Spotkanie z doktorem

Irena Jankowska-Wiśniewska, dziś lat 91, przeżyła – choć trafiła w ręce Josefa Mengele, autora pseudomedycznych eksperymentów. Dla niej rok 1945 oznaczał wyzwolenie, ale też początek nowych represji.

26.01.2015

Czyta się kilka minut

Irena Jankowska-Wiśniewska w swoim warszawskim mieszkaniu, 21 stycznia 2015 r. / Fot. Filip Klimaszewski dla „TP”
Irena Jankowska-Wiśniewska w swoim warszawskim mieszkaniu, 21 stycznia 2015 r. / Fot. Filip Klimaszewski dla „TP”

Na krześle obok łóżka wiszą pończochy i mundurek. Są nowe, podobnie jak płaszcz, którego złote guziki mienią się w ciemności. 15-letnia Irena Jankowska będzie je za kilka dni pospiesznie odpruwać w lesie, z obawy, że ściągną niemieckich pilotów.

Nastoletnia i dyskretna

1 września 1939 r. Irena budzi się o piątej nad ranem. O wojnie mówią w domu już wszyscy: ojciec policjant, mama i bracia (ma ich pięciu). – Okrutny czas – wspomina dziś kolejne lata, do których wstępem był tamten poranek w rodzinnej Ostrowi Mazowieckiej.

Przedtem siebie i rówieśników nazywała pierwszym pokoleniem urodzonym w wolnej Polsce. Rozmawiali o tym często. W domu, gdzie mit Legionów był żywy, i w szkole, gdzie w każdej klasie wisiał portret Marszałka. Słuchała opowieści ojca z jego młodości: jak w zaborze rosyjskim za mówienie o Polsce wyrzucono go ze szkoły z wilczym biletem i o tym, jak wcielono go do armii carskiej i wywieziono na Kaukaz. Myślała, że tamten czas nie wróci, że są bezpieczni.

Czy tej pierwszej wrześniowej nocy 1939 r. wiedziała, że historia zatoczyła koło? Raczej nie. Wtedy złościła się jedynie, że nie może założyć nowego mundurka i iść do szkoły, którą tak lubiła.

Z początku niemieckiej okupacji najlepiej zapamięta dwie rzeczy: że pojawiło się mnóstwo zakazów i nakazów, i że sklepowe półki opustoszały. I jeszcze, że w pierwszej kolejności Niemcy aresztowali dyrektora jej szkoły. A potem zabili.

Już kilka miesięcy później trafia do podziemia: do Związku Walki Zbrojnej (potem przemianowanego na Armię Krajową). Dostarcza pocztę konspiracyjną w okolicy, na rowerze objeżdża pobliskie wsie. Szkoli się jako sanitariuszka. Jest dyskretna. Domyśla się, że ojciec i bracia też są w konspiracji. Ale wszyscy trzymają się zasady: każdy wie, za co odpowiada, i nie rozmawia o tym z innymi.

„Tramwaj” na Szucha

27 maja 1942 r. aresztują ich razem: ją, ojca, najstarszego brata, wujka i kuzynkę (na liście jest jeszcze jeden brat, ale – ostrzeżony – nie wraca do domu). Trafiają, w sumie kilkadziesiąt osób z ich miasteczka, do niemieckiego więzienia na Pawiaku w Warszawie. Pierwszą noc spędzają stłoczeni w dawnych magazynach. Irena widzi kolejne znajome osoby: sąsiadów, rówieśników, nauczycieli. Jest też jej ulubiony nauczyciel historii.

Człowieka, który ich wydał, nie lubiła, odkąd go poznała. Był, jak mówiono, przesiedleńcem z Ukrainy. Mieszkał w sąsiedztwie, zaglądał często do ich domu. Pytał, co słychać, czy mają jakieś informacje, gazety. Wychodził zawsze z niczym. Do tamtego wieczoru.

Irena siedziała naprzeciw pieca kaflowego. Obok, w drugim piecu do wypiekania chleba, żarzył się ogień. Czytała konspiracyjną „bibułę”. Gdy usłyszała głos sąsiada, dobiegający zza drzwi, schowała ją za plecy. Ale on zauważył. Dopytywał, prowokował, został dłużej niż zwykle. Gdy próbował się do niej zbliżyć, wcisnęła bibułę w szparę między piecami.

Niemcy rewizję zaczęli potem od tego miejsca. Później dowiedziała się, że od każdej wydanej osoby miał on dostawać od Niemców po 400 złotych.

