Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak, to ten sam „zły” gaz, którego i tak wytwarzamy w rozwiniętych gospodarczo państwach za dużo, jeden z czarnych charakterów naszej narracji okołoklimatycznej, chociaż związki chemiczne są moralnie obojętne – czasem szkodliwe, czasem potrzebne.
Bywają zatem okoliczności, gdy dwutlenku węgla może być za mało. Nie na planecie w ogóle, ale w określonych miejscach systemu produkcyjnego, w rurach, cysternach, butlach oraz w postaci brył suchego lodu – jego zastosowania przy produkcji żywności okazują się niezliczone. Gdyby obecne kłopoty z dostawą miały się skończyć tylko przejściowym brakiem wielu dóbr (przy bliższym oglądzie sposobu ich powstawania słowo „dobro” okazuje się zresztą niestosowne), byłaby to tania lekcja tego, do jakiego stopnia codzienność konsumpcyjna człowieka Zachodu jest przetkana siatką połączeń wszystkiego ze wszystkim. A raczej siecią, z której już się nie wyplączemy. Byłaby to też okazja odbyć ćwiczenia z podziwu dla jej zdolności adaptacyjnych.
Już rok temu w paru miejscach Europy duże firmy chemiczne po raz pierwszy ograniczyły albo czasowo wstrzymały produkcję nawozów azotowych. A co za tym idzie, także dostawy produktu ubocznego – dwutlenku węgla (to dotychczas najtańsze i najprostsze źródło tego gazu na dużą skalę). W sierpniu zeszłego roku brytyjski rząd dopłacił jednemu z koncernów azotowych do kosztów energii, żeby utrzymał przez kilka tygodni produkcję. Pal sześć nawozy – najważniejsze wówczas były dostawy dwutlenku węgla. Albowiem zmiany podaży i skoki cen nawozów to zawiła historia o wielu parametrach, nieekscytująca zwykłego konsumenta oswojonego z narzekaniem rolników na koszty wszystkiego. Ale żeby wyborcom zabrakło piwa w środku lata – o nie, tego musi uniknąć każdy rozsądny polityk.
Podobna zresztą dynamika procesu stopniowego rozumienia, że sytuacja robi się groźna, zachodzi również w tym roku. Wskutek wojny gaz dalej drożał i drożał ponad zeszłoroczne szalone skoki. Już od wczesnej wiosny uważny czytelnik gospodarczych stron gazet miał czas przyswoić sobie wiedzę, iż nawozów w ciągu paru miesięcy zabraknie. Pod koniec sierpnia dwaj najwięksi polscy producenci ogłosili prawie całkowite wstrzymanie dostaw. Wiadomość ta przenikałaby do szerszego obiegu powoli – nawet zakładając, że rolnicy nie nawieźliby pól pod ozime zasiewy, skutek tego w postaci mniejszych o połowę zbiorów zaczęlibyśmy rejestrować na wiosnę. Ale ponieważ rykoszetem oberwały inne branże, bliższe lodówki i spiżarni – odcięto im dostawę dwutlenku węgla – to wieść się rozeszła skutecznie. Otóż jeden z wielkich graczy piwnych zapowiedział, że liczy się ze wstrzymaniem produkcji. Zauważyły to wszystkie media i bańki społecznościowe – choć to akurat jeden z mniej istotnych gospodarczo aspektów sytuacji. Po pierwsze rynek piwa jest elastyczny i zalany towarem, poza tym wielu producentów umie częściowo odzyskiwać i magazynować dwutlenek węgla tworzony bez ustanku przez pracowite drożdże w czasie fermentacji.
Ale bez dostaw gazu w cysternach nie poradzi sobie na pewno branża mięsna, która nie ma jak i z czego odzyskiwać CO2 (co innego metan). A jest on tam potrzebny do ogłuszania zwierząt przed ubojem – to jednak nieprzyjemny temat, raczej nie na główne strony portali. Na dalszych etapach też bez gazu ani rusz – gotowe kiełbaski, podobnie jak sery, owoce i rumiane wypieki, żeby wytrzymały długi czas na półkach, a potem nie zepsuły się w domu, są pakowane w tzw. atmosferze ochronnej, której dwutlenek węgla jest kluczowym składnikiem. Wszyscy zainteresowani biją na alarm i domagają się pomocy. Trzeba ich słuchać, ale sceptycznie, trochę w tym przesady, każda okazja, żeby dostać pomoc, jest dobra.
Będą natomiast w tej siatce zależności węzły, które na pewno pękną. W innych zaś kryzys przyspieszy innowacje – np. zastosowanie na masową skalę nanopowłok z pektyny i oleju z pestek grejpfruta, z powodzeniem dotąd testowanych w laboratoriach jako środek chroniący owoce przed psuciem. A że przy okazji liczne popularne napoje w wersji odgazowanej okażą się tym, czym są w istocie – niepijalnym paskudztwem? Tym lepiej. Będziemy pić wodę. A od święta – szampana. Jego bąbelki są całkowicie „naturalne”, choć trudno sobie wyobrazić napój tak bardzo „kulturalny”, daleki od jakkolwiek rozumianej natury.
Kłopot z nabyciem wody gazowanej odbije się w moim domu brakiem szprycera na aperitif, którym witam drugą połowę dnia. Ale jest gorsza luka – mocno gazowana lodowata woda jest ważnym składnikiem tempury, leciutkiego ciasta, którego nie wypada nazwać „panierką”, bo to za ciężkie skojarzenie. Smażenie w głębokim tłuszczu bywa w domu trudne i uciążliwe, nawet kiedy posiadacie stosowne urządzenie (co zrobić z 3 litrami zużytego oleju?). Ale są drobne, cieniutkie przekąski, do których wystarczy niewielka ilość oleju tworząca centymetrową warstwę na małej patelni. Np. szałwia w tempurze. Można teraz, pod koniec lata, znaleźć rośliny o dużych, grubych liściach. Szykujemy tempurę: mieszamy dokładnie 100 g białej mąki z 1 żółtkiem i ok. 60 ml lodowatej wody. Bierzemy listki szałwii za szypułkę, maczamy w tak powstałym rzadkim cieście, przekładamy na patelnię. Smażymy po pół minuty z każdej strony, odsączamy na ręczniku kuchennym, solimy i zjadamy na ciepło.