Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Choć w styczniu cieszyliśmy się rekordowymi opadami śniegu w górach (jeszcze w połowie marca pod Tarnicą w Bieszczadach leżało go ponad półtora metra), to już w kwietniu karpackie potoki sączyły wodę tak leniwie, jakby to był lipiec. Oto katastrofa klimatyczna w pigułce – równowagę i przewidywalność zastępują pogodowe ekstrema.
Są trzy rodzaje suszy. Meteorologiczną wyznacza długotrwały brak opadów atmosferycznych. Jej konsekwencją jest susza glebowa – skutki oglądaliśmy w drugiej połowie kwietnia, gdy gwałtowne wichury wywoływały lokalne burze piaskowe nad polami uprawnymi. Wreszcie susza hydrologiczna, oznaczająca spadek poziomu wód powierzchniowych i podziemnych. Trend jest zresztą długotrwały. W ubiegłym stuleciu polskie jeziora zmniejszyły się o ponad 40 proc. Najgorzej jest w Wielkopolsce, gdzie woda znika m.in. za sprawą kopalni odkrywkowych. Z kolei według przygotowanego w resorcie środowiska raportu na temat realiów klimatycznych Polski w 2030 r., pustynnienie grozi przede wszystkim województwu łódzkiemu i Kujawom.
Polska potrzebuje gigantycznych inwestycji w sieć wodną. Jednak nie powinny one polegać na regulowaniu rzek, tylko na przywracaniu ich naturalnego biegu i terenów zalewowych. Konsekwencją sięgającej czasów pruskich manii prostowania i betonowania cieków wodnych jest błyskawiczne spływanie wody do Bałtyku. Zamiast nawadniać, rzeki Polskę odwadniają. Zatrzymując jedynie 6,5 proc. wód na naszym terytorium, snujemy się pod względem retencji w ogonie Europy. Podczas gdy sąsiedzi walczą o swoje tereny podmokłe, my wciąż snujemy względem natury mocarstwowe plany. Chcemy przekopywać mierzeje, betonować koryta, stawiać tamy i przecinać jeziora ekspresówkami. Antropocen to nie tylko plastik w oceanach i podtapiane atole na Pacyfiku. Woda jako brakujące dobro w środkowej Europie? Proszę zacząć się przyzwyczajać. ©