„Płaksa”: tak nazywa siebie z czasu uwięzienia na Pawiaku. Płakała, gdy ją przewozili, gdy zobaczyła wypełniony ludźmi magazyn i gdy dotarła do celi. – O, ktoś nowy przyszedł – usłyszała. Zobaczyła starszą od siebie kobietę, przyglądającą się jej przez złożone w lornetkę dłonie. – Jest. Coś małego. Popatrzmy tylko. Chyba jakiś drobnoustrój – ciągnęła kobieta. „Wariatka” – pomyślała Irena. Owszem, była wtedy chuda, nawet bardzo, i wysoka.

– No już, już. Otrzyj oczy i pokaż, jakie je masz. Teraz nawet nie widać, czy są czarne, zielone, czy niebieskie. Przecież jesteś dobrze wychowaną dziewczyną, a nie beksą jakąś – mówiła tymczasem kobieta.

Tak Irena poznała poetkę Annę Zahorską.

Przez kolejnych kilka miesięcy to ona będzie dzielić się z Ireną każdą paczką, którą przyślą jej z domu (a będzie je dostawać często). „Jesteś za chuda. Musisz jeść. Ja jestem stara, mnie tyle nie potrzeba” – powtarzała, gdy Irena odmawiała. To ona będzie wspierać inne dziewczyny, by się nie poddawały. „Opowiedzcie, co przeczytałyście przed aresztowaniem”. „Potrafi któraś z was wyrecytować jakiś wiersz z pamięci?”. – Chodziło o to, aby odciągnąć nasze myśli od tego, co działo się wokół. Zależało jej tylko, byśmy przeżyły – mówi dziś Irena Jankowska-Wiśniewska.

Na Pawiaku najbardziej bała się jednego z niemieckich komendantów. Piękny, dobrze ubrany, zawsze w białych rękawiczkach i lśniących butach. On o tym jej strachu chyba wiedział. Ilekroć mógł, podchodził do niej, pytał, ile ma lat, a gdy odpowiadała, pytał o to samo jeszcze raz. I tak w kółko, nie wiadomo, po co. A gdy wychodziły dwójkami na spacer, wyczekiwał z daleka. Przechodziła obok, a on uderzał pejczem tuż za nią. Słyszała jego śmiech i czuła uścisk dłoni Anny Zahorskiej.

Gdy w czerwcu 1942 r. jechała na pierwsze przesłuchanie – więźniów transportowano do Gestapo – przez szparę w „budzie” widziała ulice. Kobiety w kolorowych sukniach, kwiaciarki na chodnikach, miasto w słońcu. „Czas się nie zatrzymał, życie toczy się dalej” – myślała.

Z zadumy wyrwało ją głośne „Aussteigen!” („Wysiadać”). Byli w siedzibie Gestapo, przy alei Jana Chrystiana Szucha 25. Nagle usłyszała dobiegającą skądś melodię. Piękną. „Szłam jak zaczarowana, nie myśląc wcale, co mnie tutaj czeka” – napisze potem we wspomnieniach.

„Irena Jankowska” – dobiegło przez korytarz, zwany „tramwajem” (więźniowie czekali tam, na krzesłach, rzędami, na swą kolej). „Chodziłaś tu i tam... Jeździłaś... Przekazywałaś...”. Zaprzeczała. Gdy zaczęli bić, stała z rozstawionymi nogami, jak radziły koleżanki. Niewiele pomogło. Przytomność odzyskała na Pawiaku.

Córka będzie lekarką

W sierpniu 1942 r. wśród wywożonych z Pawiaka więźniów byli jej ojciec i Anna Zahorska. „Dokąd ich zabierają?” – myślała, przyglądając się, jak wyczytane do transportu więźniarki przyjmują od księdza ostatnią przed podróżą komunię świętą. Wiedziała, że ojca pobili podczas przesłuchania, że nie może się z nim pożegnać, że może już się nie zobaczą.

„Otwórz je dopiero wtedy, gdy wyjdę” – powiedziała Anna, zaciskając w jej dłoniach blaszane pudełeczko. „I pamiętaj, nie dziel się tym z nikim. Ty musisz przeżyć”. Był to cebion, niewielkie kapsułki witaminy C. Wzmocniły ją, owszem. – Może dzięki nim przeżyłam – mówi.

Potem także ona trafia na listę transportową. Opuszcza Pawiak 12 października 1942 r., w grupie 50 kobiet. Pociągiem przez Częstochowę, pod strażą. O Oświęcimiu, do którego ma za kilka godzin dojechać, nie wie nic na pewno – poza tym, że jest tam niemiecki obóz. Do niego trafiło z jej miasteczka kilkunastu mężczyzn; z ich listów, słanych do rodzin, dowiedziała się o obozie.

