DZIECI POWSTANIA

„Roma” z „Parasola” umierała z lalką. Miała 16 lat. Najmłodsi – po 12. Dla nich Powstanie Warszawskie było skokiem w dorosłość. I zostawiło ślad.

28.07.2014

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Powstanie Warszawskie” (2014), pierwszej na świecie fabuły złożonej w całości z pokolorowanych materiałów dokumentalnych. / Fot. Film „Powstanie Warszawskie” / MATERIAŁY PRASOWE DYSTRYBYCJA NEXT FILM
Kadr z filmu „Powstanie Warszawskie” (2014), pierwszej na świecie fabuły złożonej w całości z pokolorowanych materiałów dokumentalnych. / Fot. Film „Powstanie Warszawskie” / MATERIAŁY PRASOWE DYSTRYBYCJA NEXT FILM

„Nie chcę do tego wracać. Doświadczyłem/doświadczyłam tego, to wystarczy” – mówią. Inni czują się w obowiązku opowiadać o kolegach i bliskich. W tych rozmowach duma z udziału w Powstaniu Warszawskim miesza się z rwącymi się słowami o złych snach, bólu, stracie, depresjach. Dziś powiedzielibyśmy o nich: dzieci. 70 lat temu czuli się dorośli.

Czas szczęśliwości

Ryszard Szabelak, rocznik 1930, wychowywał się na Żoliborzu, z rodzicami i młodszą siostrą. Był niespokojnym, ciekawskim chłopakiem. Wysłano go do szkoły prowadzonej przez zmartwychwstanki, ale został z niej usunięty po tym, jak podglądał zakonnice w refektarzu – chciał zobaczyć, czy są łyse. Potem w Powstaniu też chciał wszystko zobaczyć: w czasie ostrzału kładł się na ziemi, ale twarzą do góry. Sprawdzał, czy można dojrzeć lecące pociski.

Z Katarzyną Kusocińską, wtedy Staryszak, rocznik 1929, też były kłopoty. Mama nie chciała, by „wplątała się” w konspirację. A ona należała do podziemnego harcerstwa. Gdy się wydało, była wielka awantura. Ale potem jakoś się wszystko uleżało, bo Polska, harcerstwo i patriotyzm to nie było byle co.

Kasia miała dwie starsze siostry, Annę i Marię, oraz brata Janka. Wszyscy też byli gdzieś zaangażowani. Kasia, jako najmłodsza i uważana za płochliwą, nie kojarzyła się w rodzinie z walką. A dzieciństwo łagodzi wiele – mimo wojny i okupacji, dla Kasi był to dobry czas.

Wojciech Łojkowski urodził się w 1931 r.; mieszkał na Woli, która w czasie Powstania doświadczyła najstraszniejszej rzezi ludności cywilnej. Gdy wybuchła wojna, śpiewał na podwórku: „Mucha kraulem płynie w zupie, my Hitlera mamy w dupie”. Pierwsze lata wojny, choć trudne, były dla niego szczęśliwe – bo był z mamą. – Ja taka przylepa byłem, wszędzie z nią chodziłem – opowiada dziś.

Mama Wojtka handlowała na „witkowszczaku”, czyli placu Kazimierza Wielkiego. Wojtek jej pomagał. Kiedyś, wracając, zobaczył harmonię. „Mamo, kup mi” – poprosił. Niczego nie odmawiała, harmonię kupiła.

Inwestycja miała się opłacić. Wojtek był samoukiem: próbował, próbował, aż zaczął grać. Wtedy muzyka była czymś ważnym: gdy grał okupacyjne szlagiery, wokół gromadził się tłum słuchaczy. Jego kolega Maniuś miał rykszę – czasem na sadzał niej Wojtka i grającego obwoził po ulicach Woli. – Pół dzielnicy mnie z tego grania znało – mówi dziś Wojciech Łojkowski. – Nalot, nalot to mi graj / Nie martw się dziewczę, buzi daj – wspomina jedną z „zakazanych piosenek”, jak te wtedy nazywano. Był szczęśliwy. Choć, obiektywnie, wojenne dzieciństwo nie było przecież tak szczęśliwe.

Pierwszego sierpnia

Rysiek mieszkał na Żoliborzu, na Płońskiej (dziś Próchnika) – niedaleko ulicy Suzina, gdzie padły pierwsze w Powstaniu strzały, jeszcze przed siedemnastą, Godziną W. Szedł wtedy na zakupy. – Miałem kupić galaretkę z szynek. W połowie drogi do sklepu usłyszałem strzały – wspomina.

