpad, żeby mu starymi oponami palili i żeby bydło srało, gdzie popadnie, i nic go nie obchodziło wyzwolenie wyklętych mniejszości, ponieważ jest zwykłą świnią, która tarza się w nieczystościach przeszłości i ryje w brudzie zacofania” – jak sam pisze.
Gniewna, wspaniała, ironiczna autoanatema, zrobiona z klisz wyrażających podejrzenia o koniunkturalizm tematyczny twórczości Stasiuka, jest w książce niewypowiedzianym żalem wobec sugestii matki, aby zmienił kierunek literackich podróży na zachodni. „A ty mi każesz jeździć na Zachód” – powtarza rozżalony narrator jej i nam – nierozumiejącym najbardziej oczywistej skłonności pielgrzymowania do źródeł własnego życia. Penetrowanie gorszego świata to Stasiuka najbardziej prywatne obowiązki, konsekwencje rozpoznania własnego losu – dziecka przesiedleńców znad Buga osiedlonych na rogatkach Warszawy, żyjących niby-życiem: miejsko-wiejskim, chłopo-robotniczym, nowoczesno-archaicznym, katolicko-pogańskim, religijno-ateistycznym.
Z gniewnym uporem, strona po stronie Stasiuk nam przypomina: wszyscyście z tego pomieszania, klasowego skundlenia, politycznego przystosowania, światopoglądowego miszmaszu, a teraz chcecie tę wstydliwą część sobie amputować, jak lis odgryzający własną łapę, aby uwolnić się z pułapki. Pułapki zastawionej przez autora „Wschodu”, który fenomenalnie przekształca czytelnika z protekcjonalnego obserwatora „badziewnych cudów” we wspólnika w próbie zdradzenia własnej przeszłości, spędzonej w politycznym i cywilizacyjnym kręgu Wschodu.
Wspólnota losu pisarza i jego czytelników objawia się też na innym planie, utajonym w książce Stasiuka, a nagle oczywistym. Przecież tam jest jego rodzina! Nie biologiczna, ale symboliczna, która dała mu język, mityczne kresowe obrazy, bezkres, leniwe rzeki, nostalgię, dystans wobec Zachodu, wreszcie dwubiegunową emocjonalność naprzemiennej liryki i wściekłości. Tam jest rodzina każdego piszącego po polsku, a zwłaszcza piszącego znakomicie.
Zaznaczcie na mapie miejsca urodzin naszych klasycznych pisarzy, a niemal wszystkie kropki będą na prawym brzegu Wisły. „Serce literatury polskiej” bije po prawej stronie mapy. Choć o Kochanowskim, Mickiewiczu, Słowackim, Orzeszkowej, Sienkiewiczu czy Miłoszu nic w tej książce nie ma, to Stasiuk jest ich krnąbrnym, plebejskim, komunistycznym bękartem, wypędzonym z krain wcale nie podlejszych niż Czarnolas, Zaosie czy Szetejnie.
Wracając, wzgardliwie omija święte miejsca polskiej kultury literackiej; z chłopacką bezczelnością wyzywa lepsze i starsze, podobnie jak i nowe zachodnie, urągając im w imię tego, co gorsze, brzydsze, bezimienne, ale jego własne. A przecież dokonał tego, co oni, postawił te podlejsze krainy w szeregu mitycznych krajobrazów polskiej literatury, obok Soplicowa, Bohatyrowicz, Chrieptiowa, Issy, Drohobycza.
Bohater „Wschodu” pielgrzymując na wschód, drogami XX-wiecznych polskich wojennych wypędzeń i migracji, załatwia niby prywatne porachunki z przeszłością, odkupia swoje własne zdrady spóźnionego żałobnika w jedyny znany sobie sposób – pisaniem. Ta proza pracuje uporczywym rytmem krótkich zdań, który przypomina rytm uderzeń siekierą albo koszenia kosą. Rzut oka w zarośniętą trawą pustą przestrzeń, splunąć w dłonie, pochylić się lekko i sunąć tuż przy glebie ostrzem języka, a wtedy pokos po pokosie odsłania się ziemia: „Po godzinie wieś wstała z martwych. W oknach domów paliły się światła: złoty, miękki blask. Z otwartych wrót obór ciągnął zapach siana i zwierząt. Brzęczały wiadra przy studni, nawoływały się ludzkie głosy, szczekały psy, ktoś mnie minął i poczułem jego ciepło”.
