Wspólnota i milczenie

Na covid zmarło już ponad sto tysięcy Polaków. Każdy z nich domaga się upamiętnienia. Woła o zbiorową formę przeżywania smutku i konfrontacji ze stratą.

17.01.2022

Czyta się kilka minut

Serca dla pamięci – przy londyńskim szpitalu św. Tomasza namalowano ich ponad 150 tys., po jednym dla każdej ofiary covidu w Zjednoczonym Królestwie; 9 stycznia 2022 r. / HESTHER NG / ZUMA PRESS / FORUM
Serca dla pamięci – przy londyńskim szpitalu św. Tomasza namalowano ich ponad 150 tys., po jednym dla każdej ofiary covidu w Zjednoczonym Królestwie; 9 stycznia 2022 r. / HESTHER NG / ZUMA PRESS / FORUM

To historia jak wiele innych – i jak wiele innych niepowtarzalna.

W lutym 2021 r. pewien 56-letni mężczyzna, w dobrym jak na swój wiek zdrowiu, bez żadnych chorób współistniejących, dwa miesiące przed możliwym terminem szczepienia pierwszą dawką obudził się z wysoką gorączką oraz brakiem węchu i smaku. Przez kilka dni stosował się skrupulatnie do zaleceń lekarskich, ale gorączka nie ustępowała, a doszły suchy, duszący kaszel, ból mięśni, zawroty głowy i poczucie, że zarówno ciało, jak umysł ulegają jakiejś niepowstrzymanej dezintegracji. Kiedy kaszel stał się nie do wytrzymania, bliscy tego mężczyzny – przebywający z nim na kwarantannie, ale z negatywnymi wynikami testów – wezwali pogotowie.

Lekarze i ratownicy, którzy przyjechali na miejsce, powiedzieli wprost: lepiej nie jechać do szpitala, sytuacja jest ciężka, oddział obłożony, brakuje leków i wolnych łóżek. Wydawało się jednak, że nie ma wyboru, chory zaczynał się dusić i tracił kontakt z rzeczywistością. Odkąd trafił na oddział – urwała się z nim łączność. Żona wcisnęła mu do kieszeni telefon, ale rozładował się jeszcze tego samego dnia, a w takim stanie brakuje sił, żeby telefon ładować, o rozmawianiu nie wspominając. Dodzwonienie się do szpitala graniczyło z cudem. Co dwa, trzy dni się udawało, wtedy lekarze mówili, że stan jest poważny, najbliższe godziny będą decydujące. Po którymś telefonie przyszła fatalna informacja – od wczoraj pacjent leży pod respiratorem. O tym, że nie żyje – tydzień później – rodzina dowiedziała się, kiedy po raz pierwszy to do nich ktoś ze szpitala zadzwonił.


KS. ADAM BONIECKI: Artykuł „Wspólnota i milczenie” jest dla mnie ważny. Mówi o potrzebie jakiegoś znaku, dającego nam, wszystkim Polakom, do zrozumienia, że zmarli na skutek pandemii i cierpienie ich bliskich są naszą wspólną sprawą >>>


Nie było więc żadnego pożegnania, nie było bliskości, spojrzenia w oczy, powiedzenia tego, czego z tysiąca głupich albo banalnych powodów przez tyle lat się nie ­powiedziało, ale przecież tak bardzo pragnęło się powiedzieć. Były za to – i do dzisiaj są – szok, wstrząs, poczucie nierealności tego, co się stało, doświadczenie brutalności choroby, zimna ­procedur, lęku, bezradności, krzywdy, rozpaczy. No i dojmująca próżnia, która znienacka wdarła się do znanego i oswojonego świata codziennych spraw i kłopotów. Dosłownie wysadzając go z posad.

Było – i do dzisiaj jest – także wrażenie, że nikogo poza bliskimi ta śmierć tak naprawdę nie obchodzi, nikt się nią nie interesuje, nikt o niej nie mówi, nikt za nią nie bierze odpowiedzialności.

Nikt nie uznaje, że się w ogóle wydarzyła.

