Zduszone (r)ewolucje

Ruch reformatorski w łonie islamu rozpoczął się w Iranie i Syrii: krajach rządzonych przez szyitów. Dziś oba te państwa utonęły w morzu represji.

10.05.2011

Czyta się kilka minut

Kiedy Baszar al-Assad - wykształcony w Londynie w zawodzie okulisty - przejmował w 2000 r. władzę po zmarłym ojcu, już pierwsze miesiące dawały nadzieję, że czas represji w Syrii powoli się kończy. Nowy prezydent sugerował reformy polityczne, zaczął też odchodzić od sterowanej odgórnie gospodarki w stronę wolnego rynku. Sekundowała mu piękna żona Asma - z zawodu programistka komputerowa, również wykształcona w Londynie. Choć sprawy szły bardzo wolno, a korupcja i wszechwładza tajnych służb nadal zatruwały życie Syryjczykom, zdecydowana większość społeczeństwa obwiniała o wszystko nie prezydenta, ale jego zepsute otoczenie.

Sytuacja w Syrii przypominała to, co działo się wówczas w Iranie (sojuszniku Syrii), gdzie od 1997 r. prezydentem był Mohammad Chatami: pełen kultury reformator, próbujący wbrew wielu ajatollahom wyciągnąć kraj z izolacji. To za jego rządów powstały dziesiątki nowych gazet i organizacji społecznych, a mieszkańcy Teheranu mogli znowu odwiedzać zakładane masowo kawiarnie. Iran stał się też cichym sojusznikiem Zachodu w walce z talibami, w końcu zgodził się nawet na zawieszenie programu atomowego.

Wydawało się, że oba kraje - rządzone przez szyitów, toczących od zarania islamu spór z sunnitami o to, kto powinien przejąć schedę po Mahomecie - staną się awangardą zmian na Bliskim Wschodzie. Dziś wszystko to brzmi jak opowieść z innego świata.

Wielkie oszustwo Assada

W Iranie opozycja, która zatrzęsła podstawami systemu najpierw za rządów Chatamiego, a potem podczas "zielonej rewolucji" w 2009 r., została stłamszona. Jej przywódcy, Musawi i Karrubi, trafili w lutym do aresztów domowych. Według oficjalnych danych, w ciągu ostatniego półtora roku liczba więźniów w Iranie wzrosła o 55 tys. Skazani śpią na korytarzach i schodach, bo w zakładach karnych jest miejsce na 85 tys. osób, a przebywa ich tam obecnie 220 tys.

Jeszcze gorzej jest w Syrii. Dziś w serwisie YouTube znaleźć można bez trudu filmy pokazujące, jak podwładni "reformatora" Assada traktują demonstrantów. Aby obejrzeć do końca niektóre z nich, trzeba mieć stalowe nerwy. Widzimy np. matkę niosącą na rękach martwe dziecko z roztrzaskaną czaszką albo cierpiącego męki, przytomnego mężczyznę, z oderwaną przez kulę snajpera dolną szczęką. Gdy patrzy się na takie zdjęcia, trudno brać poważnie zapewnienia Assada, że w Syrii będzie można już niedługo zakładać partie polityczne i wolne od cenzury pisma.

Co prawda wciąż słychać głosy, że Baszar jest ofiarą spisku w rodzinie, a za decyzjami o krwawym stłumieniu protestów stoi jego brat Maher, szefujący oddziałom specjalnym armii - jednak coraz mniej Syryjczyków w to wierzy. Kreowany przez lata obraz prezydenta i jego wyemancypowanej żony jako reformatorów coraz częściej odbierany jest jak wielkie wyreżyserowane oszustwo. A przy okazji okazuje się, że kreowaniem pozytywnego wizerunku Assada zajmowała się od dawna znana brytyjska firma piarowska: Bell Pottinger.

Interwencja w Syrii?

Nawet jeśli głosy te są przesadne, a prezydent Syrii rzeczywiście jest ofiarą spisku i nie panuje nad swą krwawą rodziną, nie zmienia to w żaden sposób losu mieszkańców miast - takich jak Deraa, dokąd przeciw demonstrantom wysłano wojsko. Żołnierze najpierw odcięli prąd, wodę i linie telefoniczne, potem zablokowali dostawy leków i żywności, aby na koniec przypuścić szturm. Przy tym, co wyprawiają syryjscy żołnierze w Derze - strzelający do konduktów pogrzebowych czy niepozwalający zabierać zwłok z ulic - rozprawa Ahmadineżada z irańską opozycją wydaje się szczytem dobrego smaku...

Nie do końca wiadomo, co mógłby w tej sprawie zrobić świat. Interwencja zbrojna - jak w Libii - tutaj raczej nie wchodzi w grę. 22-milionowa Syria to kraj ponad trzykrotnie ludniejszy niż Libia i posiadający 300-tysięczną armię, w zdecydowanej większości wierną szyickim władcom kraju. Nawet jeśli część wojskowych przeszłaby na stronę opozycji, nie bardzo wiadomo, co by to mogło w praktyce oznaczać, gdyż nikt tak naprawdę nie wie, czym jest syryjska opozycja. Nie ma w niej liderów cieszących się wystarczającym autorytetem, aby pokierować całym ruchem.

Dlatego większość państw regionu po cichu marzy o uspokojeniu sytuacji, gdyż obawia się, że alternatywą dla Assada jest rozkład państwowości syryjskiej - na wzór tego, co przed laty stało się w sąsiednim Libanie. W Syrii oprócz rządzącej krajem kilkunastoprocentowej, świetnie zorganizowanej mniejszości szyickiej żyje większość sunnitów, często marzących o zemście. Do tego dochodzą spore grupy druzów i chrześcijan wspierających w zasadzie władze, a także podzielonych wewnętrznie uchodźców palestyńskich i niechętnych rządowi Kurdów.