1 sierpnia po południu Kasia z mamą poszły do wujostwa na Kolonii Staszica – chcieli się pożegnać. Armia Krajowa ogłosiła mobilizację, z rodziny wujostwa trzech chłopaków szło do oddziałów. Szła też mama Kasi i Kasia. Rozstały się na przystanku – każda pojechała w swoją stronę. Mama tramwajem numer 25. Córka dostała od niej musztardówkę ze smalcem, żeby jej starczyło na tych kilka, jak sądziły, dni walk. Jej siostra Maria, jak zawsze niezależna, wyszła na swoje miejsce zbiórki wcześniej – sama. Wcześniej powiedziała: „Ty, Kasiu, lepiej dziś nie wychodź, bo ty się wszystkiego boisz”.

„Wojtek, powstanie się zaczęło, chowaj kury” – zawołała mama 1 sierpnia. Były zresztą nie tylko kury, ale i gołębie. A pod komórką z nimi – skrytka na broń. Ojciec nie pozwalał tam nikomu za długo siedzieć. Ale tego dnia w domu go już nie było – jeszcze 30 lipca poszedł do apteki i nie wrócił, prawdopodobnie zmobilizowano go wcześniej. Po wojnie Wojtek dowie się, że tata zginął 1 sierpnia – prowadził swoich chłopców do ataku na bunkier koło Cytadeli.

Jednak wtedy ani Wojtek, ani matka tego nie wiedzieli. Tylko babcia mówiła, że miała złe sny i przeczucia. – Dla nas to była taka radość, taka duma, że człowiek doczekał wolności – mówi teraz Wojciech.

Rysiek wrócił do domu, do mamy. Byli przerażeni: nie było zapasów, nie było ojca (wybuch walk zatrzymał go na Starym Mieście, tam został i walczył). Był spirytus, w którym ojciec dostawał deputat; bardzo się później przydał. Pierwszego dnia walk niemiecki czołg trafił prosto w ich okno. Potem wszyscy siedzieli w piwnicy.

Kasia starała się dostać na miejsce zbiórki w Śródmieściu. Już świstały kule, ulica była usłana łuskami. – Do tamtej chwili nie wiedziałam, że pociski mają łuski. Myślałam, że po wystrzeleniu cały pocisk leci – wspomina dziś. – Wraz z koleżankami dotarłyśmy na Koszykową do znajomej, pani Szemplińskiej, której córka też była w AK. I ona powiedziała do mnie: „Nigdzie nie pozwolę ci iść”. Zostałam tam na dwa tygodnie. Nawet byłam zadowolona, bo się strasznie bałam.

Wolność i śmierć

2 sierpnia Wojtek zobaczył powstańców. Bez opasek, ale to musieli być powstańcy, bo mama z nimi rozmawiała, a potem powiedziała, żeby wziął harmonię i grał „Jeszcze Polska nie zginęła”. Kolejnego dnia zaczął się niemiecki ostrzał. Trzeba było uciekać z domu. Wojtek, mama i babcia schronili się w drewniaku na ul. Wolskiej 141. Niemcy wygarniali ludzi z domu obok, ale do nich nie zajrzeli. Taki łut szczęścia.

Maria miała rację: w pierwsze dni Kasia się bała. – Ale atmosfera była taka, że nie mogłam się wycofać. Przy Koszykowej był punkt sanitarny, chodziłam tam pomagać – opowiada dziś pani Katarzyna.

Potem, gdy dowiedziała się, że w północnej części Śródmieścia jest jej mama, zdecydowała się do niej przedostać. Nie było to proste, bo dzielnica była przecięta na pół Alejami Jerozolimskimi, które kontrolowali Niemcy – z wyjątkiem jednego jedynego przejścia, zbudowanego i bronionego przez powstańców. Cały czas było ono pod ostrzałem, a żeby nim przejść, trzeba było mieć przepustkę od władz powstańczych.

– Czekałam długo, bo najpierw przechodziło wojsko. To była połowa sierpnia. Wtedy jeszcze nie było całego wykopu. Trochę można było więc schować się za barykadą, ale potem już trzeba było skakać pod ostrzałem. Można było jednak jakoś wyliczyć odpowiedni moment. Spotkałam się z mamą – mówi Katarzyna.