Upamiętnienie, którego nie było

Oto jeden z ponad stu tysięcy przypadków układających się w śmiertelną mozaikę, bo tyle właśnie osób zmarło w Polsce na COVID-19 od początku pandemii. Niemal drugie tyle to śmierci z innych przyczyn, ale z kryzysem covidowym stowarzyszone z braku odpowiedniej diagnozy na czas albo dostępu do koniecznej pomocy, bo ośrodki zdrowia i szpitale zajęte były ratowaniem ofiar koronawirusa. W ostatnich miesiącach, odkąd zmagamy się z czwartą falą, umiera nawet 700 osób dziennie. Stawia nas to, obok Bułgarii, w mrocznej czołówce europejskiej, jeśli chodzi o liczbę zgonów na milion obywateli. A przed nami fala piąta – spod znaku o wiele bardziej zakaźnego wariantu Omikron. Mierzy się z nią wiele krajów, które wcześniej przygotowywały się do tego niczym do III wojny światowej (my się natomiast nie przygotowujemy).

W Stanach Zjednoczonych – co niedawno wykazali socjolodzy Ashton Verdery, Emily Smith-Greenaway, Rachel Margolis i Jonathan Daw – jedna zmarła na covid osoba pozostawia dziewięcioro bliskich w żałobie. Jak ten współczynnik wygląda w Polsce? Z pewnością więzi rodzinne nie są u nas luźniejsze niż w Ameryce, można więc przyjąć, że plus minus podobnie. Licząc z grubsza – i pamiętając, że poruszamy się po terenach odległych od jednoznaczności – daje to ponad 900 tysięcy osób, które cierpią z powodu straty kogoś bliskiego spowodowanej pandemią. Dodając do tego ponad drugie tyle rodzin i bliskich jej pośrednich ofiar, dostaniemy, lekką ręką, dwa miliony osób.

Ile ich będzie za trzy miesiące, za pół roku, za rok?

W Czechach w maju 2021 r. na Zamku Praskim zapłonęło 30 tysięcy świec. „Za wiele spośród tych śmierci odpowiedzialni jesteśmy wszyscy” – powiedział Miloš Zeman. Winę ponoszą lekkomyślność i obojętność, infantylne pragnienie jak najszybszego powrotu do „normalności”, przedwczesne luzowanie obostrzeń, niedopuszczanie do siebie świadomości tego, jak faktycznie wygląda pandemiczna rzeczywistość. Prezydent Czech podziękował pracowniczkom i pracownikom ochrony zdrowia, zaznaczając, że zasługują na coś znacznie więcej aniżeli podziękowania.


COVID-19: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


W podobny sposób, oficjalnie, wspólnie, na szczeblu państwowym, upamiętniano ofiary pandemii w wielu krajach. Np. w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Niemczech. W przemowach polityczek i polityków temat katastrofalnego pandemicznego bilansu powracał na rozmaite sposoby. „Chcemy upamiętnić tych, którzy zginęli samotną śmiercią w tych mrocznych czasach” – to słowa prezydenta Niemiec wypowiedziane w kwietniu podczas wielkiej berlińskiej uroczystości poświęconej pamięci ofiar pandemii. Powstają specjalne strony internetowe, gdzie publikowane są sylwetki zmarłych, zdjęcia, którym towarzyszą bardzo osobiste, wzruszające wspomnienia. Takie serwisy uruchomiły m.in. CNN i BBC.

Niemal wszędzie toczy się zatem otwarta rozmowa na temat gigantycznej, globalnej katastrofy, która wciąż trwa i w wyniku której wielu z nas straciło i straci najbliższych, krewnych, przyjaciół, znajomych. Rozmowa nie tylko werbalna, ale przebiegająca także w sferze symbolicznej. W sferze zbiorowego rytuału, ceremonii, gdzie rozpacz przestaje być wyłącznie indywidualnym, jednostkowym doświadczeniem kogoś, komu umarła ukochana osoba, a staje się emocją wspólnotową. Tragedia pandemii dotyka wszak nie tylko poszczególnych członków i członkinie danej wspólnoty, ale i samą wspólnotę, tak rodzinną, jak narodową czy światową. I dlatego domaga się zbiorowych form przeżywania smutku, zbiorowych form konfrontacji ze stratą. Gremialnego mierzenia się z tym, co najgłębiej ludzkie – kruchością, przemijalnością, podatnością na chorobę i rozpad, śmiertelnością.