Etyka tego pisarstwa wyrasta z instynktu samoobrony przed ludźmi i naturą, sprzymierzonymi w ponawianiu aktów zniszczenia. Trzeba to wszystko sumiennie ponazywać, aby nie sprzyjać nicości, której słudzy palą i wywożą łemkowskie wsie, likwidują PGR-y i sklepy GS: „Wystarczyło sześćdziesiąt lat i prawie nie ma śladów”.
Czego nie nazwie, zniknie, a przecież większości nie nazwie, bo żaden język nie potrafi sprostać temu pustoszeniu, więc i on musi odpuścić, jak Gombrowicz odwracający żuki – bezsilny wobec niekończącej się pracy naturalnego zniszczenia. Ledwie coś opisze, kształt widmowy wywoła już sto innych śladów i domaga się choć nikczemnego kształtu słów. Nie sposób temu sprostać, więc tylko nie ma, nie ma, nie ma: sadu, domu, podłóg, drogi, ludzi, zwierząt. W rozpaczliwej próbie intelektualnej obrony bohater Stasiuka próbuje szukać jakiegoś wyjaśnienia, wygląda nadziei jakiegoś ładu, na podobieństwo katastrof opisywanych przez Sebalda, gdzie zagłada ludzi, ryb czy miejskich dzielnic ma wspólną logikę obrazowania, co sugeruje przyrodniczą, geologiczną prawidłowość obecną także w ludzkiej zagładzie. Zła to myśl, potworne spojrzenie, nieuprawnione dla człowieka, co najwyżej dla zimnego oka boskiego inżyniera.
Wolę, jak Stasiuk porzuca naturalistyczną historiozofię i maca pustkę protezami opowieści, która ma służyć minionemu, choć zarazem karmi się tym zniszczeniem. Słowa plenią się bujnie na nawozie przemijania. Odkupienie przychodzi dopiero wraz z nami, czytelnikami, których ta opowieść, ta pułapka narracyjnej atrakcji leczy z kompleksu i poczucia winy, i ostatecznie godzi z tym światem, który jest naszym losem, ale już go nie chcemy; którego się boimy, przed którym zawsze chcieliśmy uciec na Zachód lub trochę bliżej Zachodu, choćby do Wołowca.
Egzystencjalny komunista
„Wschód” jest książką o podróżach pod historyczno-cywilizacyjny prąd. Jak zawsze u Stasiuka, ale ta jest bardziej prywatna. Próbuje jakoś uzgodnić swoje wybory życiowo-pisarskie z historią i losem swojej rodziny, a ostatecznie z kondycją człowieka, która najsilniej objawia mu się tam, na Wschodzie, w kolejnych kręgach wschodniego oddalenia, od Podlasia aż po Chiny.
Być może wszystkie podróże, cała ta jego nieposkromiona ruchliwość ma odpowiedzieć, dlaczego w drugiej połowie lat 80., kiedy wszyscy chcą na Zachód, on przybywa do Wołowca. I trwa w tym jednokierunkowym ruchu z chłopskim uporem, tępą na pozór irracjonalnością żuka-gnojaka toczącego kulkę gnoju po najtrudniejszym terenie, głową w dół.
Nigdy mi tej ludowej mentalności nie potrafiła przekonująco objaśnić polska chłopska literatura, od Orzeszkowej po Myśliwskiego i Pilota. Stasiuk nie próbuje, on to studiuje w sobie, te resztki atawistycznych zachowań, które każą mu wracać w to samo miejsce, jak łosoś, który może płodzić tylko w bystrych górskich wodach, dokąd odbywa samobójcze wędrówki.