Spotkanie – Kasia zapamiętała mamę oświetloną słońcem, piękną – było jednym z najlepszych chwil Powstania. Dziewczyna dołączyła jako sanitariuszka do szpitala na Złotej 22; pielęgniarką była tam jej najstarsza siostra Hanka. Potem mama zaczęła pracować jako kucharka, a na końcu dołączyła Maria – punkt sanitarny na Zielnej, gdzie służyła, został zrównany z ziemią w bombardowaniu. Maria miała szczęście, przeżyła. – Miałam przydzielone trzy piwnice z rannymi i obsługiwałam je razem z jeszcze jedną dziewczyną, Joasią. Sanitariuszki w tym szpitalu to były w większości takie dziewczynki jak ja, może rok-dwa starsze. Ja miałam 15 lat – mówi.

Rysiek nie mógł wysiedzieć w piwnicy. Chciał działać. Nosił więc wodę ze studni – pod ogniem. Nosił jedzenie z działek na Żoliborzu – też pod ogniem. A w końcu dostał zadanie: segregował pociski z sowieckich zrzutów. Ponieważ Sowieci zrzucali zasobniki bez spadochronów, broń i amunicja bywały uszkodzone. Rysiek przebierał naboje: dobre do jednej wanny, a uszkodzone do drugiej. Z uszkodzonych wysypywano proch i robiono ładunki wybuchowe. Gdy został ranny przy ostrzale z granatnika, opatrzono go w szpitaliku Armii Ludowej za dwa litry spirytusu z zapasu mamy (jeden litr do odkażenia ran, drugi dla personelu).

Gdy w Śródmieściu i na Żoliborzu okrzepło życie powstańcze – organizowano nawet koncerty, przedstawienia, odprawiano msze – Wola spływała krwią. W czasie rzezi, która zaczęła się 5 sierpnia, w kilka dni Niemcy zabili kilkadziesiąt tysięcy cywilów. Także matkę Wojtka. – To moje matczysko biedne miało nadzieję, że ojciec wróci. Ciągle więc krążyła między ulicami Prądzyńskiego a Wolską. Aż któryś z sąsiadów powiedział: „Dom się pali” . Wyskoczyła z ukrycia z konewką, gasić ogień. Zginęła na ulicy – opowiada pan Wojciech. – Do dziś nie wiem, jak to wytłumaczyć, czy możliwe, że przeczuwała śmierć? Bo dzień wcześniej kilka razy mi powtarzała: „Gdyby coś mi się stało, uciekaj z akordeonem, to przeżyjesz”.

Tak się stało: z akordeonem na plecach, z przytroczoną do niego, zrolowaną kołdrą Wojtek uciekał do podwarszawskiego Piastowa. Bity, głodny, przerażony. Nie płakał.

Schyłek

Tymczasem w szpitalu przy Złotej czas gęstniał. Coraz więcej rannych, coraz mniej nadziei. – Brud, śmierdziało, wody i leków nie było. Przynosili tych młodych chłopaków i dziewczyny, a oni wszyscy marli – wspomina dziś pani Katarzyna. – Kiedyś przynieśli chłopca po amputacji. Miał może 9–10 lat. Podali mu eter, ale on co chwila odzyskiwał przytomność i chciał wyskakiwać z łóżka. Potem nasza koleżanka, łączniczka Wanda Okolska, straciła nogę. Dostała z granatnika. Gdybyśmy mieli penicylinę, może udałoby się nogę uratować. Miała jakoś 15–16 lat, jak ja, młodziutka dziewczyna...

We wrześniu zmęczenie zaczęło przekraczać ludzkie możliwości. – Położyłam się kiedyś w piwnicy, gdzie były składowane zawszone kołdry. Powiedziałam, że nie wstanę. Moja mama biegała i mówiła: „Wstawaj, masz dyżur, no wstawaj”. Nie mogłam. Siostra przełożona popatrzyła na mnie i powiedziała: „Proszę ją zostawić, niech ona się prześpi” – wspomina Katarzyna.

Na odciętym od reszty miasta Żoliborzu nastroje też zaczęły upadać we wrześniu, już po utracie Starówki i ostatniej nadziei na połączenie się z innymi dzielnicami pod kontrolą powstańców. – Widzieliśmy, jak zaczęło ubywać tych dzieciaków – mówi Ryszard. Wielu zginęło w ataku na Dworzec Gdański, przeprowadzonym, aby oddziały ze Starówki wyszły z okrążenia. – Ginęli jak muchy. Lecieli tak hura, hura, przez pole – mówi Ryszard. – Pamiętam ich twarze...