Wobec podstawowych faktów ludzkiej (i nie tylko ludzkiej) egzystencji – zdają się sugerować te świece, pomniki, tablice, wspomnienia i mowy – znajdujemy się wszyscy w takim samym położeniu. Niezależnie od wszelkich powierzchniowych różnic – to nas spaja najgłębiej. Jeśli gdziekolwiek najmocniej konstytuuje się jakieś uniwersalne pokrewieństwo, to właśnie w kruchości i przemijalności, a zarazem poczuciu, że nie jesteśmy w nim osamotnieni, nie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie.

W Polsce jednak te śmierci otacza zaskakujące milczenie. Dużo się mówi i pisze o tym, jakie skutki dla gospodarki miał lockdown. I jakie mógłby mieć kolejny, choć wiadomo, że go nie będzie, rząd bowiem od pewnego czasu przestał rozważać taką możliwość. Nie stać nas, politycznie i ekonomicznie, na efektywne ratowanie ludzkiego życia – tak w zasadzie można by odczytać tę osobliwą pasywność władzy, która, co nie jest specjalnie trudne do wydedukowania, obawia się utraty poparcia bardziej radykalnego, antyszczepionkowego elektoratu. Tak czy inaczej, o stanie gospodarki rozmawiamy bardzo dużo, nie rozmawiamy natomiast wcale o stanie wspólnoty.

Może wobec tego wspólnoty już nie ma, może istnieje tylko zrzeszenie jednostek, względnie federacja rodzin, odgórnie zarządzana, ale nie scalana żadnym elementarnym poczuciem łączności? Zbyt radykalny to wniosek? Powtórzę: jesteśmy jednym z nielicznych – jeśli w ogóle nie jedynym – unijnym krajem, w którym jak dotąd nie było żadnych państwowych uroczystości poświęconych pamięci zmarłych z powodu pandemii. Zdarzyły się, owszem, gesty na szczeblu samorządowym: gdzieś tam radni uczcili zmarłych minutą ciszy, a prezydent Warszawy kwiatami pod pomnikiem Nike ułożonymi w napis „Nie zapominajmy”. Mieliśmy niedawno facebookową inicjatywę „Dzień żałoby covidowej”, temat podejmowały od wiosny 2021 r. redakcje „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Wyborczej” i „Kultury Liberalnej”, a w dniu, gdy liczba ofiar przekroczyła sto tysięcy, do zapalenia zniczy wezwał Donald Tusk.

Ale to są wszystko efemeryczne, lokalne i oddolne inicjatywy. Do dzisiaj nie wydarzyło się nic na szczeblu ogólno­polskim, do dzisiaj państwo nie dało do zrozumienia obywatelkom i obywatelom, że to, co się dzieje od marca 2020 r., jest naszą wspólną sprawą. Że dostrzegamy ją, uznajemy jej istnienie, widzimy naszych zmarłych i cierpienie dotykające tych, których pozostawili. Że śmierć tego 56-letniego mężczyzny nie przydarzyła się tylko jemu i jego bliskim – przydarzyła się wspólnocie, podobnie jak sto tysięcy pozostałych.

W ten właśnie sposób państwo mogłoby wysłać prosty komunikat: nie jesteś sam, nie jesteś zdany na siebie. W zderzeniu z brutalnością świata, z bezwładem tkwiącym w naturze, z łamliwą materią ciała, z nieprzewidywalnością losu, z rozpaczą po stracie tych, których kochałeś albo kochałaś najbardziej – możesz na nas liczyć. Temu przecież w gruncie rzeczy służą te wszystkie zbiorowe symbole i rytuały. Wydobywaniu z samotności i prywatności. Głośnemu zapewnieniu, że instytucje życia społecznego wyrastają z bazowej troski i odpowiedzialności, jaką wspólnota przyjmuje za wszystkich swoich członków i członkinie. I że nikt nie stoi sam naprzeciw wpisanego w każde życie cierpienia, chaosu, bezwładu i przemijania.