Ruch na wschód, do Rosji, Mongolii czy Chin, jest szansą na materialny ekwiwalent własnej i polskiej przeszłości, ponieważ podążanie w tym kierunku okazuje się ruchem w czasie. Czas zostaje odzyskany dzięki przestrzeni, która tam, na wschodzie, przez swój ogrom, surowość, cywilizacyjną nieogarnialność przechowała dawne formy życia, porzucone przez rodziców narratora, wywiezionych „z chamskiej wsi do pańskiego miasta”.
Stasiuk tropi tu starszą siłę, która obnaża nomadyczność każdej formacji historycznej, plemienność najbardziej zaawansowanych cywilizacji. Przesiedleńcy zajmujący ziemie Łemków „byli nową rodziną. Plemieniem na kolektywistycznej wyspie. Byli wcieleniem komunizmu, ba, byli samym komunizmem”.
Okrutna nagłość wypędzeń i przesiedleń nie daje się oswoić. „Ludzie wciąż chodzili pracować »na dworskie«, choć władza ludowa podarowała im te jałowe spłachetki na własność w czterdziestym piątym czy szóstym”. Czujne ucho pisarza przechowuje dowody nieciągłości i niewspółbieżności życia plebejskiego z przemianami polityczno-cywilizacyjnymi. Zmienia się system polityczny, ale język pozostaje, stygmat pańszczyzny nie zarasta szybko skórą socjalistycznej równości.
Nieufność, że zmiana nastąpiła, jest uzasadniona szybką autodemaskacją systemu demokracji ludowej. Pole z „dworskiego” stało się PGR-owskie, ale rządzili nim znów panowie. Tak było. Pamiętam, że chodziliśmy rwać czereśnie na spółdzielczym polu, ale mówiło się na nie „pańskie”. Idę na „pańskie”. Ten „pan” to był Larisch, właściciel licznych ziem m.in. na Śląsku. Nigdym o nim nie słyszał, ani tym bardziej widział, ale ta ziemia była dla moich dziadków wciąż z jego imieniem połączona.
Cała ta książka to jedno wielkie, niepoprawne politycznie bluźnierstwo. Ruscy są lepsi od Niemców, Wschód od Zachodu, a w komunie narrator był szczęśliwy. Jest jak wierzgające, dzikie dziecko, któremu każą się wyrzec dzieciństwa, bo nazwano je „komuną”. A jednak akceptujemy te bluźnierstwa, a nawet jest w nich coś wyzwalającego: „Im jestem starszy, tym mniej żałuję, że żyłem w tamtych czasach. Szczerze mówiąc, w ogóle nie żałuję”.
Jego pogodzenie udziela się i mnie. Zdaje mi się, że rozumiem jego egzystencjalny komunizm, tę uświadomioną konieczność życia we wspólnocie losu, na który skazała nas historia. Ale moc tej ostatniej słabnie, kiedy opowieść umieszcza historię w gigantycznych przestrzeniach Azji, gdzie system nieruchomieje, zdarzenia tracą sens i żadna ludzka materia nie jest w stanie długo opierać się naturze. To tylko sztuczka literatury, która życia nie zwróci ani losu nie odwróci, ale pozwala pomyśleć o Chinach spokojniej, bez lęku lub wzgardy, mając w oczach obraz defekującego melancholijnie Chińczyka na dworcu w Datong.
Zakładnicy zmysłów
„Wschód” zaczyna się przewrotną apologią późno PRL-owskiego sklepu, którego obrazy będą wracać kilkakrotnie. Drażni nas Stasiuk idyllą spokojnej kolejki, umiarkowanej konsumpcji, braku nadmiaru. Głosi pochwałę cnoty niedoboru, choć wie przecież, że niedobór ten nie z wyboru powściągliwych obywateli pochodził, ale z reglamentowanych dóbr pseudogospodarki socjalistycznej. A jednak, twierdzi, wszystkiego było dość, niczego nie brakowało, nic nie zostawało. Wiem, że to nieprawda, ale wierzę, ponieważ też tak to czułem w swoim wiejskim sklepie, którego asortyment wyznaczał granice moich konsumpcyjnych pragnień, a wydawały mi się wówczas nieskończone.
