Zabawa w kwoty

Spór o odgórne regulowanie pozycji kobiety dotarł do Polski. Jak wyglądają doświadczenia krajów, które wprowadzały takie regulacje?

28.07.2009

Czyta się kilka minut

Condoleezza Rice w Białym Domu, Waszyngton, wrzesień 2006 r. / Brooks Kraft / Corbis /
Condoleezza Rice w Białym Domu, Waszyngton, wrzesień 2006 r. / Brooks Kraft / Corbis /

Przed ubiegłorocznymi mistrzostwami Europy w piłce nożnej pewien szwedzki dziennik poinformował, że trener drużyny narodowej będzie musiał włączyć do składu kobietę, by zadośćuczynić wymogom równości płci. Wątpliwości odparto argumentem, że zawodniczka nie musi grać cały czas. Wystarczy, że wejdzie na 10 minut przed końcem, gdy wynik będzie ustalony.

Wiadomość okazała się żartem primaaprilisowym. Ale fakt, że inwencja autorów poszła w takim kierunku, jest wymowny. W imię równouprawnienia kobiet pojawia się bowiem coraz więcej pomysłów absurdalnych. W tej samej Szwecji związek zawodowy pracowników teatrów żądał wprowadzenia tzw. kwot procentowych dla kobiet we wszystkich kategoriach zawodowych, z aktorami włącznie. W Wielkiej Brytanii część gmin zarządziła, że w każdej brygadzie straży pożarnej musi być co najmniej jedna kobieta. W Norwegii prawo nakazuje, by w zarządach firm giełdowych kobiety zajmowały 40 proc. miejsc.

Niedawny Kongres Kobiet Polskich żądał wprowadzenia na listach wyborczych parytetu, czyli przyznania równej liczby miejsc kandydującym kobietom i mężczyznom. Co z tego wyniknie?

Batalia o postęp

Czy w świecie polityki jest miejsce dla kobiety? Sprawa zdaje się prosta: tak, pod warunkiem, że sama tego chce, wie, co pragnie robić i jak to realizować. Nie, jeśli tego nie potrafi. To takie same warunki, jakie należy stawiać politykom mężczyznom.

Prostota sprawy to jednak pozory. Problem w tym, że bojownicy o miejsce kobiet w polityce nie rozpatrują tej kwestii w kategoriach rzeczowych. Obecność kobiet w świecie polityki - czy szerzej, w działalności publicznej - stała się polem batalii ideowej i celem samym w sobie. Po każdych wyborach przedmiotem analiz staje się kwestia, ile kobiet znalazło się w parlamencie. Zbyt mała ich liczba - poniżej, powiedzmy, 20 proc. - jest traktowana jako dowód, że demokracja szwankuje. To samo dotyczy rządów, gdzie ma być jak najwięcej kobiet ministrów. Tu drogę ku równości przetarli socjaldemokraci ze Skandynawii: ze Szwecji, Norwegii i Finlandii. Ta ostatnia jest dziś rekordzistką: w fińskim rządzie kobiety stanowią 60 proc. ministrów. Tuż za nią znalazła się Hiszpania. Premier José Zapatero, który uważa się za feministę, w drugiej kadencji powołał rząd złożony w połowie z kobiet.

Jak wynika z danych Fundacji Schumana, w Unii Europejskiej kobiety stanowią średnio 23,9 proc. deputowanych do parlamentów i 25,8 proc. ministrów. Ale decyzje społeczeństw i rządzących nie zawsze idą w parze. Tylko siedem państw (Szwecja, Finlandia, Dania, Belgia, Hiszpania, Niemcy i Austria) jest ponad średnią w obu przypadkach. I nic dziwnego: o wiele łatwiej mianować ministrów, niż zmusić wyborców, by odpowiednio głosowali.

Jaskrawy przykład rozbieżności stanowi Francja, która, z 41,2 proc. kobiet na liście "rządowej" zajmuje piąte miejsce, a na "parlamentarnej", z 18,5 proc., dopiero osiemnaste. A przecież obowiązują tu kwoty, na listach wyborczych kobietom przypada 30 proc. miejsc! Cóż z tego, skoro, jak pisał "Le Figaro", "sytuacji kobiet nie zmieni się, sztucznie potrajając liczbę kobiet deputowanych". "Figaro" wątpi w sens kwot: "Czy należy zmuszać kobiety do wejścia w świat polityki, gdy one same tego nie pragną, a liczbę mężczyzn ograniczać po to tylko, by zaspokoić potrzebę równości? Czy decydowanie o składzie parlamentu, zanim jeszcze został on wybrany, nie jest niesprawiedliwe? Wkrótce dowiemy się, że trzeba wybrać tylu a tylu ludzi młodych, tylu dojrzałych i tylu starych, by być w zgodzie z piramidą wieku".

Finlandia i Nancy Astor

Świat przebył długą drogę od czasu, gdy w 1907 r. w parlamencie Wielkiego Księstwa Finlandii zasiadły pierwsze kobiety. Finlandia jako pierwsza w Europie (i druga na świecie, po Nowej Zelandii) przyznała kobietom prawa wyborcze, zarazem czynne i bierne (w Nowej Zelandii otrzymały tylko prawo głosu). Ponieważ jednak Finlandia nie była wtedy niepodległym państwem, za przełom uważany jest rok 1919, gdy pierwsza kobieta zajęła miejsce w brytyjskiej Izbie Gmin: Nancy Astor była jedyną panią wśród 706 deputowanych.