Żałoba, która zaniknęła

Zanik zbiorowego charakteru żałoby to oczywiście nic nowego. Jest jedną z konstytutywnych cech późnej nowoczesności. Wytrawni badacze tematu – choćby francuscy historycy Philippe Ariès i Michel Vovelle, autorzy, odpowiednio, monumentalnych prac „Człowiek i śmierć” oraz „Śmierć w cywilizacji Zachodu”, jak również włoski antropolog Alfonso M. Di Nola – są co do tego zgodni. W XX w. rozpacz po stracie bliskich uległa w kulturze zachodniej niemal całkowitej prywatyzacji i medykalizacji, a żałoba rozumiana jako uzewnętrznienie tej rozpaczy, na które społeczność tworzy przestrzeń i daje przyzwolenie, stała się melodią przeszłości, słyszalną co najwyżej na wsiach i w miasteczkach.

„Nie ulega wątpliwości, że głębokie zmiany w stosunkach społecznych, które stały się udziałem społeczeństwa industrialnego, szczególnie w wyniku urbanizacji – pisze Di Nola w „Tryumfie śmierci”, znakomitej historii praktyk żałobnych – doprowadziły do zerwania więzi między jednostką a grupą społeczną. W rezultacie opłakiwanie, zwłaszcza w miastach, nie znajduje solidarnego wsparcia ze strony innych i, przeżywane w głębokiej samotności, nie znajduje ukojenia, co prowadzi w wielu wypadkach do groźnych neuroz”.

Z drugiej strony, współcześni badacze żałoby, np. amerykański psycholog ­George Bonanno – autor książki „The Other Side of Sadness”, w której dokonuje przeglądu aktualnej naukowej wiedzy na ten temat – zwracają uwagę, że żałoba jest zjawiskiem niejednorodnym.

Bonanno twierdzi, że przebiega ona różnie u różnych ludzi (wbrew temu, co myślał na jej temat Freud, który w słynnym eseju „Żałoba i melancholia” wprowadził pojęcie „pracy żałoby”, sugerujące, że jest ona jakimś jednolitym procesem psychologicznym mającym określone zadanie). Żeby poradzić sobie z rozpaczą po stracie bliskich, niektórzy potrzebują lat, a inni tygodni. Nie ma jednej recepty i jednego schematu. Nie istnieją także żadne obiektywne fazy czy etapy żałoby, o których sugestywnie pisała Elisabeth Kübler-Ross. Po prostu – żałoba jest zjawiskiem zróżnicowanym, o czym łatwo można się przekonać, sięgając po prace dokumentujące wielorakość form jej przeżywania w rozmaitych kulturach.

Z kolei ze współczesnych badań nad doświadczeniem straty – i szerzej, nad PTSD, czyli zespołem stresu pourazowego – wypływają jeszcze inne, dla niektórych zaskakujące wnioski. Otóż, wbrew dominującemu w latach 80. i 90. – i do dzisiaj tu i ówdzie jeszcze kultywowanemu – przekonaniu, że każdy, kto przeżył traumę, powinien jak najszybciej (i jak najwięcej) opowiedzieć o tym terapeucie, sprawy mają się dokładnie odwrotnie. Przedwczesna interwencja terapeutyczna, w szczególności polegająca na nakłanianiu do rozmowy o trudnych emocjach – tzw. debriefing – paradoksalnie nie zmniejsza, lecz zwiększa ryzyko wystąpienia PTSD.

Takie wnioski płyną m.in. z głośnego raportu Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, opublikowanego 11 września 2011 r. na łamach czasopisma „American Psychologist”, którego współautorem był m.in. Bonanno. Przedstawiono tam wyniki badań, z których wynikało, że osoby poddawane bezpośrednio po atakach na WTC spontanicznym terapiom na ulicach Nowego Jorku – liczni terapeuci ruszyli wówczas wolontaryjnie na pomoc ocalałym i świadkom, by przeprowadzać sesje na skwerach, w kawiarniach czy parkach – były bardziej narażone na wystąpienie zaburzeń psychicznych niż osoby, które z tego rodzaju interwencji nie korzystały. Ta okoliczność wskazuje, że po pierwsze nie każdy, kto doświadcza dramatycznego przeżycia, potrzebuje terapii (realnie tylko ok. 30 proc. osób wymaga profesjonalnej pomocy), a po drugie – nie powinna ona rozpoczynać się zbyt wcześnie i polegać na intensywnej emocjonalnie rozmowie na temat tego, co się wydarzyło.