„Tak było w 1986 roku. W sklepie zawsze była słonina, pasztetowa, marmolada w pięciokilowych puszkach, makaron, ryż, cukier, herbata, a w dniach dostawy jeszcze chleb i marcowe. Nigdy niczego nikomu nie brakowało” – pisze Stasiuk. Ten sklep skupia wszystkie wątki książki, także jej prowokacyjną polityczność i strategię odzyskiwania minionego. Natrętna obecność sklepu, w którym jest wszystko, co potrzebne, nie jest li tylko drażnieniem naszego obecnego zadowolenia z nadmiaru, wyboru, naddostatku. Przeciwnie, wydaje się, że dzikość współczesnej konsumpcji jakoś go raduje, bo nasze wypakowane w galeriach koszyki przypominają mu przytroczone do siodeł łupy barbarzyńców, cztery zegarki na rękach sowieckich żołnierzy i kurę gotowaną z pierzem. Dla Stasiuka to tylko dowód na wspólny wschodni rodowód; ta zachłanność wygłodniałych zdobywców Zachodu.
Co innego wydaje mi się jednak ważne w tych sklepowych epizodach, mianowicie niezacieralna dla narratora intensywność bliskości ludzi i rzeczy, które miały czas sobą przesiąknąć i nasycić jego zmysłową pamięć.
„Czas – pisze Stasiuk. – Niezwykłe ilości czasu w prezencie. Czasu niczyjego. Wypełnionego zapachami, kształtami i dźwiękami. Na przykład dzwonieniem pustych butelek w drucianym koszu na dwadzieścia pięć sztuk. Albo ten moment, gdy furgonetka już się zatrzymała, ale w powietrzu wisi jeszcze kurz, woń benzyny, a facet w brudnym białym kitlu otwiera tylne drzwi i z wnętrza wydobywa się zapach świeżego chleba. Siedemdziesiąty drugi, siedemdziesiąty trzeci – wszystkie furgonetki miały wtedy benzynowe silniki i ten zapach niskooktanowego paliwa, zapach swobody, tajemnicy i pożądania, mieszał się z zapachami słodyczy, cynamonu, oranżady i papierosów”.
Jesteśmy zakładnikami swoich zmysłów, one nie pozwalają na amputację przeszłości. Wbrew naszej pamięci i pokrętnym próbom konstruowania swojej tożsamości przeszłość zjawia się w naszych ciałach niechciana, wyzwalająca lub traumatyczna, zasysająca na powrót do świata, którego powinno już nie być i nie ma, bo „przepadło, rozpadło się, poszło z dymem”, a nagle jest, i to tu, w moim ciele. Dzięki temu, mówi Stasiuk, nie zaznasz ukojenia, choćbyś swą nową kulturową skórę pilingował, nawilżał i czyścił najlepszymi zachodnimi środkami. Wschód, czyli przeszłość niechciana, i tak znajdzie do ciebie dostęp.
Ale ukojenia nie zazna też on, narrator, archeolog badziewia i syfu, bowiem zmysłowa komunia z przeszłością nie staje się udziałem innych, młodszych, w europejskiej Polsce urodzonych i zadomowionych.
Odpustowa piłka
Tragiczność pisarza światów minionych powstaje natychmiast, kiedy przeszłość go nawiedza, kiedy mu się uprzytamnia, zjawia się od razu jako nierozerwalny splot języka i tego, co język poprzedziło. Konieczność opowiedzenia tego sprawia, że rzeczy, ludzie i przeżycia będące niegdyś częścią nas, stają się nieprzezwyciężalnie obce, jak zapach wanilii i flanelowego potu w sklepowej kolejce 40 lat temu.