Te pierwsze kroki były jednak nieśmiałe i przez długi czas jeszcze kobieca reprezentacja parlamentarna była więcej niż skromna, a rządy czysto męskie. Większe zmiany nastąpiły dopiero po II wojnie światowej, gdy wszędzie kobiety zaktywizowały się politycznie. Kolejne progi przekroczono w 1960 r., gdy Sirimavo Bandaranaike z Cejlonu (obecnej Sri Lanki) została pierwszą w świecie kobietą premierem, w 1980 r., gdy Vigdis Finnbogadottir objęła urząd prezydenta Islandii i w 1991 r., gdy w rękach kobiety, Finki Elisabeth Rehn, znalazło się supermęskie stanowisko ministra obrony.

Zwolennicy zwiększania obecności kobiet w polityce powołują się oczywiście na przykłady Margaret Thatcher, Goldy Meir czy Indiry Gandhi, a także Madeleine Albright czy Condoleezzy Rice. Problem w tym, że kobietom wybitnym łatwo przeciwstawić długą listę tych, które radziły sobie słabo albo wcale, jak francuska premier Edith Cresson czy turecka Tansu Ciller.

Kobietom niewiele już zostało do zdobycia. Tylko parę ważnych stanowisk międzynarodowych: sekretarza generalnego ONZ i NATO, przewodniczącego Komisji Europejskiej, szefa Banku Światowego... I te bastiony pewnie kiedyś padną. Gdy parę lat temu wybierano sekretarza generalnego NATO, w czołówce kandydatów wymieniano Elisabeth Krohn, minister obrony Norwegii. Jej głównym atutem było to, że Sojuszem nigdy nie kierowała kobieta.

Daleko od statystyki

Kobiety na najwyższych stanowiskach to więc nic nowego. Dziś chodzi o to, by obecność kobiet w polityce stała się masowa. Coraz częściej dokonuje się ona z pomocą systemu preferencji: ustalonych kwot procentowych. Oznacza on, że w parlamencie, rządzie czy na listach wyborczych 30, 40 czy nawet 50 proc. miejsc musi obowiązkowo przypaść kobietom.

Czy takie działanie ma sens? Doświadczenia z krajów, które intensywnie promują obecność kobiet, budzą wątpliwości. Stosowanie kwot byłoby może do przyjęcia, gdyby założyć, że ilość przechodzi w jakość. Ale tak nie jest. W parlamentach i rządach jest wiele kobiet, które niewiele mają do powiedzenia; ich obecność nic nie wnosi. Zwolennicy kwot mają na to argument, że tak samo ma się sprawa z mężczyznami zajmującymi się polityką. To prawda. Tylko po co w takim razie wprowadzać kwoty, po co w popłochu szukać kandydatek na listy wyborcze, skoro jakość życia publicznego na tym nie zyskuje?

Drugi koronny argument za wciąganiem kobiet do polityki odwołuje się do demografii. Skoro stanowią one połowę społeczeństwa, ideałem ma być sytuacja, gdy stanowią też połowę członków parlamentu, rządu czy kierownictwa ministerstwa. Czy jednak skład tych instytucji musi precyzyjnie odzwierciedlać skład społeczeństwa? Parlament nie jest dobieraną losowo próbą statystyczną. Gdyby miał nią być, należałoby zredukować liczbę prawników czy ekonomistów, bo wśród deputowanych zawsze są nadreprezentowani.

Jakie efekty daje obowiązkowe powierzanie kobietom stanowisk ministerialnych, widać w tych krajach, które szczycą się "sprawiedliwym" podziałem tek. Resorty często rozdzielane są przypadkowo, według płci, a nie kompetencji. Przykładów jest wiele, choćby hiszpańska minister obrony Carme Chacon, która nigdy nie miała do czynienia z wojskiem, a w pierwszym rządzie Zapatero zajmowała się tematyką mieszkaniową.

Jedyny mężczyzna w rządzie

Kobietom, które w polityce odniosły niezaprzeczalne sukcesy, kwoty i preferencje do niczego nie były potrzebne. Najwybitniejsze doszły na szczyty, ponieważ miały kwalifikacje, a nie dlatego, że ich partia potrzebowała kobiet, by spełnić wymogi równości. Argumentowanie, że kwoty mają wyrównać szanse kobiet w polityce, brzmi w tym kontekście bałamutnie.

Uosobieniem kobiety, która w polityce osiągnęła wszystko, co można, jest z pewnością Margaret Thatcher, premier Wielkiej Brytanii w latach 1979-90. Trzy zwycięstwa wyborcze, wygrana wojna o Falklandy, pokonanie potężnych związków zawodowych, a przede wszystkim przeobrażenie brytyjskiej gospodarki - to wszystko dokonania "Maggie".

Działaczki feministyczne zarzucały jej, że nie promowała kobiet. Rzeczywiście: nigdy żadnej kobiecie nie powierzyła stanowiska w gabinecie, za to mawiano, że sama jest w nim jedynym mężczyzną. Inne znaczące kobiety też nie zaprzątały sobie głowy kwestią równości, koncentrując się na realnych zadaniach - i to zapewne był jeden z kluczy do ich sukcesów.

Thatcher miała sprecyzowane poglądy na temat pracy i zadań polityków. Mawiała, że polityk to nie gwiazda filmowa, nie musi się wszystkim podobać. Ma robić swoje. Jeśli jego koncepcje są trafne, naród to doceni. W tak pojmowanej polityce nie ma miejsca na podziały związane z płcią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, współpracowniczka działu „Świat”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2009