Od momentu straty do rozpoczęcia ewentualnego leczenia – twierdzą autorzy raportu – powinien upłynąć co najmniej miesiąc. Psychika ma własne sposoby na uporanie się z trudnymi sytuacjami i czasami wystarczy jej zwyczajnie nie przeszkadzać. Człowiek po tego rodzaju przejściach potrzebuje natomiast bliskości, wsparcia, zapewnienia, że może liczyć na pomoc, że ktoś jest obok, rozumie, co się z nim dzieje, i dostrzega jego ból. Dopiero w takim ­ kontekście wewnętrzne rany mają szansę bezpiecznie się zagoić.

I dlatego właśnie odmowa uznania realności straty, a nade wszystko samotność jej towarzysząca mogą przynieść dramatyczne skutki, np. głęboką depresję. Takie ryzyko występuje w każdym razie na poziomie indywidualnej psychologii, co siłą rzeczy ma bezpośrednie przełożenie na kwestię zdrowia publicznego. Zwraca na to uwagę Jonathan Rottenberg, jeden z najciekawszych współczesnych psychologów badających zjawisko depresji. W książce „Otchłań. Ewolucyjne źródła epidemii depresji” stawia tezę, że ograniczanie możliwości przeżywania straty, związane z kultem pozytywnego myślenia, wypieraniem śmierci i zbiorową obsesją efektywności, to istotna przyczyna tak licznych dzisiaj diagnoz zespołu depresyjnego.

Pamiętajmy jednak, że prywatyzacja żałoby we współczesnej zachodniej kulturze to coś zupełnie innego niż ta specyficznie polska atrofia wszelkich zbiorowych form upamiętniania ofiar pandemii. Etiologia tych zjawisk jest odmienna, ich społeczne konsekwencje także są innego rodzaju. Że wspólnota pozostawia nas sam na sam z naszym osobistym cierpieniem po stracie bliskich, którzy zmarli prywatną, jednostkową śmiercią – to jedno. Że jednak wspólnota, a w szczególności jej dysponujący władzą dosłowną i symboliczną przedstawiciele zachowują się tak, jakby społeczna katastrofa w ogóle nie zaistniała, jakby nie dotknęła nas wszystkich śmiertelna zakaźna choroba i nie zabrała w krótkim czasie populacji średniej wielkości miasta – to drugie. Z pierwszym niemające zgoła nic albo niewiele wspólnego.

Przy czym nie o ogłaszanie żałoby narodowej tu chodzi – i bodaj nawet nie o samą żałobę, w najściślejszym sensie tego słowa – lecz o zwyczajne uznanie, że coś się wydarzyło. Że to nie jest zły sen, spisek, czyjś wielki sukces, czyjaś wielka porażka albo coś równie fantazyjnego, lecz konkretne zdarzenie, które nas dotyka – mające swoje realne przyczyny i skutki. Praca żałoby, w tym przypadku zbiorowej, w pełni zacząć się może przecież dopiero, kiedy pandemia się zakończy. Na razie jesteśmy w środku tego procesu, a widoków na jego zakończenie nie ma nawet na horyzoncie. Zarazem nieustannie doświadczamy kolejnych strat, których realność nie jest na poziomie zbiorowym symbolicznie uznawana.

Jesteśmy więc niczym osoba podróżująca samochodem i uczestnicząca w wypadku, w którym zginęli jej bliscy, pozostawiona sama sobie na poboczu, do której nikt nie podchodzi, nie oferuje ciepłej herbaty, nie podsuwa koca czy środków uspokajających, nie zapewnia, że może liczyć na pomoc. Jesteśmy kimś, wobec kogo otoczenie zachowuje się dokładnie odwrotnie, niż to rekomendują autorzy wspomnianego wyżej raportu oraz w ogóle specjaliści od postępowania z tymi, którzy doznali bolesnych strat.

Pandemia, której nie ma

Jakie mogą być tego przyczyny? Zaryzykowałbym tezę, że w Polsce nie możemy uczcić pamięci ofiar pandemii, bo żadnej pandemii u nas nie było. Nie w sensie dosłownym, rzecz jasna, lecz psychologicznym.