Powstańcom puszczały nerwy; jeden postrzelił psa Ryśka, małego ratlerka, który na nich szczekał. Pies żył, kiedy upadł Żoliborz, ale Rysiek i mama nie mogli go zabrać ze sobą. Został w piwnicy, opatulony, z jakimś jedzeniem. – Potem się martwiłem, czy nasz Bobik przeżył – mówi.

„Wojtek, masz tę swoją harmoszkę?” – zapytał go znajomy z Woli, spotkany w Piastowie. „Masz? To dam ci życie, spać będziesz u mnie w restauracji”. I tak Wojtek zaczął grać – do bigosu i wódki, bo to głównie serwowano. Kiedyś przyszli dwaj „Ukraińcy”, jak na nich mówili ludzie, i zabrali go ze sobą. Musiał przygrywać im do picia i tańców z dziewczynami. – Usypiałem na siedząco ze zmęczenia, budziłem się i znów grałem. „Chryzantemy złociste”... – opowiada. – Kiedy mnie wypuścili, wróciłem do babci, do Piastowa.

Upadek

Od śmierci matki minęły dwa-trzy tygodnie, kiedy Wojtek ruszył do Warszawy. Chciał odnaleźć jej ciało. Nie znalazł. Leżała tam tylko konewka, z którą mama wybiegła do pożaru. – Usiadłem na chodniku, płakałem. Po raz pierwszy, bo kiedy ją zabili, to nawet jedna łza mi nie pociekła. Nic z tamtej chwili nie pamiętam – mówi dziś.

Płaczące dziecko zwróciło uwagę niemieckiego żołnierza. „Zabił pan moją matkę, to i mnie może pan zabić, ja się pana nie boję” – krzyczał Wojtek. Niemiec wymamrotał coś o polskich świniach i odszedł. Wojtek wrócił do Piastowa. Miał jeszcze nadzieję, że może ojciec żyje.

Żoliborz skapitulował 30 września. – W moje urodziny – rzuca Ryszard. Niemcy pogonili ludność cywilną w stronę Powązek. Po drodze wybierali z tłumu mężczyzn i chłopców, także Ryszarda i jego kolegę, Leszka Kaczyńskiego. Może 150 osób ustawili w szeregu, jak do rozstrzelania, wycelowali w nich karabiny maszynowe. „No, stary, stanę przed tobą, a jak padnę, to ty udaj, że padasz i leż, i czekaj, aż się uda” – zaproponował Leszek, chcąc ratować kolegę. Okazało się jednak, że Niemcom chodziło tylko o zdjęcia propagandowe: „bandytów” i „bohaterskich” niemieckich żołnierzy. Po tym, jak odjechali fotoreporterzy i oficerowie, Rysiek i inni pobiegli za kolumną wygnanych cywilów. Dwa dni w obozie przejściowym w Pruszkowie, potem selekcja. Rysiek trafił do męskiego obozu w Ravensbrück – nazwisko zamienił na numer 10820.

– Byłyśmy już strasznie zmęczone, nie było też już co jeść. Ale kiedy komendantka, siostra Wera powiedziała nam o kapitulacji, to wszystkie protestowałyśmy. Mówiłyśmy, że damy jeszcze radę. A potem do szpitala przyszli niemieccy żołnierze – opowiada Katarzyna. – Kazali nam wnosić rannych na ciężarówki. Pojechaliśmy do pociągu, i potem pociągiem bardzo długo jechaliśmy.

Kasia, jej obie siostry i mama trafiły do obozu w Zeithein. Kasia na początku pracowała w baraku z ciężko chorymi, potem przeniesiono ją do kuchni – tam trochę odżyła. Ale przez pierwszy czas w obozie czuła się bardzo źle. – Byłam przygnębiona, miałam jakieś stany depresyjne chyba... – mówi.

Czas powojenny to dla Wojtka okres coraz większej samotności. Przygarnął go wuj, ale bardziej chyba niż o więzy rodzinne, chodziło o to, by młody chłopak zarabiał grając. Wojtek zapamiętał pierwszą Wigilię bez mamy: bardzo, bardzo płakał. Potem powrót do Warszawy, w lutym 1945 r. Zamieszkał przy Pańskiej. Tam pomogły mu trzy dziewczyny lekkich obyczajów: Wanda, Jadźka i Stacha. Jadzia porozmawiała o nim w urzędzie zajmującym się sierotami; znalazło się miejsce w domu dziecka w Łodzi. Mógł się tam uczyć, miał co jeść i gdzie spać. To było dużo.

