Wybieg

Nie wiadomo, kiedy się zaczyna. Gdy publiczność w końcu zajmie miejsca za sądową barierką, na scenie pozostaje piątka aktorów. Czterech mężczyzn i jedna kobieta. Wyłonili się z tłumu widzów. Niespiesznie, naturalnie rozpoczną spektakl relacjonujący proces w sprawie gwałtu na kilkunastoletniej dziewczynce.

05.10.2003

Czyta się kilka minut

Edna Mazya, izraelska pisarka, zamierzyła swoją sztukę jako dokument. W 1988 roku czternastoletnia dziewczyna z kibucu została zgwałcona przez 11 mężczyzn. Po trwającym kilka lat procesie tylko czterech spośród nich zostało skazanych. Decyzja sądu wywołała liczne i gwałtowne sprzeciwy. Mazya pisała swoją sztukę jeszcze w trakcie procesu. Prapremiera miała miejsce 10 lat temu. W Izraelu sztuka pobiła rekordy oglądalności, jeśli można użyć tej kategorii w odniesieniu do teatru.

Redbad Klynstra wystawiając “Gry" osłabił dokumentalny walor tekstu. Nie zainteresował się sprawą zgwałconej dziewczyny, ale studium ofiary i sprawców, analizą mechanizmów przestępstwa i jego psychologicznymi i socjologicznymi uwarunkowaniami. Taki sposób interpretacji wyszedł przedstawieniu na dobre i podniósł spektakl wysoko ponad tekst.

“Gry" grają w bardzo wydłużonej i spłaszczonej przestrzeni. Szare betonowe nabrzeże ze śladami po szalunkach oddzielają od niewidocznego, choć intensywnie obecnego morza szklane ekrany. Na jednym z nich ktoś krzywo przykleił papiery z wymalowanym na nich wezwaniem SOS. W betonowych stopniach po prawej stronie zamocowano czerwoną pochylnię. Na środku stoi obrotowy fotel, na którym będzie siadać Debora (Dorota Abbe) - ofiara gwałtu, w czasie przesłuchań przez adwokatów.

Fotel należy już właściwie do drugiej przestrzeni gry, tej sądowej. Jej oś wyznacza barierka oddzielająca widzów od teatru sprawiedliwości. Przy niej można też usiąść jak w sądowej kafeterii i zjeść kanapki z automatu. Jest dystrybutor wody i czerwony termos, odbijający rytmicznie kolor czerwonej pochylni. Sceny sądowe rozgrywają się w zimnym świetle. Nadmorskie gry młodzieńców z Deborą w nieprzytomnym, upalnym blasku słońca. Żar, jaki leje się z nieba ostatniego dnia szkoły, jest tak sugestywnie oddany światłem Jacqueline Sobiszewski, że chwilami wywołuje letnie odrętwienie percepcji. Z tego natychmiast korzysta reżyser spektaklu, wypełniając go długimi pauzami, w czasie których nie zdarza się nic, ale dzieje się zbyt wiele, by spokój letniego popołudnia mógł być utrzymany. Zawieszony nad sceną licznik, jakiego używa się w czasie sportowych rozgrywek, odmierza brzemienne minuty gry.

Redbad Klynstra reżyserując spektakl pozostawił niedomkniętą nie tylko przestrzeń gry, ale także interpretację. Nie ma żadnej jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy chłopcy zgwałcili Deborę, czy też Debora oddała im się dobrowolnie. Akcja rozwija się powoli i leniwie, by tak rzec - ambientowo, co potęguje muzyka Jacka Grudnia miksowana przez d.j. Patrisię.

Chłopcy noszą jasne wyprasowane koszule. Pochodzą z dobrych domów, są subtelni, inteligentni, nie mogą chyba zrobić nic złego. Debora przeciwnie, jest prostą dziewczyną, ofiarą ilustrowanych pism dla nastolatek, zbyt dorosła, zbyt pewna siebie, zbyt modnie ubrana, zbyt prowokacyjna, nawet wulgarna. Nosi opadające na biodrach dżinsy, które natarczywie odsłaniają zbyt skąpe stringi. Tańczy tandetne disco. Nudzi się. Chłopcy, uwolnieni od szkolnych powinności, próbują bawić się jak dorośli. Piją piwo i podrywają dziewczynę. Jeden z nich, bojąc się ewentualnych skutków gier, próbuje odesłać dziewczynę do domu.