Od marca 2020 r., wedle wielu zapamiętałych zwolenniczek i zwolenników oraz polityków Konfederacji, odbywa się wyłącznie medialny spektakl, „plandemia”, preludium do wprowadzenia „wielkiego resetu” oraz „nowego światowego porządku”. Zdaniem wielu zwolenniczek i zwolenników oraz polityków opozycji z kolei trwa wyłącznie wielka kompromitacja rządzących: jedno wielkie pasmo wpadek, strategicznych i praktycznych błędów, niefortunnych wypowiedzi. Wedle wielu zwolenniczek i zwolenników oraz polityków prawicy mamy zaś wyłącznie wielki sukces rządzących, doskonałą organizację, zero błędów, wszystko przeprowadzone w sposób wysoce kompetentny i fachowy.

Słowem, podobnie jak każdy inny wielki problem społeczny, tak i pandemia – a wraz z nią sto tysięcy ofiar – została zredukowana do upiornego, polskiego konfliktu politycznego. Rytualne uznawanie, że wszystko, co robi albo proponuje robić polityczny przeciwnik, a priori musi być złe, unikanie jak ognia rozmowy o tym, co poszło dobrze, gdzie jesteśmy, co trzeba zmienić, w jaki sposób poradzić sobie z takim czy innym wyzwaniem – otóż wszystko to uniemożliwia prawdziwą debatę na temat tego, co się tutaj przez ostatnie kilkanaście miesięcy wydarzyło. I pozwala zrzec się za to odpowiedzialności, przerzucić ją na innych; tych złych i niemoralnych, bo stojących po drugiej stronie barykady.

Tymczasem wspólne stanięcie wobec dramatu pandemii oznaczałoby wzięcie za nią wspólnej odpowiedzialności. Wymagałoby rozmontowania powracającego nieustannie mechanizmu lokowania całego zła w politycznym przeciwniku, a tym samym separowania się od tego, co w świecie nieprzewidywalne i straszne, oraz pielęgnowania poczucia własnej moralnej wyższości. Wymagałoby konfrontacji z tragicznymi statystykami zgonów, które – o czym pisała w „Gazecie Wyborczej” Judyta Watoła – poza niskim poziomem zaszczepienia i ogólnie słabą kondycją społeczeństwa mają źródła także w fatalnym stanie systemu ochrony zdrowia. Ten zaś jest wspólnym dziełem wszystkich ekip rządzących po 1989 r., więc uczciwa dyskusja o nim natychmiast rozbroiłaby każdy polityczny dualizm. Wszystkie czynne dzisiaj obozy polityczne do aktualnego stanu systemu ochrony zdrowia jakoś się przecież przyczyniły.

Dlatego właśnie trwanie w histerycznej polaryzacji jest w gruncie rzeczy wszystkim na rękę. Najbardziej oczywiście aktualnie rządzącym, oni bowiem w sensie bezpośrednim odpowiadają za to, co się teraz dzieje. I wbrew własnej narracji – popełniają błędy. Nie tylko jednak własne błędy, ale i w ogóle wszystkie zaniedbania, które owocują setkami tysięcy ludzkich dramatów, udaje się rozmaitym podmiotom życia publicznego skutecznie ukrywać za parawanem coraz bardziej absurdalnej politycznej egzaltacji, paraliżującej każdą próbę merytorycznej rozmowy.

Uznanie tego, co się wydarzyło – wyrażone m.in. poprzez symboliczne uhonorowanie zmarłych, umożliwienie publicznej ekspresji rozpaczy, żalu, tęsknoty, ale i poczucia winy oraz wściekłości – wymagałoby rachunku sumienia o skali radykalnie przekraczającej czarno-biały model, w jaki strony politycznego sporu starają się wtłoczyć skomplikowaną i niejednoznaczną rzeczywistość. Wymagałoby także konkretnych działań, wdrożenia pragmatycznych rozwiązań i wzięcia na siebie ryzyka, które się z nimi wiąże. Choćby utraty poparcia tej części społeczeństwa, która z traumą zarazy radzi sobie w jeden z najbardziej klasycznych sposobów, czyli poprzez zaprzeczenie i wyparcie.