Kasia wraz z rodziną dotarły do Warszawy 1 sierpnia 1945 r. – Wysiadłyśmy na Dworcu Zachodnim i nie mogłyśmy uwierzyć własnym oczom. Jak wyjeżdżałyśmy, to jednak Warszawa stała. A teraz – same gruzy... – mówi. – Nasze mieszkanie ocalało, ale było już przez kogoś zajęte. W domu obcy ludzie, ojciec nie żyje, brat aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa...

Rysiek był w obozie do chwili, gdy nadeszła Armia Czerwona w kwietniu 1945 r. Odszukał matkę i siostrę, wrócili do Warszawy. Z dworca na Żoliborz doszli na piechotę, aby dowiedzieć się, że ich mieszkanie jest zajęte. Dostali jakiś pokoik, było biednie i głodno. Ale życie jakoś się toczyło.

Teraz

– Wcześniej byłam nieśmiała, ale prawie dwa miesiące w powstańczym szpitalu, z rannymi, w walce, bardzo mnie ośmieliło. Nie wiem, czy czułam się żołnierzem, ale na pewno czułam się dorosła. A miałam dopiero 15 lat – zastanawia się dziś Katarzyna.

Tamte doświadczenia zadecydowały, że postanowiła zostać lekarzem. Na studia zdawała trzy razy, za każdym razem naiwnie wpisując w życiorys, że była sanitariuszką w Powstaniu Warszawskim. – Mnie się wtedy wydawało, że to powinno przemawiać na moją korzyść – uśmiecha się.

Wojtek nie zrezygnował z muzyki, choć musiał pracować jako tokarz w fabryce w Pruszkowie. Skończył też jednak dwie szkoły muzyczne, a potem zdarzyło się coś niezwykłego. Spotkał dawnego znajomego z Woli, pana Bartczaka. W czasie wojny ten majster murarski pracował razem z Żydami z warszawskiego getta, w tym z Władysławem Szpilmanem. „Wojtek, ty tak ładnie grasz, ja znam Szpilmana, może bym ci pomógł” – stwierdził Bartczak. Zabrał chłopaka do Szpilmana, który dokładnie go przeegzaminował (m.in. z daty urodzin Chopina) i stwierdził: „Nie mógł pan na innym instrumencie grać, tylko na harmonii?”. Po czym wysłał chłopaka na przesłuchanie do Stefana Rachonia. „Przyjechałem, patrzę, a w tej orkiestrze grają moi profesorowie ze szkoły. Zagrałem dwie rapsodie Liszta i usłyszałem, jak wszyscy biją mi brawo” – wspomina. Wojtek został przyjęty i przez kolejnych ponad 30 lat grał w Polskim Radiu. Matka miała rację: akordeon uratował mu życie.

Rysiek ciężką pracę w obozie przypłacił gruźlicą. Ojciec nie wrócił; zginął w obozie w Mauthausen. Na Ryśka spadł obowiązek utrzymania rodziny. – Miałem 15 lat, ale musiałem szybko dorosnąć. Zarabiałem na życie i jednocześnie się uczyłem – mówi teraz pan Ryszard, który skończył studia na Politechnice. – Powstanie nauczyło mnie zaradności i tego, że każdy problem można rozwiązać.

– Teraz, gdy nie mogę spać, myślę o tamtych ludziach i czasie. Chciałbym, żeby mi się mama przyśniła. Tęsknię – mówi Wojciech. – To we mnie tkwi jak jakaś choroba. Nie chce ze mnie wyjść. I tak przez całe życie. Powstanie...

Jego pokój wypełniają książki, albumy, obrazy: wszystko dotyczy Powstania. Podobnie jest u Ryszarda oraz u Katarzyny. Ona wyszła za mąż za powstańca, Zbigniewa Kusocińskiego, żołnierza zgrupowania AK „Chrobry II”. Powstanie było w ich domu zawsze obecne.

Joanna Kusocińska-Warakomska, córka Katarzyny, mówi: – Kiedy byłam mała, pod koniec lipca wyjeżdżałam z rodzicami nad morze. Potem, 1 sierpnia, siedzieliśmy na plaży. Ludzie się opalali, a mama z tatą zaczynali rozmawiać. „Pamiętasz, 1 sierpnia byłaś tam i tam...”. Bawiłam się w piasku, słuchałam ich. Dla mnie Powstanie już zawsze będzie kojarzyć się z morzem i plażą...

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2014