Wydłużona przestrzeń sceny sprawia, że czujemy się tak, jakbyśmy patrzyli na wybieg dla modelek. Oddalenie postaci wywołuje ich przyciąganie i pożądanie. Jest cicho, bezruch staje się nie do wytrzymania. Jedynie w scenie gwałtu (?) reżyser zezwolił na drastyczność. Rzecz odbywa się z zachowaniem całej poniżającej mechaniki kopulacji przy całkowitym milczeniu ofiary. Ale niech uspokoją się tropiciele tak zwanego brutalizmu w teatrze. To spektakl, w którym łagodność i dystans są najbardziej brutalne.

Klynstrze udało się wywołać w spektaklu odwieczny temat walki płci. Udało się wydobyć całe skomplikowanie płciowości i seksualności w czasach postseksualnych. Udało się pokazać świat męskiej dominacji i podkreślić ją aspektem wojennym. Przecież chłopcy po skończeniu szkoły w Izraelu pójdą do armii. Wśród wielu rozmów rozważają też o wyższości komandosów nad marynarką (“marynarka to cioty"). Zachowując tryb właściwy dla obu gatunków, czyli procesu sądowego i seansu psychoanalitycznego, reżyser osiągnął niebywałą niejednoznaczność, z którą widzowie muszą się uporać sami.

“Gry" to dla mnie przede wszystkim popis teatralnego kunsztu. Klynstra, z wykształcenia aktor, w dziedzinie reżyserii samouk, z ogromnym wyczuciem prowadzi spektakl tak, by uniknąć choćby cienia teatralności. To wszystko dzieje się przypadkiem, niewymuszenie, od niechcenia, ale za to w sposób nieuchronny i konieczny. Aktorzy wiedzą, że aby osiągnąć wiarygodność, nawiązać i podtrzymać więź z widownią, nie mogą grać ani kłamać. Widać, że czują się bardzo współodpowiedzialni za efekt teatralny.

W stosunku do wszystkich, a więc Doroty Abbe, Jakuba Kamieńskiego, Piotra Łukaszczyka (ci dwaj grali już w reżyserskim debiucie Klynstry, czyli “Made in China"), Krzysztofa Zycha i Krzysztofa Boczkowskiego trzeba by posłużyć się nowym określeniem kreacji aktorskiej. To taki sposób gry, w którym jednocześnie jest się postacią i aktorem komentującym swoją prywatnością sceniczne zdarzenia.

W przypadku “Gier" w aktorze trzeba zakorzenić aż dwie postacie. Dramat skonstruowany jest tak, że aktorka grająca zgwałconą dziewczynę gra też panią prokurator, a chłopcy grający napastników, gwałcicieli, grają też swoich własnych obrońców. Te role przenikają się w zawrotnym tempie i użyty tu fundament osobowości aktora, w którym zakotwiczają się postacie, jest niezbędny. A otwarta forma demaskująca wszystko, co teatralne, sprawia, że widowisko pochłania szybko nie tylko uwagę widzów, ale zaczyna panować nad ich emocjonalnością. W ten sposób samo spotkanie widzów z aktorami staje się najważniejszym aktem. Powstaje wspólnota myśli, pokrewieństwo dusz przy zachowaniu pełnej obcości i odrębności ciał.

Spektakl kończy się jak film. Projekcja pokazuje chłopców grających w piłkę. Potem pojawiają się zatrzymane w kadrze twarze i wyrok, jaki każdy otrzymał. Szeroka scena była może nie tylko wybiegiem pożądania, mogła też być panoramicznym ekranem kinowym. Ale w żadnym kinie nie powstają takie więzi jak na teatralnym wybiegu.

Edna Mazya “Gry", tłum.: Michał Sobelman, reżyseria: Redbad Klynstra, scenografia: Magdalena Maciejewska, muzyka: Jacek Grudzień, reżyseria świateł: Jacqueline Sobiszewski, premiera 6 września 2003 w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2003