Cóż, bez wątpienia łatwiej w poczuciu bycia jedynym sprawiedliwym tropić w internecie ślady międzynarodowego spisku albo w moralistycznym uniesieniu potępiać wszystko, co mówi lub robi polityczny wróg, aniżeli dostrzec, jakie otchłanne aspekty świata, w którym żyjemy, odsłoniła pandemia. I nie chodzi tutaj wyłącznie o siły destrukcji i rozpadu tkwiące w przyrodzie, którą tak chętnie dziś romantyzują zarówno zwolennicy przekonania o jej boskim pochodzeniu, jak i działacze spod znaku radykalnego ekologicznego apokaliptyzmu. Chodzi także, a może przede wszystkim, o bezwład działania instytucji, o lekceważący stosunek do zagrożeń i procedur, słowem, o prymat własnego interesu – także psychologicznego – nad zobowiązaniami, które się względem wspólnoty zaciągnęło.

Bezradność, od której nie ma ucieczki

Przede wszystkim jednak brak wspólnotowych rytuałów opłakiwania, wspólnotowej ekspresji rozpaczy, pozwolenie, żeby rozpacz stała się towarem w politycznej grze, a nawet instrumentem w politycznej walce, uniemożliwia nam przeżycie i dostrzeżenie tego, co w nas przekracza wszelkie podziały. Tego, co wymyka się politycznym i świato­poglądowym różnicom, co przekracza plemienne wojny, ba, czyni je – jeśli uczciwie na nie z tej perspektywy spojrzeć – spektaklem żałosnym i kuriozalnym. Tego, co wspólne wyborcom PiS-u i działaczom PO, zapalonym zwolennikom Konfederacji i aktywistom Razem, katolikom i ateistom, gejom i heteroseksualistom, queerom i cisom, ciemnoskórym, żółtoskórym, białoskórym i czerwonoskórym, w ogóle nam wszystkim, niezależnie od jakichkolwiek tożsamościowych afiliacji, jakie kiedykolwiek wytworzyły natura albo kultura.

Cóż to takiego? Co jest tym najbardziej uniwersalnym wymiarem istnienia, ku któremu zwracamy się w rozpaczy po stracie, w niemożliwej do zaspokojenia tęsknocie, w tragicznym pragnieniu, żeby zachować to, czego zachować nigdy nie będziemy mogli? Różnie to można nazywać: podatność na zranienie, kruchość, przemijalność. A może po prostu bezradność – wobec bezwładu i chaosu tkwiącego w świecie, wobec faktu, że nasze ciała ulegają nieuchronnie procesom rozpadu.

Możemy mieć wszak różne predylekcje polityczne i estetyczne, możemy zasadniczo inaczej definiować nasze systemy wartości, możemy z innych źródeł czerpać satysfakcję i chęci do życia, możemy spotykać się lub rozmijać w kościołach, niemniej procesy starzenia się w naszych komórkach przebiegają z grubsza tak samo, podobnie zresztą jak procesy namnażania się wirusów. Nawet najbardziej wnikliwy patomorfolog nie będzie w stanie wydedukować, jakie preferencje polityczne, jaki światopogląd, orientację seksualną oraz przekonania religijne żywił podmiot wytwarzany przez rozpostarte na stole sekcyjnym ciało, kiedy jeszcze czynna w nim była przemiana metaboliczna.

Od tej bezradności wprawdzie nie da się uciec, ale da się w niej przynajmniej być razem. Dlaczego zatem tak uporczywie sobie tego odmawiamy? Dlaczego zatem tak uporczywie nam tego odmawiacie, panie prezydencie, panie premierze, pani marszałek, panie marszałku i panie prezesie? Ostatecznie to właśnie na was, jako na reprezentantach całej wspólnoty, także tej jej części, która żywiołowo się z wami nie zgadza, spoczywa to fundamentalne zadanie: uznać realność tragedii, zmierzyć się z jej rozmiarami, podjąć działania mające na celu minimalizowanie zagrożeń.

A nade wszystko – dać sygnał, że pomimo nawet najbardziej radykalnych podziałów i różnic możemy dzisiaj wszyscy na siebie liczyć, możemy na sobie polegać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista i filozof, znany m.in. z anteny Radia TOK FM, gdzie prowadzi w soboty Sobotni Magazyn Radia TOK FM, Godzinę filozofów i Kwadrans Filozofa, autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata” oraz „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2022