Czy myślała, że spisany na skrawku papieru w pociągu list, który wyrzuciła przez okno, dotrze do rodzinnego domu? Trudno powiedzieć. Ale nadzieja nie pozwoliła jej tego nie zrobić.

W Oświęcimiu, teraz Auschwitz, przywitał ich napis „Arbeit macht frei”. Noc, sztuczne światło lamp, psy, szpaler esesmanów. Największe wrażenie zrobiły na niej psy. Miała je odtąd widzieć praktycznie codziennie, przy nogach ich panów.

Jeszcze tej nocy przeszły do łaźni, gdzie pracowały słowackie Żydówki. Oddały ubrania. Więźniarki zgoliły im włosy. Kolejnego dnia, już w pasiakach i z nadanymi numerami, stanęły do zdjęcia. Wtedy zauważyła, że więźniarkom, które były z zawodu lekarkami, nie ogolono głów, dano nowe pasiaki i pozwolono pracować w rewirze (tak zwano obozowy szpital). „Jeśli przeżyję i urodzę kiedyś córkę, będzie lekarką” – pomyślała wtedy.

W bloku 3a, do którego ją przydzielono, rozpoznała znajome z Pawiaka twarze. Gdy zapytała o Zahorską, usłyszała: „Nie wiem, czy zdążysz”. Zdążyła. Rozmawiały tylko kilka minut. „Drobnoustrój” – szepnęła poetka na jej widok. Zmarła kilka godzin później.

Buty jak życie

Z pierwszych tygodni w obozie zapamiętała silny głód i wycieńczającą pracę fizyczną.

Pierwszy bochenek chleba ukradła ze sztuby blokowej jej kuzynka, która podobno zawsze była rezolutniejsza. Podzieliła go na sześć porcji. Następnego dnia i kolejnego zrobiła to samo. „W zasadzie to ja się narażam. Powinnyśmy kraść na zmianę. Teraz ty musisz” – wskazała na Irenę.

Irena podjęła próbę, choć miała przeczucie, że się nie uda. Wpadła. Gdy, bita po twarzy przez starszą blokową, prawie upadła, ta, która ją przyłapała, dostrzegła jej numer. „Daj spokój. Zobacz. Dopiero przyjechała. Młoda jest, jeszcze nic nie rozumie” – mówiła. To ją uratowało.

Pracowała przez kilka tygodni, często poza terenem obozu. Zwykle kopiąc doły lub przenosząc drewniane bele.

Któregoś dnia na ręce, w którą wbiła sobie wcześniej drzazgę, pojawiła się czerwona pręga. Wysłano ją do rewiru. Idąc tam, przepłakała całą drogę. Gdy posmarowali jej rękę maścią ichtiolową, owinęli w papierowy bandaż i kazali wracać do pracy, przepłakała znów całą drogę powrotną. „Kiedy każą ci dalej kopać, a ty już nie potrafisz, udawaj, że coś robisz” – poradził jej napotkany więzień, Polak, który pracował przy rozbudowie kobiecej części obozu. „Jak się nazywasz? Masz tu brata albo ojca?” – dopytywał.

Kiedy potwierdziła, powiedział, by kolejnego dnia spotkali się w tym samym miejscu.

Przyszła. „Tam coś dla ciebie zostawiłem” – mężczyzna wskazał duży głaz. Odchyliła go i znalazła męskie, sznurowane buty i list od ojca. Ojciec żył! A do tego posłał jej buty.

Irenie zdawało się, że wraz z tymi butami ojciec podarował jej życie. Bo w drewnianych trepach, które dostawał tu każdy i które zapadały się w błocie, nie potrafiła chodzić.

Eksperymenty

Tymczasem to, co miało być dla niej w obozie najgorsze, wciąż było przed nią.

O tym, co działo się po jednym z listopadowych, porannych apeli, opowiada fragmentarycznie. Apel się przedłużał. Gdy miał się już kończyć, do stojących piątkami więźniarek wyszedł niemiecki lekarz obozowy. Spacerował, przyglądał się. Wybrał dziesięć. Także Irenę.

Wskazane kobiety łączyło to, że były młode, zdrowe, wciąż niewychudzone i wystraszone. Kazano im iść za lekarzem. Powiedziano, że odtąd będą pracowały w rewirze. I że ze względów bezpieczeństwa muszą dostać szczepionkę przeciw tyfusowi.

Po dwóch tygodniach od rzekomego szczepienia pojawiły się gorączka, bóle głowy, przyspieszony oddech. Potem kolejne objawy. Wtedy zaczęto im podawać lekarstwa i sprawdzać, które zadziałają najlepiej. Był to eksperyment, test leków prowadzony na ludziach: leki, które okażą się skuteczne, miały trafić do Wehrmachtu.