Nie może być inaczej – tłumaczył Beckett – ponieważ „być artystą znaczy przegrywać, i to przegrywać, jak nikt inny, bo inni się po prostu na to nie ważą; że właśnie przegrana to jego świat, a wymykanie się jej to dezercja”. Przegrana wybitnego pisarza jest paradoksalna, ponieważ im wspanialsze posiadł moce przedstawiania rzeczywistości w języku, tym bardziej przeczą one bezpośredniości własnego doświadczenia, czynią go obcym samemu sobie. I to właśnie jest dobre, dialektyka niewykonalnego umknięcia własnej przeszłości i niemożliwość jej uobecnienia.
„Czasami próbujemy się oddalać, próbujemy się oderwać, uciec, ale to zawsze jest sprężysta spirala, dlatego wracamy jak odpustowa piłka na gumce”, czyli mam przeszłość; nie mogę jej nie mieć, ale nie mogę uczynić jej wspólnym doświadczeniem, nawet z najbliższymi. Poruszające są obrazy samotności matki i syna, bliskich sobie, ale odległych, uwięzionych w sprzecznych pragnieniach: ucieczki od przeszłości (ona), powrotu (on). „A przecież to ja chcę ją udziecinnić, chcę, by mi opowiadała o tym wszystkim, co zapamiętała z najdalszych lat”.
Nieobecna całość
„Wschód” jest książką o rozbracie z teraźniejszością, która chce zaprzeczyć temu, co wyznaje narratorowi przeszłość i krajobraz, mianowicie, że stanowią nieobecną całość. Zmysłowa bliskość tej przeszłości oraz bliskość natury jest dowodem utraconego dzieciństwa, nie tylko narratora-bohatera, ale dzieciństwa narodu, do którego należy.
We „Wschodzie” ujmuje mnie najbardziej ów gniewny lament, wściekło-czułe inkantacje o nieuniknionej utracie tego, co najbardziej własne, i agresywne ataki na arogancję żywych i sytych triumfujących na chwilę nad umarłymi. Jest to lament chłopski, czyli męski, a więc taki, który nie przynosi ujmy mężczyźnie, bowiem lamentowi musi towarzyszyć gniew. Świętuję więc radośnie tę książkę, bo jak mówił Pawlak: „Płacz Kaźmirz, bo jak prawdziwy chłop płacze, to musi być święto!”.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Śląskiego, laureatem Nagrody Literackiej Gdynia za esej „Ciała Sienkiewicza” (2009), jurorem Nagrody Literackiej Nike.

Andrzej Stasiuk, „Wschód”, Czarne, Wołowiec 2014

STASIUK W „TYGODNIKU”
Andrzej Stasiuk był już autorem debiutanckich „Murów Hebronu”, kiedy przysłał w 1993 r. swój pierwszy tekst dla „Tygodnika” – pisał w nim o łemkowskich cmentarzach w Beskidzie Niskim. Niedługo potem ukazywały się tu jego poezje i cykle krótkich opowiadań, które złożyły się na kolejne książki: „Opowieści galicyjskie” i „Przez rzekę”. Również fragmenty „Dukli”, już finalistki Nagrody Nike, ukazywały się uprzednio na naszych łamach. Tak też było z ostatnimi książkami: „Dziennikiem pisanym później”, „Grochowem”, „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” i wreszcie „Wschodem”. Od trzech lat Andrzej Stasiuk jest naszym stałym felietonistą. Mamy nadzieję, że jeszcze niejedna książka ułoży się Andrzejowi z tekstów publikowanych w „Tygodniku”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Wybrane teksty dostępne przed wydaniem w kiosku
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
Literaturoznawca, eseista, profesor w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego, od 2020 r. jego rektor. W 2010 roku otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii „Eseistyka” za książkę „Ciała Sienkiewicza. Studia o płci i przemocy”. Wydał również… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2014