Z powodu tej mieszanki wybuchowej nawet Izrael, który od lat oskarża Syrię o wspieranie Hamasu i Hezbollahu, raczej nie marzy o obaleniu Assada. Rząd w Tel Awiwie docenia fakt, że szyici od ponad 40 lat utrzymują pokój na granicy z Izraelem. I to pomimo że wielu Syryjczyków wciąż domaga się wojny i odbicia Wzgórz Golan, zajętych przez Izrael w 1967 r.

Nic nie trwa wiecznie

A jednak scenariusz klęski ruchów reformatorskich w Iranie i Syrii nie musi się spełnić.

W Damaszku Baszar al-Assad jest na tyle inteligentny, by wiedzieć, że daleko mu do komfortu irańskich ajatollahów, którzy siedzą na gigantycznych złożach ropy i gazu, więc mogą prowadzić ostrą politykę zagraniczną i nigdy nie staną się krajem wyizolowanym. Iran zawsze znajdzie kupców na swe produkty.

Syria nie ma takich perspektyw. Jest krajem biednym i jeśli zostanie obłożona sankcjami (o których mówi się coraz głośniej), pogrąży się jeszcze bardziej. Aby przetrwać, będzie zmuszona liczyć wyłącznie na łaskę Teheranu, stając się de facto irańskim lennem i pariasem społeczności międzynarodowej. Alternatywą jest tylko stopniowy odwrót od polityki wyniszczania własnego społeczeństwa i zainicjowanie rzeczywistych reform politycznych. Jeśli Assad chce pozostać ważnym graczem na arenie międzynarodowej i zminimalizować zagrożenie, że kolejny bunt skończy się ogólnonarodową rzezią - a być może także krwawą zemstą sunnitów na jego całej rodzinie - musi się w końcu cofnąć.

Sytuacja w Iranie też niekoniecznie rozwija się z korzyścią dla systemu, choć mogłoby na to wskazywać zdławienie opozycji i poprawa stosunków z Egiptem po obaleniu tam reżimu Mubaraka. Jednak wbrew temu, co sądzi się na Zachodzie, Iran zawsze był bardziej demokratyczny niż kraje arabskie - i w tym jest nadzieja na zmiany. Objawia się to wyraźnie w postaci walk na szczytach władzy. Prezydent Mahmud Ahmadineżad, który w ostatnich latach był pupilem duchowego przywódcy Iranu, ajatollaha Alego Chameneiego, urósł tak mocno, że stał się groźny. Jego najbliższy towarzysz Esfandiar Maszaei, którego Ahmadineżad kreuje na swego następcę, mówi za zgodą pryncypała rzeczy szokujące duchownych. Najpierw stwierdził, że Irańczycy są co prawda przeciwni rządowi w Izraelu, ale do samych Żydów nic nie mają. Potem wyśmiewał niechęć kleru do muzyki, śpiewu i tańca. W końcu zaczął sugerować, że zamiast promować w świecie islam, Iran powinien reklamować swoją narodową kulturę.

Iran: będzie gorące lato?

W efekcie w elitach ajatollahów zaczęto podejrzewać, że w rządzie Ahmadineżada zawiązał się spisek mający odsunąć duchownych od władzy. Wcześniej prezydentowi wybaczano autokratyczne zapędy - choćby to, że ostentacyjnie ignorował ustawy uchwalane przez parlament, kierowany przez wpływowego konserwatystę Alego Laridżaniego. Gdy jednak pod koniec kwietnia blisko związany z Chameneim szef irańskiej bezpieki zrezygnował z funkcji (obrażony na Maszaeiego za to, że ten zwalniał jego współpracowników), ajatollahowie przystąpili do kontrataku. Wymuszono na Ahmadineżadzie odwołanie Maszaeiego z funkcji szefa prezydenckiego sztabu, aresztowano kilkunastu jego podwładnych niższej rangi oraz przywrócono na stanowisko urażonego szefa bezpieki. Pojawiły się nawet oskarżenia, że Maszaei stosuje czarną magię, by w Iranie przejąć władzę.

Prezydent przeżył to tak mocno, że przez dziewięć dni nie przychodził na posiedzenia rządu. Zszokowało go zwłaszcza, że wierni mu dotychczas generałowie Gwardii Rewolucyjnej nagle zaczęli się od niego odsuwać.

Wiele wskazuje więc na to, że w Iranie toczy się zażarta walka między różnymi konserwatywnymi koteriami. Do tego dochodzi wciąż ogromna niechęć rzesz społeczeństwa do całego systemu. Jest tylko kwestią czasu, kiedy miliony Irańczyków wrócą na ulice.

A jest to tym bardziej prawdopodobne, że Iran stanął u progu wielkiego kryzysu społecznego. Przeprowadzona pod koniec 2010 r. operacja cięcia rządowych subsydiów doprowadziła do tego, że ceny chleba i benzyny wzrosły niemal dwukrotnie, a prądu ponad dziesięciokrotnie. Być może nawet wysokie ceny ropy na światowych giełdach nie pomogą władzom w ogarnięciu kryzysu - a wtedy Iran może czekać gorące lato.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jako reporter rozpoczynał pracę w dzienniku toruńskim „Nowości”, pracował następnie w „Czasie Krakowskim”, „Super Expressie”, czasopiśmie „Newsweek Polska”, telewizji TVN. W lutym 2012 r. został redaktorem naczelnym „Dziennika Polskiego”. Odszedł z pracy w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2011