W swoich wspomnieniach Irena napisze: „Dzień 12 stycznia 1943 r. pamiętam doskonale. Byłam już po przebytym kryzysie tyfusu, leżałam na trzecim piętrze koi bloku 23. Nagle usłyszałam, ktoś głośno woła mój numer 22524, słucham, tak, to przecież mój numer. Wołam głośno: tutaj jestem, to ja! I widzę, jak podchodzi ładna młoda dziewczyna. Ogromne niebieskie oczy, głowa pełna odrastających włosów, skręconych w pierścionki i niesie paczkę”.

Po kilku tygodniach wychodzi z choroby – dzięki polskiemu lekarzowi, także więźniowi, który po kryjomu przynosi jej lekarstwa. Zaczyna pracować w rewirze jako tzw. schreiberka (archiwistka). Praca w szpitalu oznacza dach nad głową, większą porcję zupy i mniejsze zmęczenie. – Dzięki temu, że przez dwa lata pracowałam na rewirze, przeżyłam obóz – mówi.

Jako schreiberka przyjmuje chorych, zakłada im karty, mierzy temperaturę. I przyzwyczaja się do widoku śmierci. „Jeszcze dziś mam w oczach tamten obraz. Łyse, nagie, pokryte niemal na całym ciele wrzodami, z dzikim wyrazem bólu w oczach, siedzące na kojach kobiety, zabijające wszy” – napisze we wspomnieniach.

Poznaje doktora Josefa Mengele. Pierwsze z nim spotkanie zapamięta dokładnie. I to, że przed jego wizytą rozłożyły białe prześcieradła, a po niej od razu je zdjęły. I to, że koce zostały odwszone. Wreszcie to, że wizyta nie trwała długo. Przeszedł między łóżkami, dwukrotnie. Za drugim razem na kartach wybranych więźniarek postawił krzyżyk. To im w pierwszej kolejności zrobiono po jego wyjściu zastrzyk z fenolu w serce; zwłoki odwieziono do krematorium.

To właśnie Mengele – i pielęgniarka zwana „Czarną Miją” – będą wracać w jej snach, już po wyjściu z obozu. Mengele będzie stać nad Ireną z zastrzykiem fenolu, a „Mija” będzie próbowała wyrwać jej z rąk maleńką córkę i wrzucić do rozpalonego pieca.

„Mija” rzeczywiście tak robiła.

W cieniu komunizmu

Irena Jankowska (po mężu Wiśniewska) w Auschwitz była do 18 stycznia 1945 r., czyli do dnia „ewakuacji” obozu. Potem szła „drogą śmierci”, do Wadowic. Stąd pojechała transportem do obozu kobiecego w Ravensbrück (na północ od Berlina). Na początku kwietnia 1945 r. trafiła do obozu Neustadt-Glewe, w północnych Niemczech. 2 maja 1945 r. obóz wyzwoliły wojska amerykańskie.

Do stacji Małkinia koło Ostrowi Mazowieckiej dotarła szybko – już 15 maja; stąd odebrała ją mama. Dzień później wrócił jej brat Henryk. Ojciec Antoni nie wrócił: okazało się, że zmarł w Auschwitz, jeszcze pod koniec 1942 r.

Po wojnie Irena Jankowska nie przyjęła proponowanej jej przez Urząd Bezpieczeństwa pracy ani współpracy. Była inwigilowana. Wraz z mężem – za mąż wyszła zaraz po wojnie; mąż także był w AK – musieli uciekać do Wrocławia, na tzw. ziemie odzyskane. Jak wielu akowców – w nadziei, że tam zgubi się ich ślad.

Nie udało się. Mąż został aresztowany przez UB, dostał wyrok 9 lat więzienia. Po śmierci Stalina karę skrócono.

Dziś Irena Jankowska-Wiśniewska ma 91 lat. Mieszka z rodziną na warszawskiej Sadybie. Jej córka Liliana jest lekarką. – Proszę nadmiernie nie pytać pani Ireny o wspomnienia obozowe, po takich rozmowach trudno odzyskać jej spokój – usłyszę przed spotkaniem od jej znajomej.

Ale gdy zostaniemy same, ona będzie mówić tylko o obozie. Zwłaszcza o ludziach, dzięki którym przeżyła.

Tylko o tym, co było najgorsze, mówić już nie będzie chciała. Wyciągnie z szuflady pożółkłe wspomnienia, napisane na maszynie. – Lepiej będzie, jeśli o tym pani sobie przeczyta – powie. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2015

Artykuł pochodzi z dodatku „Auschwitz. Głosy żyjących