Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ze szpitala wojskowego w Krakowie przy Wrocławskiej wynosiłam informacje o żołnierzach. Dostarczałam też broń i leki. Aresztowali nas w maju 1944. Miałam przy sobie pastylkę z trucizną, ale nie zdążyłam zażyć. Po przesłuchaniu wywieźli mnie do Ravensbrück, potem do Lipska. Pracowałam w fabryce amunicji, potem na rewirze, czyli w obozowym szpitalu. Przeżyłam bombardowanie Lipska, potem szłam w marszu śmierci. Z jednej strony nadchodził front wschodni, z drugiej zachodni, a my między nimi. Krążyłyśmy w kółko, po 40 km dziennie.
Pamiętam, jak zastrzelili jedną dziewczynę, która ścinała gałęzie na ognisko. Wypuścili ją do domu, żeby urodziła dziecko, potem zabrali znowu do obozu. I zginęła tuż przed wyzwoleniem. Ja zawsze miałam szczęście, nawet w obozie. Potem, gdy wróciłam, znalazłam pracę w Zakopanem, matematyki uczyłam. Tak myślę, że nawet obóz coś mi dał. Co takiego? Spotkałam tam przyzwoitych ludzi i sama tak starałam się zachowywać.